Path: news-archive.icm.edu.pl!news.rmf.pl!agh.edu.pl!news.agh.edu.pl!news.onet.pl!not
-for-mail
From: Piotrek Zawodny <p...@o...pl>
Newsgroups: pl.sci.psychologia,pl.soc.religia
Subject: ...
Date: Sat, 07 Aug 2010 11:57:56 +0200
Organization: http://onet.pl
Lines: 335
Message-ID: <i3jan5$4vd$1@news.onet.pl>
Reply-To: p...@o...pl
NNTP-Posting-Host: 178.56.46.234
Mime-Version: 1.0
Content-Type: text/plain; charset=UTF-8; format=flowed
Content-Transfer-Encoding: 8bit
X-Trace: news.onet.pl 1281175082 5101 178.56.46.234 (7 Aug 2010 09:58:02 GMT)
X-Complaints-To: n...@o...pl
NNTP-Posting-Date: Sat, 7 Aug 2010 09:58:02 +0000 (UTC)
User-Agent: Mozilla/5.0 (Windows; U; Windows NT 5.1; pl; rv:1.9.1.11) Gecko/20100711
Thunderbird/3.0.6
Xref: news-archive.icm.edu.pl pl.sci.psychologia:553992 pl.soc.religia:977753
Ukryj nagłówki
Przechadzał się co niedzielę do kościoła, cierpiał, nie wiedział, co
robić, ilekroć się z nią rozstawał, widział, że to było bez sensu, że
ona nie spełnia, że ciemno, paląco, boleśnie, wymiotnie, jałowo...
Chadzał do kościoła, niedziele były słoneczne. Chodził też na zajęcia i
dojeżdżał codziennie do pracy.
Patrząc na księdza lub księży, myślał, że czują oni to, co i on czuje.
Wielki majestat istnienia, niewysłowioną radość istnienia, oraz radość
wynikającą z poczucia konieczności, z poczucia ciągłej podległości
Czemuś większemu, niezrozumiałemu i nieznanemu. Być może ludzie
odczuwający tę potęgę i wspaniałość Istnienia powinni być duchownymi?
W tym czasie, w wolnych chwilach, dojeżdżając albo wracając z pracy,
idąc lub wracając z kościoła, jeszcze więcej myślał i czytał na temat
tego, w jaki sposób Bóg działa w świecie. Co pochodzi od Niego, a co nie
pochodzi. Doprowadzając swoją myśl do ostatecznych konsekwencji doszedł
do przekonania, że Bóg działa we wszystkim; że wszystko, co się dzieje,
dzieje się z jego udziałem i za jego wolą. Za oczywiste przyjął
założenie, że Bóg jest sprawcą wszechświata, oraz że ma absolutną
wiedzę. Jego Obecność we wszechświecie polega na tym, że, powodując
wielki wybuch, zapoczątkował wszelkie wydarzenia. Każde następne
zdarzenie, choćby nastąpiło bardzo późno od wielkiego wybuchu, jest jego
skutkiem, i jest ściśle od niego uzależnione. Każde, nawet najbardziej
błahe wydarzenie życia człowieka jest właśnie takie a nie inne, ponieważ
miliardy lat wstecz właśnie w ten sposób, a nie inaczej, wyzwolona
została energia, oraz dlatego, ponieważ w ten właśnie, a nie inny
sposób, materia oddziaływuje na materię, i wszystko, co jest, tak
właśnie na siebie oddziaływuje. Bóg wprawił to wszystko w ruch - bo
któżby inny? Od Niego to tylko zależało i On to uczynił. On jest
Sprawcą. I dalej: On ma absolutną wiedzę, jest wszechwiedzący, zatem
wprawiając w ruch wszechświat - wie, jakie będą jego losy. Przewracając
jeden element domina, wiedział (i wciąż wie) co będzie z ostatnim
elementem. Dlatego wszystko, co się dzieje, jest przejawem Jego woli, i
więcej - jest Jego działaniem.
W ten sposób Bóg jest obecny w świecie - świat jest bowiem
przedłużeniem, jakby odbiciem Jego istoty. Jest On obecny we wszystkim,
w najbardziej błahym, jak i w szczególnie ważnym - zależnie od
przyjętego kryterium - wydarzeniu. Rzeczywistość jest święta.
Najmniejszy ruch, najmniejsza rzecz, wszystko - w tym On jest obecny, On
to czyni, On tego chce... A zatem rzeczywistość jest rzeczywistością
Boga, On jest w niej przez cały czas obecny, jest bliżej niej, niż można
sobie wyobrazić. Jest immanentny. Skoro wszystko, co się wydarza, jest
Jego działaniem - jest to więc także Jego słowo, Jego przekaz, Jego
wiadomość. Przez rzeczywistość, w której Bóg jest obecny, zwraca się On
do człowieka.
Myśląc w ten sposób, traciły już u niego na wartości takie wątpliwości i
problemy, jak to, czy Ewangelie w pełni wiernie przedstawiają to, co
naprawdę się wydarzyło w życiu Jezusa. Czy rzeczywiście Jezus uciszał
burzę albo czy naprawdę wskrzeszał nieżywych ludzi. W tym świetle nie
było już tak istotne - i nie wymagało precyzyjnego oraz naznaczonego
absolutną pewnością rozstrzygnięcia (takie rozstrzygnięcie zresztą
okazywało się niemożliwe) - czy Jezus rzeczywiście wszystkiego nauczał
tak, jak podane jest w Ewangelii, czy istotnie to są jego słowa albo
nawet czy na pewno był Bogiem. Wszystko okazuje się być Bogiem - a więc
i Jezus Nim jest.
Nieważne już, czy Jezus tak powiedział, czy nie; ważne, że ta kultura,
że to otaczające, że te treści - były podstawione mu pod oczy.
A także: nieodpartość prawdziwości mistycznych objawień, zwłaszcza
objawień Faustyny. ,,Albowiem dlaczego miałaby ona kłamać? Przecież jej
związek z Ostateczną Rzeczywistością sprawdzał się, gdyż jej duch
przenosił się, gdyż potrafiła przewidywać przyszłość, gdyż..."
Nieodpartość tego, że właśnie ten wizerunek Boga, wizerunek
przedstawiany w tym nurcie chrześcijaństwa - nurcie katolickim - jest
prawdziwy, a zatem to, czego Bóg tutaj żąda od swych sług - a zwłaszcza
to, iż żąda od nich celibatu - jest prawdziwe.
Nieodpartym dla niego argumentem, że Bóg, że jego wizerunek
chrześcijański to prawda - i że w ogóle Bóg to prawda - było to, że
to...istniało. Fakt, iż w jego życiu przyszło to do niego, a wszystko,
co jest w życiu, jest bezpośrednio objawianiem się Boga...
Porzucił takie poszukiwanie argumentów, jak badanie autentyczności
Ewangelii, wnikanie w tę całą materię, badanie, czy proroctwa biblijne
się spełniły, i tak dalej... Zrozumiał, że nie jest w stanie tego
ocenić, tak samo, jak mawiał pewien duński filozof: iż to ,,równie dobrze
może być oszustwem." Zrozumiał, że musi to brać takim, jak to do niego
przychodzi, i że bardziej jest to...symbol. Że może nawet to wszystko
nie dokładnie tak, nieco inaczej, nie w ten sposób (bo przecież były
sprzeczności), ale że ogólnie wskazuje to na...Niepojęte, Niezgłębione,
Piękne, Wszechdobre, Nadające Życiu Sens, Nieuwarunkowane i Absolutnie
Warunkujące wszystko inne - w tym i jego samego. Więc - nie poprzez
wewnętrzną argumentację: czy objawienia biblijne, przesłania proroków są
prawdziwe i czy przekonują, lecz - przez wniosek, że jeśli te wszystkie,
niezliczone w formach, treści na temat Boga i religii otaczają go i są
mu komunikowane, przemawiają do niego bezpośrednio i zostały mu dane, to
wobec tego oznacza to, że są one prawdą, są rzeczywistością, której sens
należy przyjąć, gdyż są najbardziej ze wszystkiego oczywiste,
najbardziej bezpośrednio skierowane. ,,Nie dysponuję wiedzą" - myślał -
,,żeby odkryć rzeczywiste przyczyny, rzeczywisty przebieg zdarzeń, który
gdzieś tam w przeszłości spowodował powstanie tych tekstów - czy więc
były to złudzenia, wyobraźnia, omamy, psychiczne skrzywienia, mitologie;
czy relacje o życiu Jezusa są czymś upiększonym, częściowo zmyślonym, a
jeśli tak, to w którym miejscu zmyślonym, a w którym - prawdziwym? Nigdy
się nie dowiem tego 'na pewno', takiej pewności nie mogę mieć, można
nawet przypuszczać, iż uczeni jej nie mają. Ale co mam pewnego - to owe
treści odczytywane bezpośrednio przeze mnie; owe nagie teksty i moja ich
teraźniejsza interpretacja, oraz w ogóle to, że chcę je czytać,
poznawać, że potrzebuję, że jest czymś wspaniałym wiedzieć, że istotą
tego wszystkiego, tego wszystkiego...wszystkiego, co jest, co się
dzieje, co mi się dzieje, że istotą tego jest Potężna, Piękna i
Niepojęta przez nikogo tajemnica, dobra dla ludzi, pragnąca ich dobra,
pragnąca mojego dobra..."
,,Wszystko, co do mnie bezpośrednio przychodzi z zewnątrz i z
wewnątrz - to jest więc zupełnie pewne, niepodważalne, nie do
zakwestionowania, i na pewno pochodzi od Nieuwarunkowanego; to On rzeczy
te musiał mi przedstawić, bo wszystko, co się dzieje, sprawiane jest
przez Wszechmocną Zasadę, Wszechmocnego Poruszyciela, który wszystko
determinuje."
,,To więc, że poznałem objawienia biblijne oraz objawienia innych
religii, to, że zostały mi one dane przez Rzeczywistość, oznacza, że są
prawdziwe, że sam Bóg, który porusza Rzeczywistością, przez teksty te
daje mi o Sobie znać."
Radio włączone było przez całą noc z soboty na niedzielę. Słuchał go
przed zaśnięciem w sobotni wieczór. Pozostawił je włączone, aby
posłuchać transmisji mszy porannej, nadawanej na tym samym kanale. W
niedzielny poranek, nie będąc jeszcze zupełnie przebudzony, ale też nie
tkwiąc już w głębokim śnie - tam, gdzie istnienie z nieświadomości
przechodzi stopniowo w świadomość - z głośników radia dotarły do niego
słowa:
Módlmy się o gotowość pójścia za wezwaniem Chrystusa
dla powołanych do wyłącznej służby Bogu...
I wtedy, na granicy jawy i snu, nagle wdzierać się zaczęło niepokojące
pytanie: ,,dlaczego przytomność wynurzyła się ze snu właśnie na te słowa,
a nie na jakiekolwiek inne, intonowane w czasie mszy radiowej?..."
Gdy senna świadomość pochwyciła z napływających w nią dźwięków akurat
to, właśnie to szczególne zdanie - przestraszył się. Odczuł nieprzyjemny
lęk. Zapragnął w tej chwili, aby pełne przebudzenie nie nastąpiło; aby
nie być zdolnym do ogarnięcia trzeźwą świadomością tego, co właśnie
zaszło. Słowa, które doszły do niego z ust kapłana, wraz ze
światopoglądem, jaki ukształtował się w nim przez ostatnie lata,
tworzyły logiczną całość, której nie mógł nie dostrzec, i w którą musiał
wierzyć. Musiał, gdyż w ten sposób uformował świadomość, i na jej tle
był to wówczas jedyny możliwy sposób interpretacji rzeczywistości...
Lęk. Od tamtego ranka wciąż coś nad nim się czaiło... Uciekał, próbował
nie myśleć o tym - ale nie myśląc, nie poddając tego dokładnej analizie,
zdradzał swoje ówczesne głębokie przekonanie o tym, co jest prawdą, i co
jest wolą Boga...
Lęk. Ta myśl wzbudzała znaczny lęk... I natrętnie powracała...
Istniała w tym logika. Religia, duchowość, zwrot świadomości w
stronę Niewypowiedzianego - przecież istniał w tym od dłuższego czasu, w
ten sposób postrzegał rzeczywistość i tak ją interpretował. Bóg, Jego
obecność, rozważania na Jego temat stanowiły podstawową treść jego
świadomości. Czytanie tekstów, słuchanie audycji, oglądanie filmów na
ten temat - to go przyciągało, z tym było mu dobrze. Szukał, a następnie
wydawało się, że znalazł Jego głos. Wydawało się, że Go usłyszał, że
wie, jak można Go usłyszeć. Rozumiał też, że nie wolno sprzeciwiać się
Jego głosowi. Rzeczywistość Ducha była rzeczywistością, w której
zanurzał swoją świadomość. Często się modlił... I słowa, które usłyszał
owego pierwszego niedzielnego ranka z głośników radia, odebrał jako
słowa zwrócone bezpośrednio do niego.
Była w tym logika. Od dłuższego czasu w jego świadomości:
Bóg.
Wiedział też, że cokolwiek - naprawdę cokolwiek - dzieje się, dzieje się
za Jego sprawą. On wszystko czyni, On jest sprawcą wszystkiego... Zatem
i On sprawił, że owej pamiętnej niedzieli świadomość Andrzeja wyłowiła z
eteru właśnie te, a nie inne słowa odprawiającego mszę kapłana. A zatem
to On mówi do niego. To jest On !
,,Boże!... mówisz, że mam zostać...księdzem?..."
Gwałtowny przypływ lęku. Nie chce o tym myśleć. Wypiera tę myśl.
Jednak odtąd nie było już odwrotu. Jeżeli raz coś podobnego się
zdarzyło, skoro szczególnym zbiegiem okoliczności te właśnie słowa
dobiegły jego uszu, i - co więcej - skoro tak właśnie je zrozumiał (a ta
interpretacja nastąpiła błyskawicznie - co spowodowało, że odbiór i
interpretacja znaczenia zlały się w jedno; odbiór i znaczenie były
jednym - więc nastąpiła pewność, że to jest prawdziwe), a w każdym razie
skoro ten sposób ich odczytania uznał za najbardziej właściwy, to
przecież musiał to być głos Boga! Jeśli wszystko, co się dzieje, jest
Jego działaniem, to tym bardziej Jego działaniem jest to, co dziś
usłyszał oraz - co równie ważne - Jego działaniem jest sposób, w jaki
słowa te zrozumiał.
,,Przecież sposób, w jaki interpretuję określone zdarzenie, też jest Jego
działaniem..." - dudniły w nim myśli - ,,tym bardziej, że to, co
usłyszałem dotyczy Jego spraw, dotyczy pozostania Jego sługą..."
Nie mógł odtąd na trwałe uwolnić się od raz powstałego przypuszczenia.
Skoro mógł to być znak Boga skierowany do niego, nie mógł znaku takiego
ignorować. Nie można ignorować słów Boga - to oczywiste. A ze względu na
to, że Boga nie można było ignorować, męczyło go, że pozostawia to
niedzielne wydarzenie na poboczu świadomości. Próbował nie zbliżać się
do tych myśli, gdyż bał się, bardzo się bał ostatecznych i praktycznych
wniosków, jakie należałoby z nich wyciągnąć. Bo jeżeli to był głos Boga,
to nie można mu się sprzeciwiać. Trzeba tak postąpić.
Na razie jednak myśli te pozostały na poboczu świadomości. Zbliżało
się lato. Był maj. Poszedł w niedzielę do kościoła, między innymi po to,
by wyspowiadać się z tego, że niegrzecznie zademonstrował cioci, iż sok
owocowy, jaki mu kupiła, nie jest jego ulubionym.
Stał z tyłu, nieopodal konfesjonału i bocznych drzwi wejściowych. Przed
nim tłum, który na przemian powstawał i siadał w ławkach (za wyjątkiem
tych, którzy nie mieli miejsc siedzących i stali nieprzerwanie).
Atmosfera mszy: dwaj kapłani, starszy i młodszy, pięknie ubrani w
zielone pozłocone szaty, nabożnym i wzniosłym tonem zwracają się do Pana
wszechświata. Ciężka atmosfera nowoczesnej katolickiej świątyni,
przesiąknięta świadomością pory późnowiosennej (wprawdzie tu, we
wnętrzu, panował chłód, lecz i tak niewystarczający). Pogłos, który
unosi dźwięk wstających z ławek ludzi, w przekolorowionej i
przebóstwionej przestrzeni. Jasnożółte ławki, kolorowi ludzie w gęstym
sosie ciężkiej powagi, groźnej i czyhającej nad wszystkimi religijności.
Powolne, szacowne ruchy tych ludzi, chrząknięcia, kaszlnięcia,
charakterystyczne, niesione echem skrzypnięcia mikrofonu
przytwierdzonego do mównicy, białość, żółtość i złotość, uniżoność i
płynność w spokojnych gestach i krokach kapłanów, ich w szczególny
sposób złożone dłonie w trakcie siedzącego spoczynku, podczas czytania
pisma przez lektora.
Wierni: śmiertelnie poważni, skupieni, ze złożonymi w okolicy krocza
dłońmi, i utkwionym w podłodze lub ołtarzu wzrokiem. I niewidzialna
chmura cichej, wzniosłej, dudniącej w akustycznym wnętrzu powagi, powagi
niekwestionowanej, niepodważalnej, bezwzględnej, w tej chwili - jedynej.
W tej sytuacji pozostawał sam Duch, nic poza wzniosłością wieczystego,
milczącego Ducha istnienia. Kolorowość, zieloność, złocistość poważna,
zetknięta ze świętym Absolutem ukazywała się oczom i była jedyną
rzeczywistością. Niczego poza nią w tamtej chwili nie było. Owa
religijna, płynna, jaśniejąca różnorodność kształtów i kolorów i
dźwięków przejawiała się w postaci obszernego, wysokiego wnętrza,
wzbitego na wyżyny sufitu, z którego zwisał żyrandol o znacznych
rozmiarach i znacznej liczbie żarówek; w postaci rozległych ścian z
rozwieszonymi na nich obrazami drogi krzyżowej i powierzchniami okien
pokrytych witrażami.
Stawało się to coraz bardziej duszne, coraz bardziej duszące
wewnętrznie, zaduszające Absolutem wdzierającym się z każdego zakątka
dostępnej przestrzeni i nie pozostawiającym miejsca na cokolwiek innego
poza nabożnym, najwyższym tonem świętego, zdumiewającego, żądającego
najwyższego uwielbienia, Istnienia.
Widok kapłanów. Narzucał się oczom szczególnie. Patrzyło się na nich.
Stało się w taki sposób, że w tamtym kierunku się patrzyło. Kapłani
uwielbiali Istnienie, adorowali Istnienie, lgnęli doń całą swoją duszą,
całą wdzięcznością, oni czynili to właśnie, co należało czynić, albowiem
w tej sytuacji, w sytuacji przebóstwienia, przeniknięcia przez Święte
Niewyjaśnione - otóż w tych okolicznościach tylko to należało czynić i
nic innego; to było jedyną możliwą i jedynie adekwatną odpowiedzią. ,,To
słowo Boga, słowo Boga do mnie" - przemknęło mu samorzutnie poprzez
świadomość. Tymczasem nadal patrzy i słucha kapłanów, kierują oni z
pełną wiarą określone, również pełne wiary, formuły, do Pana
wszechświata. To, co przemknęło przed sekundami przez ducha, nie
umknęło. Wzmacniane jest przez świat wypełniający świadomość: świat
wiernych, jaśniejącej w niedzielny poranek świątyni, a nade wszystko -
świat wyróżniających się, wybijających się, postawionych w centrum
uwagi, zielonozłotych, adorujących kapłanów... A przed chwilą była myśl,
że najbardziej szczęściodajną rzeczą jest czynienie tego, co oni czynią.
A zatem: bycie takim, jak oni ?... To kolejna taka myśl w łańcuchu, ale
tym razem...w świątyni...w nabożnej atmosferze...w atmosferze
absolutu...wzmocniła się!... W atmosferze absolutu wzmocniła
się...absolutnie!... Owładnęła. Lęk, nagły napływ ohydnego,
monstrualnego lęku, albowiem to niesie określone konsekwencje: całkowitą
utratę ,,dotychczasowego"... Nieodparcie bierze w posiadanie... Wdarło
się, nieodparcie wdarło się... Szamotanina...Stracić wszystko trzeba?...
Nie...Nie chcę...Nie! Nie chcę!!! Kleszcze... Tymczasem msza toczyła się
zwyczajnie, ludzie wymawiali określone formuły, przeplatane co pewien
czas głosem zielonozłocistego kapłana, który często w charakterystyczny
sposób, ku górze, rozkładał ręce, po czym to nieco się zmieniało - na
przykład kapłan udawał się po kielich z białą szmatką - a w międzyczasie
ludzie podchwytywali pieśń zaintonowaną przez organistę. To się toczyło
normalnie i spokojnie. W tym samym czasie w świecie Andrzeja tak nie
było. Tamta myśl, owo przypuszczenie czy interpretacja, co należy
czynić, a następnie - interpretacja owej interpretacji: to głos Boga
przemawiającego bezpośrednio do mnie - stały się jedyną rzeczywistością.
Potworny lęk przed tym, iż jest nadzwyczaj prawdopodobne, jeśli nie
pewne, że to właśnie jest tak, jak myśli, utrwalał tym silniej sam
przedmiot strachu. Ten zaś - głos Boga wzywający do stanu kapłańskiego -
im silniej i dłużej dominował, tym bardziej stawał się rzeczywisty, tym
bardziej upewniał o słuszności takiej interpretacji zdarzeń, ale i tym
większy, rozrastający się do potworności, powodował lęk. Ludzie
zwyczajnie, spokojnie, modlili się, udawali się do komunii, śpiewali,
ich barwne kształty płynnie przecinały przestrzeń, a Andrzej w
niewyobrażalnej rozpaczy tonął w ciemnej, złowrogiej otchłani lęku.
Pewność, że to Bóg mówi... Pewność... On nie mówi słowami. Otchłań, jaka
otwiera się we mnie, to Jego słowa... Co chwilę, ledwie dysząc w
wewnętrznej, nasączonej trwogą szamotaninie, podejmował próbę wglądu w
konsekwencje wstąpienia w stan kapłański (tymczasem ludzie wymawiali
wspólnie jakieś słowa, bądź śpiewali albo poruszali się, a w samym
centrum ołtarza objawiał się wielki, brunatny krucyfiks, tak potężny, że
postać Jezusa rozmiarami znacznie przekraczała naturalne rozmiary
ludzkie). Oznaczało to absolutną, bezwzględną utratę przyjemności
erotycznej z kobietą... Absolutna utrata bliskości z kobietą i
przyjemności z kobietą!... Bezwzględne odcięcie, na zawsze (Boże!...do
końca...), seksu... Utrata... Absolutna utrata... Powiedziano mu teraz,
że ma to wszystko zostawić. Powiedziano bezwzględnie: głosem, którego
nie można nie usłuchać, głosem, któremu nie można się sprzeciwić, i
który przez to jest...skazujący... ,,A więc mam to wszystko zostawić. Ja
mam to zostawić. To Jego głos, a więc to...nieodwracalne!...
Boże...Boże...Nie...Nie chcę tego tracić..." Oto, co działo się wówczas
w nim, tyle, że nie formowało się w słowach, lecz uświadamiało się
jednym, nagłym, złowrogim ciemnym błyskiem.
Przygnieciony...Ciężar...Pot... Rozpacz przygniatała, uczyniła wszystko
ciężkim, ciążącym ku dołowi... Potężny, brązowy krzyż z przybitym
Jezusem, którego głowa opuszczona jest na pierś...
Chwilami przemykała też myśl: ,,może to nieprawda..." Ale później,
za chwilę, w odpowiedzi na nią: ,,...łudzisz się...to musi być prawda.."
,,...To jest bardzo trudne, straszliwe, przecinające, odbierające ci
wszystko...więc właśnie prawda..." Te myśli na tle potężnego,
milczącego, smutnego, ponurego krucyfiksu...
,,Mam wyrzec się wszystkiego?" Wciąż smutny, posępny widok ogromnego
krzyża z postacią rozpiętego na nim, umierającego człowieka. ,,Jak
Chrystus? A więc - o Boże! - Bóg chce, abym stracił życie jak
Chrystus?!..." Śpiewy wiernych. Przemieszczający się po Komunię i od
Komunii tłum. Po jej przyjęciu tu i ówdzie klękają i modlą się. Śpiew i
kształt wiernych w przestrzeni świątyni. Andrzej uświadamia sobie, że to
jest tak trudne. Jest to tak trudne, że właściwie...niemożliwe.
Rozumie, że doznaje tej samej trwogi wobec woli Ojca, której doznawał
Chrystus; że to się powtarza; że Bóg żąda od niego tego samego...
Porzucenia wszystkiego...śmierci dla Niego...I nie może nie wysłuchać,
albowiem wystarczającym powodem, aby koniecznie to uczynić, jest to, że
O n t e g o c h c e!...
...drastycznie, nieodwołalnie okrojone... Ma poświęcić życie, ma
stracić swoje życie, tak, dosłownie stracić swoje życie, tak jak Jezus
mówi w Ewangelii: kto chce ocalić życie swoje, ten je straci, a kto
straci... Naszło go nagle wrażenie, iż pod względem reakcji, jakie w nim
przeżycie to wywoływało, pod względem osobistego poczucia mającej
nastąpić osobistej straty, Bóg zażądał od niego tego samego, czego
zażądał od Jezusa. Że postawił go na skraju tej samej przepaści, nad
którą i Tamten został postawiony w ogrodzie Getsemani. I zażądał, tak
samo jak wówczas, złożenia ofiary z siebie; ofiary z tego, co zdaje się
być jedną z najważniejszych spraw w życiu. Z jakim uzasadnieniem?
Wystarczającym: bo Bóg tak chce. Jednak samo nasunięcie się tej właśnie
analogii jeszcze bardziej uczyniło prawdopodobnym i utwierdziło go w
przekonaniu, iż to, co się w nim dzieje, to...Bóg!... Że słyszy właśnie
głos Boga!... A to z kolei błyskawicznym, ciemnym i ponurym
wzdrygnięciem przerażenia posuwało jeszcze bardziej w głąb rozpaczy...
Nie potrafi raz na zawsze, z góry, zrzec się tej sfery życia, nie
był w stanie odciąć sobie i drżał przed odcięciem w tak ostateczny
sposób możliwości zaznania kiedykolwiek radości, płynących z tego
rodzaju doświadczenia... ,,Raz na zawsze?...bez żadnej już więcej nadziei
na to?...".
Zrozpaczony, przepełniony śmiertelną trwogą, wraz z tłumem opuszcza
budynek świątyni. Istotna zmiana: w tej chwili, jednocześnie z
przestąpieniem progu, pobożna uniżoność oraz powaga otoczonej ścianami i
sklepieniem religijnej ceremonii, ginie zupełnie, ustępując miejsca
lekkiej, swobodnej przestrzeni błękitu, soczystej zieleni i rozlanej we
wszystkim słonecznej jasności.
Następnej niedzieli po skończonej mszy, struchlały, zapytał księdza o
dopuszczalność nauki przed ciężkim egzaminem - o dopuszczalność takiej
nauki w niedzielę. Wielki strach, iż mógłby w ten sposób naruszyć wolę
Boga. Wówczas po raz pierwszy powstała w nim tak wielka trwoga przed
złamaniem w ten sposób woli Bożej.
|