Strona główna Grupy pl.soc.inwalidzi Opowiesc o wspolczesnym Hiobie

Grupy

Szukaj w grupach

 

Opowiesc o wspolczesnym Hiobie

Liczba wypowiedzi w tym wątku: 5


« poprzedni wątek następny wątek »

1. Data: 2001-11-19 22:11:41

Temat: Opowiesc o wspolczesnym Hiobie
Od: "JC" <J...@t...de> szukaj wiadomości tego autora

Witam i życze miłej lektóry:-)

****************************************************
**********

Pismo ruchu wzajemnej pomocy "FILANTROP naszych czasów", nr. (87) 10 , z
października 2001, str. 6 - 7.

"Opowiesc o wspolczesnym Hiobie"

Cześć I I I

Z początku rodzice byli na mnie wściekli (przez kilka dni miałem absolutny
"szlaban" na wyjście na dwór), ale w końcu zrozumieli, że taki system
nauczania był dla mnie zbyt trudny. Ponieważ do końca roku szkolnego zostało
trochę czasu (to był początek lutego), więc postanowiłem odpocząć sobie od
wszelkich stresów związanych z nauką i zastanowić się co dalej mam zrobić w
sprawie dalszego kształcenia się.
Mama poprzez tutejszy Ośrodek Opieki Społecznej "załatwiła mi" wyjazd na
kolonie. Miałem przez dwa lipcowe tygodnie go-ścić w Ośrodku
wczasowo-wypoczynkowym w Wągrowcu, a moją "rodziną" na ten czas miało być
Sportowe Stowarzyszenie Inwalidów "Start" z Poznania.
Jechałem na te kolonie z pewną nieśmiałością i lekką obawą, gdyż to miał być
mój pierwszy samodzielny pobyt poza domem. Mimo iż miałem już osiemnaście
lat, to jeszcze nigdy nie byłem na żadnych koloniach. Lecz pomyślałem sobie
wtedy, że przecież nie mogę być takim "maminsynkiem", który wiecznie
potrzebuje opieki, w końcu "do odważnych świat należy". Po tej myśli miejsce
obawy w mojej świadomości zajęła radość i ciekawość.
A w Ośrodku czekała na mnie niespodzianka. Okazało się, że prezes "Startu"
mieszkał niegdyś w Mosinie - małym miasteczku położonym koło Żabna - i ten
takt bardzo nas zbliżył do siebie. Mieliśmy wielu wspólnych znajomych i
można powiedzieć, że byliśmy niejako "sąsiadami przez miedzę".
Stosunki na kolonii były wspaniałe. Nie czuło się takiej typowo kolonijnej
atmosfery, wszyscy traktowani byli bardziej jako członkowie rodziny niż
koloniści. Dzieci zachowywały się uprzejmie wobec innych, pomagały sobie
nawzajem, opiekunowie również stwarzali tę rodzinną atmosferę (w końcu przez
dwa tygodnie musieli wszystkim dzieciom zastąpić rodziców), a na dodatek
razem z nami była jeszcze pięćdziesięcioosobowa grupa osób niepełnosprawnych
ze Szwecji. Ponieważ nie znali oni ję-zyka polskiego, więc co niektórzy z
polskiej grupy mieli okazję wypróbować znajomość języka angielskiego.
Chociaż moja grupa była najmłodsza (poza mną wszystkie dzieci były 6-10
letnie), to jednak
w ogóle nie odczuwałem różnicy wieku. Nasza opiekunka, pani Nina, potrafiła
nam tak doskonale zorganizować czas. że wszyscy doskonale się bawili bez
względu na wiek. Gry i zabawy na świeżym powietrzu (gdyż pogoda cały czas
nam dopisywała), wspólne kąpiele w jeziorze, radość panująca wszędzie -
czułem się na tych koloniach znakomicie i wszystkimi zmysłami chłonąłem to,
co zabrała mi izolacja od rówieśników podczas indywidualnego nauczania w
domu.
Czas na koloniach mieliśmy tak wspaniale zorganizowany, że nie było mowy o
nudzie. Po raz pierwszy miałem okazję jechać kolejką wqskotorową do
Biskupina. Sama osada nie zrobiła na mnie dużego wrażenia. Spodziewałem się
zupełnie czegoś inne-go. A tu zwykła drewniana brama, do której prowadziła
droga z drewnianych belek, przy bramie trochę pali wbitych w dno jeziora.
Dopiero za bramą stanąłem zaskoczony widokiem niskich drewnianych chat.
Przewodnik wprowadził nas do jednej z nich. Niektórzy mieli trochę problemów
z wejściem, gdyż otwór wejściowy byt bardzo niski, a dodatkowo jeszcze
wysoki próg. W środku chata przypominała raczej wiejską szopę, niż dom
mieszkalny. Na środku było palenisko, z jednej strony legowiska do spania, z
drugiej strony miejsce gdzie były trzymane zwierzęta, po drabinie wchodziło
się na maleńki stryszek - w takich warunkach żyli ludzie 2.500 lat temu.
Wracaliśmy innq trasą. Mogliśmy obejrzeć sobie hodowlę koników polskich,
piec do wypalania cegieł, a na końcu naszej wi-zyty w Biskupinie
zwiedzaliśmy muzeum, gdzie były wystawione eksponaty wykopane przez
archeologów. Były to przeważnie szczątki broni i ozdób, naczynia gliniane,
fragment drewnianej łodzi... Chodząc między eksponatami pomyślałem sobie, że
nikt tego nie pilnuje, więc łatwo byłoby zabrać sobie jakiś drobiazg na
pamiątkę. Lecz skończyliśmy zwiedzanie i pokusa zabrania sobie pamiątki
minęła.
Z powrotem zatrzymaliśmy się jeszcze w Żninie chcąc zobaczyć słynne muzeum
kolejki wąskotorowej. Weszliśmy do pociągu, w którym była urządzona wystawa.
W szklanych gablotach wystawione byty różne kolejowe dokumenty, stare
bilety, służbowe lampy naftowe, również kompletne mundury kolejarzy.
W budynku stacji kolejowej czas zatrzymał się w miejscu chyba na początku
lat trzydziestych.
Mała poczekalnia ogrzewana piecem kaflowym, kasa, w której oprócz biletów
można było kupić także modele samolotowe do składania oraz puzzle. Wszystko
tu wyglqdało jak na starych filmach i wchodząc do pomieszczenia człowiek
miał wrażenie, że cofnął się w czasie o kilkadziesiąt lat.
Oprócz wycieczki do Biskupina mieliśmy jeszcze inne atrakcje. Pewnego dnia
wychowawcy zorganizowali nam rejs statkiem wycieczkowym po jeziorze. Jedna
"runda" trwała około półtorej godziny. Stateczek był maty, jednocześnie
mogło się na nim pomieścić nie więcej niż 10 osób. Ponieważ był straszny
upał, ja nie zabrałem z domu żadnej czapki przeciwsłonecznej, więc pani Nina
poprosiła kapitana statku, abym mógł być w sterówce. Kabina była tak
niewielka, że z trudem mieściliśmy się tam we troje - ja, kapitan i jego
pomocnik.
Wyruszyliśmy w rejs. Z początku bytem trochę nieśmiały, ale gdy kapitan
zaczął opowiadać o swoich dotychczasowych rej-sach, o przygodach z
kłusownikami, to szybko się z nim "oswoiłem". Dał mi swoją czapkę
kapitańską, a po chwili, widząc że rozglądam się z ciekawością po wszystkich
przyrządach nawigacyjnych, zapytał:
- Chciałbyś trochę posterować statkiem?
Czy chciałem? Pytanie! Jasne, że chciałem.
Kapitan zrobił mi miejsce za sterem i tak oto przez kilkanaście minut mogłem
poczuć się prawdziwym "wilkiem morskim". Kapi-tan chyba mnie polubił, bo
nagle zebrało mu się na psikusy.
- Chwyć koło sterowe i zakręć nim w lewo i prawo - nakazał mi w pewnej
chwili.
Zrobiłem jak mi powiedział i statkiem mocno zakołysało. Z tyłu na pokładzie
rozległy się piski przestraszonych dzieci, a kapitan uśmiechnął się do mnie
łobuzersko.
Płynęliśmy dalej. Zrobiliśmy ponad dwie trzecie drogi i nasz rejs powoli
zbliżał się do końca. Kapitan wziął ode mnie koło sterowe i "fachową ręką"
przybił statkiem do pomostu. Oddałem mu czapkę, podziękowałem za rejs i to
był koniec "morskiej" przygody.
Równie dobrze bawiłem się podczas występów iluzjonisty, pana Macieja. Został
on specjalnie zaproszony przez
"Start" na naszq kolonię i umilał nam czas pokazując magiczne sztuczki.
Pokazywał nam sztuczki z kartami, z przecinaniem sznura, który po chwili
"skleił" w magiczny sposób (jednakże po dokładnym obejrzeniu sznura odgadłem
na czym polegała ta sztuczka), z magiczną różdżką i wiele innych.
Mieliśmy także spotkania z prasą i telewizją. Przyjechała do nas
dziennikarka z pewnego ogólnopolskiego miesięcznika. Zrobiła kilka wywiadów
z dziećmi (ja także zostałem uznany przez nią za ciekawy materiał na
artykuł), z wychowawcami, porobiła mnó-stwo zdjęć i obiecała nam, że artykuł
o naszej kolonii ukaże się w jednym z jesiennych numerów miesięcznika.
Natomiast telewizjo przyjechała z Poznania (to byli reporterzy z
poznańskiego oddziału TYP). Przyjechali, pokręcili się po całym Ośrodku,
zrobili kilka wywiadów, nakręcili materiał filmowy i dwa dni później
mogliśmy zobaczyć naszą kolonię w telewizji.
Pewnego dnia zostałem bardzo mile zaskoczony. Podczas porannego apelu prezes
"Startu", pan Leon, wywołał mnie na środek placu apelowego i powiedział:
- Mianuję kolonistę ..................................... na stanowisko
dzwonnika kolonijnego.
To było dla mnie prawdziwym szokiem i w pierwszej chwili nie wiedziałem jak
mam się zachować. Nie spodziewałem się, że spotka mnie takie wyróżnienie.
Funkcja dzwonnika była wręcz zaszczytem. Do jego obowiązków należało poranne
budzenie całej kolonii oraz oznajmianie pory posiłków. l oto nie wiedzieć
dlaczego, ja otrzymałem tę funkcję.
Rano wstawałem wcześniej od innych, zawieszałem dzwon na stojaku stojącym na
placu apelowym i jego dźwięcznym tonem oznajmiałem, że oto nadszedł czas
pobudki. W międzyczasie dyżurny chodził pomiędzy domkami i budził śpiochów
ręcznym dzwonkiem (takim szkolnym). Po porannej toalecie i krótkich
ćwiczeniach dzwoniłem na śniadanie. Kolejnym moim obo-wiązkiem było
oznajmienie pory obiadu, a pod wieczór dzwoniłem na kolację. Ze swoich
obowiązków wywiązywatem się rów-nież podczas porannych i wieczornych apeli
oraz niespodziewanych zbiórek. Po moim ostatnim dzwonieniu zabierałem dzwon
do swojego pokoju (ponieważ zdarzały się już wcześniej przypadki kradzieży
takich dzwonów) i następnego dnia wszystko zaczynało się na nowo.
Powrót do domu przyjąłem z wyraźnym żalem. Na kolonii było tak wspaniale, że
z prawdziwą niechęcią i smutkiem powroca-łem do szarej rzeczywistości. Lecz
obiecałem prezesowi, że wkrótce wpadnę do "Startu" w odwiedziny. Swoją
obietnicę zrealizowałem po kilkunastu dniach; po wejściu do siedziby
Stowarzyszenia zaskoczyło mnie bardzo ciepłe przyjęcie. Pan Leon uściskał
mnie jak własnego syna a inni pracownicy również witali mnie jak dawno nie
widzianego członka rodziny. Odtąd moje wizyty w "Starcie" były bardzo
częste, gdyż bardzo lubiłem przebywać wśród tak życzliwych mi osób.
Pewnego dnia umówiłem się z panem Leonem na spotkanie w hotelu "Merkury" w
Poznaniu. Opowiadałem mu kiedyś o moich niepowodzeniach w liceum i prezes
powiedział wtedy, że pomoże mi w dalszym kształceniu się. W hotelu miał mi
wręczyć do-kumenty dotyczące nauki w Centrum Kształcenia i Rehabilitacji
Inwalidów (CKiRl) w Konstancinie-Jeziornej pod Warszawą, gdzie miałbym się
uczyć w liceum ekonomicznym, a po skończeniu szkoły podjąłbym pracę w
"Starcie" jako księgowy.
Na spotkanie przyszedłem pół godziny przed czasem, prezesa jeszcze nie było.
Gdy jego nieobecność przedłużała się niepo-kojąco, przyszła mi do głowy
pewna myśl: podszedłem do recepcji i uprzejmie spytałem recepcjonistkę:
- Przepraszam bardzo, czy nikt nie zostawił tu wiadomości na nazwisko Tomasz
Przybysz?
Panienka była dla mnie bardzo miła, ale niestety, żadnej informacji nie
było.
Pomyślałem, aby przejść się do "Startu" (około 500 metrów od hotelu) i
zobaczyć czy prezes jeszcze jest. Niestety, w "Starcie" nikogo już nie było.
Wróciłem zziajany do hotelu i nie mając już sił dłużej chodzić w tym upale
poszedłem usiąść sobie do baru. Usiadłem w wygodnym fotelu i zastanawiałem
się co mam robić dalej. Byłem już gotowy iść na autobus, gdy skierowałem
wzrok na osobę drzemiącą w fotelu i rozpoznałem w niej... pana Leona.
Obudziłem go (z prawdziwym żalem, gdyż tak smacz-nie spał...) i zaczęliśmy
rozmawiać o szkole w Konstancinie. Otrzymałem dokumenty potrzebne do
starania się o podjęcie nauki w owym liceum, dostałem również ulotki
opisujące tę szkołę i miałem kilka tygodni na podjęcie decyzji co do wyjazdu
do Konstancino. Ponieważ prezes był jeszcze z kimś umówiony, więc nie
przedłużaliśmy naszej rozmowy i powoli szykowałem się

do wyjścia. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu przy hotelowej recepcji
spotkałem jednego ze Szwedów, który był na naszej ko-lonii we Wągrowcu.
Przywitaliśmy się serdecznie, chwilę rozmawialiśmy takim łamanym,
polsko-angielskim językiem, ale ja już naprawdę musiałem iść, gdyż miałem za
kilkanaście minut autobus do domu.
Decyzję o wyjeździe do liceum do Konstancina podjąłem jeszcze tego samego
dnia. Miałem trochę "latania" z załatwianiem badań lekarskich, z wywiadem
środowiskowym z Ośrodka Opieki Społecznej, lecz największa niespodzianka
czekała mnie u okulisty. Po badaniu lekarka stwierdziła, że bezwarunkowo
muszę nosić okulary. Pojechałem ze skierowaniem do optyka, tam komputerowo
zbadano mi wzrok i zrobiono okulary.
Gdy je założyłem pierwszy raz, to czułem się jakbym był pijany. Widziałem
ostro, ale obraz był tak lekko "zniekształcony", wszystko było bliższe niż w
rzeczywistości. ldąc ulicą kilkakrotnie o mały włos nie przewróciłem się
schodząc z chodnika (gdyż krawężnik był zupełnie gdzie indziej). Pomyślałem
sobie wtedy, że "co jak co, ale chyba się do tych okularów nie
przyzwyczaję".
Pan Leon obiecał mi, że "po znajomości" załatwi mi przyjęcie do liceum bez
egzaminów. W połowie sierpnia dowiedziałem się, że już wszystko załatwił i
zostałem przyjęty. Natomiast ja wolałem się upewnić i zadzwoniłem do
sekretariatu z pytaniem czy moje nazwisko figuruje na liście osób
przyjętych. W odpowiedzi usłyszałem, że... nie zostałem przyjęty, gdyż
mojego nazwiska nie mają. Powiedziałem, że to wszystko było załatwiane z
samym dyrektorem Centrum, ale odpowiedzieli mi, że dyrektor wyjechał na
urlop, a oni nic nie wiedzą.
Zadzwoniłem z kolei do prezesa i powiedziałem mu czego się dowiedziałem. On
na to, że wszystko wyjaśni.
Tymczasem mijały dni i tygodnie. Pod koniec września otrzymałem przesyłkę
zawierającą moje dokumenty z adnotacjq: "Z powodu nie podjęcia nauki w
liceum odsyłamy Pańskie dokumenty...".
Trochę to trwało, ale wreszcie na poczqtku grudnia wyjechałem do
Konstancina. Jechałem pociągiem "eskortowany" przez rodziców. Podróż minęła
mi zwyczajnie, byłem tylko lekko podekscytowany i odrobinę zdenerwowany (w
końcu pierwszy raz miałem być tak daleko od domu i tak długo).
Na Dworcu Centralnym zobaczyłem urządzenie, które trochę mnie zaskoczyło -
ruchome schody. Dotychczas widywałem je tylko w telewizji. Wchodząc na nie
popełniłem drobny błąd: nie postawiłem nóg na jednym stopniu, tylko stanąłem
jedną nogą na jednym, a drugą na innym stopniu. Schody zaczęły podjeżdżać w
górę i zrobiły się naraz bardzo strome. Straciłem równowagę i nie mając
czego się złapać (gdyż poręcz również mi "odjechała") przewróciłem się na
plecy. Na szczęście mama jechała za mną, natychmiast zatrzymała schody,
pomogła mi wstać i podtrzymując mnie wjechała ze mną na górę.
Najbardziej zabolała mnie wtedy znieczulica innych ludzi. Zebrali się wokół
mnie tłumnie, lecz zamiast mi pomóc gapili się tylko jak na jakiegoś
dziwaka. Tylko pewien młody człowiek okazał trochę serca i pomógł mojej
mamie podnieść mnie.
Przyszła mi wtedy do głowy myśl, że warszawiacy nie mają takiego serca jak
poznaniacy. Gdybym był wtedy sam, to pewnie porządnie bym się poobijał na
tych schodach, zanim ktokolwiek by je zatrzymał.
Warszawa okazała się dla mnie koszmarnym miastem. Owszem, byłem już w dużych
miastach (jak np. Poznań, Katowice), ale to miasto przedstawiało sobą
"piekło". Wszechobecny tłok na chodnikach, pojazdów co niemiara, okropny
hałas i zanieczysz-czone powietrze - nie. Warszawa zdecydowanie nie należała
do miejsc, które chciałbym częściej odwiedzać.
Dopiero gdy dojeżdżaliśmy do Konstancina, to moje samopoczucie zaczęło
stopniowo ulegać poprawie. Tutaj ruch samocho-dowy był mniejszy, wkoło było
mnóstwo zieleni - Konstancin bardziej przypominał cywilizowane spokojne
miejsce.
Szkoła była bardzo duża. Budynek był w kształcie litery "E", do której ktoś
doczepił dodatkową "nóżkę". Wszystko oczywiście mieściło się na parterze i
było doskonale dostosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych (także tych,
którzy poruszali się na wózkach inwalidzkich). Drzwi wejściowe byty na
fotokomórkę (otwierały się samoczynnie), w toaletach były zainstalowane
uchwyty, pokoje również mogły być zamieszkane przez chorych na wózkach.
Zaraz przy drzwiach wejściowych znajdowała się recepcja, później były
pomieszczenia biurowe oraz pracownie komputerowe. Dalej stołówka oraz mały
kiosk spożywczo-przemysłowy. To była pierwsza "nóżka" litery "E". W drugiej
"nóżce" były pokój wychowawców, pokój pielęgniarek, pokoje mieszkalne oraz
biblioteka. W trzeciej pokoje mieszkalne, sale lekcyjne i pracownia
komputerowa. W czwartej również pokoje mieszkalne oraz sale lekcyjne.
Wszystkie "nóżki" łączył długi korytarz, na początku którego znajdował się
sekretariat oraz gabinet dyrektora.
Właśnie do gabinetu dyrektora trafiłem na początku. Musiałem przecież
przedstawić się i wyjaśnić tę sytuację z opóźnieniem w przyjeździe do
szkoły.
Wchodząc poczułem się jak w gabinecie jakiegoś ministra. Luksusowo urządzony
pokój, ogromny stół konferencyjny z ciemnego drewna - wszystko to sprawiało,
że czułem się trochę nieswojo.
Dyrektor okazał się fajnym gościem. Rozmawiając z nim wyczułem, że chyba się
polubimy. Lecz obraz przyjemnego pobytu w Ośrodku prysł jak bańka mydlana po
wejściu kierownika internatu. W przeciwieństwie do dyrektora, ten facet już
na pierwszy rzut oka nie spodobał mi się. Nie wiem dlaczego, ale odniosłem
wrażenie, że uważał mnie za kogoś "gorszego" od siebie, za muchę, która
swoim bzykaniem będzie mu przeszkadzać. A gdy jeszcze zaczął się głośno
zastanawiać czy dam radę nadrobić zaległy materiał, to już całkiem "stracił
u mnie punkty".
Zostałem zakwaterowany w pokoju numer 304 mieszczącym się w trzeciej "nóżce"
budynku. Pokój byt dwuosobowy, poprzez wspólną łazienkę połączony z
sąsiednim. Nikogo w nim nie było.
Zacząłem się rozpakowywać, gdy wszedł pewien chłopak. Stanął na progu,
popatrzył ze zdziwieniem na mnie i na moje bagaże. Za nim weszła pewna
dziewczyna, która powiedziała:
- Krzysiek, masz nowego lokatora.
On podszedł do mnie, wyciągnął rękę i przedstawił się:
- Krzysztof jestem.
- Tomek - odpowiedziałem.


****************************************************
*********************

Kto to napisał?
A no jeden z Was. Ładnie, prawda?
A może tak jak i ja tak i Wy znajdziecie w tym opowiadaniu znane Wam miejsca
czy ludzi.
Chcecie więcej, to odwiedźcie strone autora tego opowiadania którego całość
znajduje się tu:

www.fop.prv.pl

Tam poznacie i jego - Waszego kolegę:-)

pozdr. - Józek

PS. Od pół roku prenumeruję to pismo i powiem krótko: "Brawo":-)))





› Pokaż wiadomość z nagłówkami


Zobacz także


2. Data: 2001-11-20 06:54:16

Temat: Re: Opowiesc o wspolczesnym Hiobie
Od: "Pearl" <p...@p...onet.pl> szukaj wiadomości tego autora

"JC" <J...@t...de> w news:9tc0as$s20$04$2@news.t-online.com...
pisze tak:

> Kto to napisał?
> A no jeden z Was. Ładnie, prawda?

Witam!

Ładnie, pewnie, że ładnie.
Niepotrzebnie jednak zdradziłeś w tekście o kogo chodzi (chociaż ja zgadłem
jeszcze przed przeczytaniem nazwiska Tomka).

--
Pozdrawiam.
Perła
____________________________________________________
____________________
Rozpasanie i hulaszczy tryb życia emerytów i rencistów rujnują budżet RP.
(C) Pearl

› Pokaż wiadomość z nagłówkami


3. Data: 2001-11-20 17:19:03

Temat: Re: Opowiesc o wspolczesnym Hiobie
Od: "Paw77" <w...@p...wp.pl> szukaj wiadomości tego autora

Pozdrowienia dla:
Kronosa, Olsena, Piotrka, Marka, Tomka i wszystkich którzy przeszli tez
Centrum Kształcenia i Rehabilitacji w Konstancinie ul.Gąsiorowskiego 12.
od
Paweła Walaka







› Pokaż wiadomość z nagłówkami


4. Data: 2001-11-20 20:21:34

Temat: Re: Opowiesc o wspolczesnym Hiobie
Od: "JC" <J...@t...de> szukaj wiadomości tego autora


"Pearl" <p...@p...onet.pl> schrieb im Newsbeitrag
news:9tea5p$81o$1@news.tpi.pl...
> "JC" <J...@t...de> w news:9tc0as$s20$04$2@news.t-online.com...
> pisze tak:
>
> > Kto to napisał?
> > A no jeden z Was. Ładnie, prawda?
>
> Witam!
>
> Ładnie, pewnie, że ładnie.
> Niepotrzebnie jednak zdradziłeś w tekście o kogo chodzi (chociaż ja
zgadłem
> jeszcze przed przeczytaniem nazwiska Tomka).

Nie miałem od nikogo zakazu - nawet od autora;-)
A wogóle to chciałem Cię zwabić ortografią:

"Witam i życze miłej lektóry:-)"

a nie samą "Opowieścią...";-)
Stajesz się delikatny i wyrozumiały Pearl - cieszy mię to:-)

pozdr. - Józek

_______________________________________________
Rozpasanie i hulaszczy tryb życia emerytów i rencistów rujnują budżet RP.
(C) Pearl


› Pokaż wiadomość z nagłówkami


5. Data: 2001-12-03 10:10:39

Temat: Re: Opowiesc o wspolczesnym Hiobie
Od: "Pearl" <p...@p...onet.pl> szukaj wiadomości tego autora

"JC" <J...@t...de> w news:9tedp5$dmq$06$1@news.t-online.com...
pisze tak:
>
> A wogóle to chciałem Cię zwabić ortografią:
>
> "Witam i życze miłej lektóry:-)"
>
> a nie samą "Opowieścią...";-)
> Stajesz się delikatny i wyrozumiały Pearl - cieszy mię to:-)

Ja Ci dam "wogóle", "życze" i "mię"!!!

Za tym tęsknisz? :-)

Jeśli tak, to napisz 100 razy: w ogóle, życzę, mnie.
Nie używaj copy&paste ani opcji "wypełnij w dół" i "wypełnij w prawo" w
arkuszu kalkulacyjnym.
"Lektórę" Ci podaruję.

--
Pozdrawiam.
Perła
____________________________________________________
____________________
Rozpasanie i hulaszczy tryb życia emerytów i rencistów rujnują budżet RP.
(C) Pearl

› Pokaż wiadomość z nagłówkami


 

strony : [ 1 ]


« poprzedni wątek następny wątek »


Wyszukiwanie zaawansowane »

Starsze wątki

Pytanie o FAQ'a
nareszcie wiem o co chodzi
Miejsce pracy - wymagania
Zamki do dzwi wejściowych
Poszukje oprogramowania

zobacz wszyskie »

Najnowsze wątki

Próbna wiadomość
Jakie znacie działające serwery grup dyskusyjnych?
Senet parts 1-3
Chess
Dendera Zodiac - parts 1-5

zobacz wszyskie »