Strona główna Grupy pl.sci.psychologia Wakacyjne smutki (2)

Grupy

Szukaj w grupach

 

Wakacyjne smutki (2)

Liczba wypowiedzi w tym wątku: 1


« poprzedni wątek następny wątek »

1. Data: 2003-04-01 18:16:53

Temat: Wakacyjne smutki (2)
Od: Magdalena Nawrocka <m...@w...fr> szukaj wiadomości tego autora

WAKACYJNE SMUTKI



Wyjechalam. Piekny, srodziemnomorski pejzaz, elegancki
osrodek, wygodny bungalow, huczace morze przypominajace o
nieprzemijajacej potedze nieodgadnionej Natury, o kruchosci i
malosci doczesnych problemow malego, zagubionego czlowieczka.
Sila, boskosc, przemijanie - wszystko to chlone cala obolala
dusza. Dlugie samotne spacery po plazy. Jakbym w tej samotnosci
nie byla juz sama - drobna czastka wszechobecnej, wszechwladnej
Natury. Natury, ktora w swej wspanialomyslnosci, jakby chciala
natchnac mnie zyciem. Nabrac w pluca swiezego powietrza,
zachlysnac sie nim, odprezyc...

I zaczelam jesc. Pierwszy raz od wielu miesiecy odzyskalam
apetyt, co zreszta przy wspanialej, przepysznej, urozmaiconej
restauracyjnej kuchni nie bylo takie trudne. Przeogromny wybor
potraw, ich niesamowita smakowitosc i serwowanie sobie do woli,
tak zwany bufet a la volonte. Tylko Francuzi potrafia tak
zadbac o swoje wybredne, rozpieszczone brzuszyska. Chociaz
francuskie damulki - pelna kontrola, umiar i przewidujaca
dbalosc o nieskazitelna linie. Na przystawke trzy mizerne
rzodkiewki z lodyzka surowego selera oszczedniutko pokropione
bezkalorycznym sosem. Danie zasadnicze - dwa plasterki
cieniutkiej wolowej poledwicy, sterta gotowanych jarzyn, a na
deser brzoskwinka lub kawalek arbuza. Nie to, co ja. Ja
szalalam! Krewetki, homary, langusty, nawet pieczen z rekina,
arbuzy, melony, meduzy... wszystko i duzo. A gdy juz
przynosilam do stolu przeladowany talerz z deserem, panowie
gwizdali w zachwycie, za to ich towarzyszki niemal zabijaly
mnie wzrokiem. Smialam im sie w nos.

I czytalam, czytalam. Z pelnej walizy zakupionych w Polsce
ksiazek juz w pierwszym tygodniu pochlonelam polowe. Jak za
mlodzienczych czasow, gdy zdarzalo mi sie zaliczyc co najmniej
dwie ksiazki dziennie, tak i teraz zatracilam sie w lekturze. A
czytalam od deski do deski i z pelnym zrozumieniem, z
refleksja, gdzie mozna bylo albo trzeba. Specjalnie to
podkreslam, bo taka uwazna lektura wrocila do mnie podobnie jak
apetyt. W Polsce nie bylam w stanie przeczytac ze zrozumieniem
nawet jednej strony. Sleczalam nad krzyzowkami, w ktorych dotad
czulam sie dosc mocna, kreslac w bezmyslnym mozgowym chaosie
esy-floresy na obrzezach. Zadnego hasla, nic.

Juz nie na zarty sie balam, ze i rozum z tego wszystkiego
mi szwankuje. - Panie - pytam psychiatre - mam jakies dziury w
pamieci, moze to Alzheimer albo inna cholera?! Gadam cos na
przyklad, a juz za chwile moglabym przysiac, ze niczego takiego
w zyciu nie powiedzialam. Gonitwa mysli, natlok emocji, a moze
faktycznie ten cholerny Alzheimer?! - Psychiatra, ktory lubi
spokojnych pacjentow, uspokaja mnie, ze to przejsciowe
zaburzenia koncentracji uwagi, typowy objaw tej zdradliwej
depresji. Dziwne troche, bo nigdy dotad czegos takiego nie
mialam. Widac i depresja lubi przystroic sie w nowe piorka -
menda jedna! No, ale szczesliwie, ze przejsciowe. Mnie w kazdym
razie, na razie jakos przeszlo, a co bedzie dalej, zobaczymy.

Summa summarum, rekuperowalam swa nadwatlona, o ile nie
zdruzgotana, psyche z dnia na dzien. Moja rodzina jak dotad
byla malo szkudna, kazdy z nas wypoczywal na swoj wlasny
sposob. Spalam, jadlam, czytalam, coraz smielej zaczelam sie
obserwowac, by skonstatowac, ze pozostawiona sobie samej i
mojej rekonwalescencji, czuje sie najzupelniej normalnie. Jak
przedtem. Zanim nie wdepnelam nieopatrznie kolejny raz w to
cale psychiczne gowno, by z obrzydzeniem i obawa uzerac sie z
nim od nowa. A tu gowno nagle zniknelo, jakby splukane
strumieniem czystej i wartkiej wody. Co za ulga! Znow poczulam
sie wolna, umiarkowanie optymistyczna nawet.

Filozofowalam sobie jakos tak. Te orientalne medrce sa
wcale nieglupie. Moze madrzejsze od tych wyuczonych na
madralinskich podrecznikach madralinskich filozofow, lekarzy z
naszego popieprzonego, na wskros konsumpcyjnego, histerycznego
i chyba troche tez hipochondrycznego okcydentalnego swiata. W
tym naszym swiecie, pewnie tez wcale nieglupi lekarze, czuja
sie jakby zobowiazani naciskiem zniecierpliwionych jakimkolwiek
cierpieniem pacjentow, by usuwac symptomy, konsekwencje, skutki
- wszystko, co na wierzchu.

Mniej lub bardziej skutecznie pomagaja pacjentowi zwalczac
stresy, frustracje, niweluja cierpienie. Pacjent placi, pacjent
wymaga. W dzisiejszym swiecie kazdy rosci sobie prawo do
bezzwlocznego usuniecia czegokolwiek, co mu dolega. Dzis kazdy
z byle gowienkiem leci zaraz na kozetke do psychoanalityka lub
farmaceuty - cos mnie uwiera, przeszkadza, robcie cos, dajcie
cos! Mam prawo do zycia bez zadnego, ale to zadnego uwierania -
podatki place!

Wiec lekarze, moze i bez wiekszego przekonania, wszelkie
"uwierania" niweluja. Po jakims czasie przychodzi niedogodnosc
nowa i zabawa zaczyna sie od poczatku. Nie wiem, jak w innych
krajach, ale przynajmniej w Europie, Francja bezsprzecznie stoi
w czolowce pozerania najrozniejszych srodkow nasennych i
psychotropow. A wcale nie zna jeszcze, bo nie chce poznac, tak
popularnego w Ameryce prozaca. Wszystko, co amerykanskie -
gorsze, kazdy glupi o tym tutaj wie.

A starenki chinski powie z cala odwieczna, przekazywana z
pokolenia na pokolenie madroscia, ktora po namysle nazwalabym
wlasciwie madra rezygnacja - Zycie juz tak jest pomyslane, ze
wiele w nim bolu, chorob i trosk, przeciwienstw losu... Na nic
sie nie zda ich niwelowanie, uciekanie od nich w danym doraznym
momencie. Tak czy inaczej, po jednych przyjda nastepne,
odradzajace sie jak plesniawki z urodzajnej grzybni. Tylko
odpornosc czlowieka bedzie na nie coraz mniejsza, pozostanie
pasywny, coraz slabszy, poddajac sie z marszu. Symptomow nie
nalezy negowac, wypierac, zwalczac. Trzeba je zaakceptowac.
Jako zlo nieuchronne i koniecznie, jako filozofie smierci i
zycia. Trzeba nauczyc sie z nimi zyc...

Pomyslalam sobie - bede madra jak ta chinska. Dosyc
walczenia z nieuchronnymi konsekwencjami. Trzeba siegnac
glebiej do przyczyn, do filozoficznego absolutu jakze krotkiej,
jakze szybko przemijajacej egzystencji pojedynczego czlowieczka
na tej czesto niewdziecznej ziemi. Moj najglebszy,
najostrzejszy psychiczny zakalec - smierc. Szczegolnie smierc
osob mi najblizszych. Po dzis dzien reagowalam na nia
nieodmiennie bezsilna, lecz jakze gwaltowna rewolta. Moze
przyszedl czas, ze powinnam ja zaakceptowac, bo i tak nie
jestem w stanie czegokolwiek zmienic w tej nieuchronnej kolei
rzeczy? Kiedy ostatnio zadzwonila moja przyjaciolka z Warszawy,
by mnie powiadomic o naglym zgonie naszego wspolnego
przyjaciela, naszego rowiesnika - niespodziewany wylew do
mozgu, jeden, potem drugi i juz po chlopie - zakonczylysmy
filozoficznie, z obawa, ale i z niejaka pewnoscia - smierc
zaczyna brac juz ludzi rowniez z naszej polki.

Niewykluczone, ze moja Mama odejdzie przede mna. Jedyne,
co moge zrobic, to zadbac, by reszte zycia spedzila jak
najlepiej, jak najgodniej, w poczuciu, ze jest nam - dzieciom,
wnuczkom, prawnuczce - bardzo potrzebna i bardzo przez nas
kochana. To tak jak w tym wierszu:

"Spieszmy sie kochac ludzi tak szybko odchodza zostana po
nich buty i telefon gluchy..." - ks. Jan Twardowski, "Spieszmy
sie"

Albo ta praca. Rozpieprzy sie ten moj osrodek z hukiem czy
przetrwa grozna zawieruche? Coz mi da zamartwianie sie na
zapas? Jesli faktycznie strace te prace, niby z jakiej racji
mialabym odebrac ten fakt jako prywatne niepowodzenie czy
kleske osobista? Osobista kleska byloby to dla Bogu ducha
winnych pensjonariuszy. A dla mnie? - no coz, jeszcze jeden,
kolejny problem, ktoremu trzeba stawic czola. Moze niezbyt
skromnie, aczkolwiek chyba zasadnie, moge sie uznac za dobra
profesjonalistke. Jesli mnie zwolnia, to ze szkoda dla sprawy i
naszych podopiecznych. Sprawdzilam sie tu, sprawdze sie i gdzie
indziej. Taka ewentualna zmiana w moim zyciu wcale nie musi byc
koncem mojej zawodowej kariery. Czuje sie gotowa w razie czego
przyjac ja jako wyzwanie. I prosze, jaka to nagle zrobilam sie
bojowa - o!

Kurcze blade, to chyba ja naprawde wyzdrowialam?! Mysle
juz zupelnie do rzeczy. Ogromna ulga, prawie euforia. Dzwonie
na prawo i lewo, by powiadomic o tak naglym polepszeniu. Przede
wszystkim rodzine ktora, co tu duzo mowic, zostawilam
przerazona moim stanem, a takze zgodnie z obietnica kontaktuje
sie z moim psychiatra. Uspokajam go, ze wszystko jest OK. Ze
wreszcie zadzialaly te jego nieskuteczne dotad prochy albo i
tez to cale jego gadanie - wyjasnienia, sugestie, ktorymi
delikatnie, ale z przekonaniem nabijal moj skolatany, oglupialy
leb. Lekarz sie cieszy, wszyscy sie ciesza, tylko moj malzonek
cos jakby sceptyczny. Niech go diabli, ma prawo nie wierzyc w
moje "cudowne uzdrowienie". Najwazniejsze, ze ja czuje sie bez
porownania lepiej. Nie zwracam na niego uwagi.

Ale zyjemy wciaz pod jednym dachem. To taki, byle jaki,
juz wieloletni kompromis naszego niezbyt udanego zwiazku. Teraz
wychodzi do pobliskiego sklepu, pyta o potrzebne artykuly,
proponuje wiec mala liste. Z szesciu pozycji, w ktorej dwie
byly przeznaczone glownie dla niego - piwo i pomidory -
przynosi tylko jedno i drugie plus miesna puszke dla naszej
suki, akurat taka, jaka jeszcze mam, a suka - francuski piesek
- tej juz akurat zrec nie chce, bo jej sie znudzilo i tyle. Nie
ma mojej coca coli ani czegos tam, o co prosila Dorotka.
Zapomnial!

Zapomnial?! Nie, nie zapomnial! Odbieram takie - swiadome,
a moze i nawet podswiadome, co niczego nie zmienia - posuniecie
jako celowa i celna prowokacje. Tylko po co, w jakim celu, do
jasnej cholery?! Wiem, ze ta watpliwosc nie da mi spokoju, ze
bede drazyc, dociekac az znajde zasadna odpowiedz. Jak ktos
usiluje mnie sprowokowac, nigdy nie potrzeba wiele, by mu sie
to udalo. Szczegolnie wiec teraz. Moj dobry nastroj peka z
hukiem jak zludny, kolorowy balonik. Cala "metamorfoze" szlag
trafia w jednej chwili. Na prowokacje odpowiadam gwaltowna
malzenska burda. Przestajemy ze soba rozmawiac, w slepym
zacietrzewieniu postanawiam, ze nawet na wieczorne posilki
bedziemy chodzic oddzielnie.

Tu Dorotka zadziwia mnie i prawde mowiac, wzrusza.
Proponuje w takim razie jesc kolacje ze mna zamiast, jak
dotychczas, z cala rozbawiona banda swoich rowiesnikow. Tu mnie
az zatkalo. Moze i liczyla, ze przenigdy nie przyjme takiego
"poswiecenia sie" z jej strony, w kazdym razie wyrazila
ewentualna gotowosc. Ojcu tego nie zaproponowala, jakby w tym
konflikcie trzymala moja strone. Zaczynal sie drugi tydzien
moich srodziemnomorskich wakacji, wrocilam do punktu wyjscia,
znow sie poczulam fatalnie. Jak po uderzeniu naglego pioruna
powrocil w jeszcze wiekszym nasileniu i destrukcji caly
niedawny koszmar. Tu chyba opowiem anegdotyczna opowiastke o
moim, albo juz nawet nie wiem - czy faktycznie moim wlasnym
zebie? To taka psychosomatyczna anegdotka.

Jak juz mowilam - gonitwa mysli, natlok najbardziej
przykrych emocji. Zyje jak w transie. Jeszcze w Polsce przy
porannej toalecie odkrywam dziure w jednym z leczonych przed
samym wyjazdem zebow. Dziura jest pokazna, ale po wewnetrznej
stronie, moze dentystka zostawila ja specjalnie, by zgryz sie
lepiej wietrzyl, bo ja wiem? Co mnie zreszta, w sytuacji w
jakiej sie obecnie znajduje, obchodzi jakis zab?

Czuje sie do kitu. Cos jakby cmil mnie zab. Wszystko mnie
boli! Dusza mnie boli. Dlawiaca gula w przelyku narasta. Jaki
wiec zab? To nie moj zab. Pewnie kogos, kto przechodzi obok, a
kogo wlasnie zab nasuwa, a ja tylko w stanie, w jakim jestem
mam pewnie jakies szczegolne zdolnosci wczuwania sie w sytuacje
innych i przezywania stanow fizycznych badz wewnetrznych
odpowiadajacych ich polozeniu. Jak to sie madrze nazywa w
psychologii? Intropatia! - jak nic. Przechodze spiesznie obok
"cierpiacego", zab cmi nadal. Widac nie odeszlam wystarczajaco
daleko.

Jedna noc nie przespana, druga noc nie przespana, no nic,
mysle sobie - nerwy, normalka. Ale trzeciego dnia, gdy snuje
sie juz jak wlasny cien i mysle odespac biale noce chociaz
krotka popoludniowa drzemka, wlasnie w momencie, gdy zasypiam,
budze sie ze swidrujacym az do mozgu bolem. O, kurcze blade,
teraz juz nie mam watpliwosci - to faktycznie moj wlasny zab?!

Zanim udaje mi sie zdobyc rendez-vous u miejscowego
stomatologa, jest godzina dziewietnasta. Bede ostatnia
klientka, przyjeta zreszta po godzinach pracy milej pani doktor
i tylko ze wzgledu na pilnosc interwencji w przypadku silnego
bolu. No, ale ten silny bol znow jakos jakby przeszedl. Jestem
juz calkiem glupia - moze to wcale nie moj zab? Nawet cmic
przestal, pewnie to znow jakis popieprzony psychosomatyzm. I
jak ja teraz bede wygladac wobec milej pani stomatolog, gotowej
w swym wyrozumieniu przyjac mnie po godzinach pracy? Na wszelki
wypadek szoruje dziure w zebie prawie na wylot - a nuz zaboli.
A tu nic, nawet cmienia. Oj, bedzie hipochondryczna wpadka, nie
bardzo juz jednak moge sie wycofac.

Mila pani doktor po wysluchaniu mojego pokretnego - boli,
nie boli? - po zagladnieciu do mojego zeba jest wstrzasnieta. -
Pani kochana, od jak dawna pani to wytrzymuje?! Dziura w zebie
jak stodola, nerw jak kon wylazacy na pol metra na wierzch, z
czyms takim nie mozna zyc normalnie. Moze pani przezyla jakis
silny emocjonalny wstrzas - indaguje mnie wyraznie
zaintrygowana. - Moze jest pani w jakims szoku? To niemozliwe,
mowie pani, a wiem, co mowie - to niemozliwe, aby pani to dotad
wytrzymywala. W kazdym razie, nie przetrzymalaby pani tej nocy
- zapalenie okostnej murowane - szukanie na gwalt ostrego
dyzuru w szpitalu. Szczerze mowiac, jeszcze czegos takiego nie
widzialam...

Przystepuje do interwencji. Szykujac sie do ekstrakcji
nerwu, musi dac mi znieczulenie miejscowe, w zwiazku z czym ja
tez musze uprzedzic, jakie lekarstwa aktualnie zazywam, by to,
co mi wstrzyknie z nimi nie kolidowalo, bo moze. Juz po
pierwszych dwoch medykamentach, jakie wymieniam, dentystka
bystrze diagnozuje moja chorobowa przypadlosc i cos jakby
ponownie jest wstrzasnieta.

- Depresja? Tylko depresja?! Myslalam, ze moze jakas
psychoza. O tak, psychoza to zupelnie co innego. Widziala pani
tych oszalalych szalencow co to reke wloza w ogien, a
najmniejszego bolu nie czuja albo taki roztrzaska szybe wlasna
glowa, nie zdajac sobie nawet sprawy z glebokich ran i
zadrapan? - Przytakuje, zgodnie z prawda, ze widzialam. - A tu
depresja? - dentystka najwyrazniej nie dowierza.

- Pewna jest pani co do diagnozy, co do wiarygodnosci
psychiatry? Tak tylko pytam, bo to niesamowite, a jak pani wie
i lekarze bywaja omylni. Tak czy inaczej, powiem pani szczerze,
chociaz przyjelam dzisiaj dziesiatki pacjentow, a pani jest, ze
tak powiem, poza konkursem, to wlasnie dzieki pani czuje, ze
bylam dzis komus naprawde potrzebna, ze przynioslam pacjentowi
autentyczna ulge.

O, tu ja mam. Od razu rozpoznaje w jej slowach tak dobrze
mnie samej znany symptom. Tez najwyrazniej szuka
zadoscuczynienia w tym, co robi. O swoim szukaniu powiem dalej.
A teraz z calym zrozumieniem wyrazam jej moja niewypowiedziana
wdziecznosc. Nie jestem jednak, prawde powiedziawszy, tak
zupelnie szczera. Przez grzecznosc nalezy sie podziekowac, to
oczywiste. Ale co za ulga, za co ta wdziecznosc? Czy mnie w
ogole bolal jakis zab?...

cdn.

Magda N



› Pokaż wiadomość z nagłówkami


Zobacz także


 

strony : [ 1 ]


« poprzedni wątek następny wątek »


Wyszukiwanie zaawansowane »

Starsze wątki

wiązka pytań o afirmacje =)
z przymrużeniem oka ;-)
proszę o pomoc w szukaniu informacji
brak poczucia wartości
UE

zobacz wszyskie »

Najnowsze wątki

Połowa Polek piła w ciąży. Dzieci z FASD rodzi się więcej niż z zespołem Downa i autyzmem
O tym jak w WB/UK rząd nieudolnie walczy z otyłością u dzieci
Trump jak stereotypowy "twój stary". Obsługa iPhone'a go przerasta
Wspierajmy Trzaskowskiego!
I co? Jest wojna w Europie, prawda?

zobacz wszyskie »