Strona główna Grupy pl.sci.psychologia Wakacyjne smutki (4)

Grupy

Szukaj w grupach

 

Wakacyjne smutki (4)

Liczba wypowiedzi w tym wątku: 1


« poprzedni wątek następny wątek »

1. Data: 2003-04-03 17:54:25

Temat: Wakacyjne smutki (4)
Od: m...@w...fr (Magdalena Nawrocka) szukaj wiadomości tego autora

WAKACYJNE SMUTKI

Podobnie z praca w domu. Dopoki nie pracowalam zawodowo,
bylo oczywiste, ze wszystkie tak zwane obowiazki domowe
pozostaja na mojej glowie. Inaczej czulabym sie pasozytem.
Obowiazkiem dzieciakow jest chodzenie do szkoly, ich tata
zarabia pieniadze na zycie, mnie pozostaje cala reszta. Piatek
i swiatek - bez roznicy. Mnie, jako osobie niepracujacej nie
nalezaly sie zadne dni wolne ni wakacje, nawet w chorobie
trzeba bylo zrobic co trzeba - osobom niepracujacym zwolnienia
lekarskiego nikt nie daje. Po co, jesli nie ma szefa? Sam sobie
jest szefem. Albo sie poczuwa do roboty, albo sie od niej
zwalnia. Ja sie poczuwalam.

Gdy znalazlam obecna prace, ktora bardzo szybko stala sie
moim najwiekszym zadoscuczynieniem, moja pasja, kiedy
zaproponowano mi od razu pelen etat, odpowiedzialam - nie!
Praca w niepelnym wymiarze godzin musi mi wystarczyc. Moja
rodzina, moj dom nie powinny ucierpiec na tym, ze podjelam sie
pracy. Jakbym miala wyrzuty sumienia, jakbym czula sie troche
winna - bo co to za praca? Praca, ktora uwielbiam, ktora jest
zrodlem zadowolenia z siebie i przeogromnej satysfakcji. Nikomu
sie do tego oczywiscie nie przyznaje, ale te prace
wykonywalabym z rownym entuzjazmem i za darmo. Co innego dom,
to jest faktyczny obowiazek - matki, zony, gospodyni - musze
dalej trzymac go w karbach. Wszystko wiec zostalo bez zmian.

Pranie, gotowanie, prasowanie, zakupy - ten nie konczacy
sie nigdy magiel kontynuowalam jak przedtem. W dni wolne od
pracy, w dni pracy przed praca, w czasie urlopu czy w czasie
zwolnienia lekarskiego, gdy lekarz uznawal, ze sie do pracy nie
nadaje - wciaz pchalam do przodu i krecilam az do mdlosci i
zawrotow glowy ten moj domowy kierat. Kieracik musial sie
krecic jak zawsze - wszystko zaplanowane, wszystko przewidziane
na kazda okolicznosc, wszystko zrobione pod katem kazdego
czlonka rodziny z osobna, jak i domowej zwierzyny - tez co
innego pies, a co innego to male, kudlate zwierzatko. No
wlasnie, dokladnie tak - wszystko z wysoce wyczulonym
rozroznieniem oczekiwan i potrzeb kazdego z osobna za to bez
wzgledu na sama siebie, na moj stan zdrowia czy osobiste
potrzeby.

I nagle sie okazalo, gdy nadmiar obowiazkow zaczal mnie
przerastac i czulam, ze jeszcze troche, a pekne w szwach, gdy
zaczelam sie dosc ostro buntowac, poza oczywiscie domowa
zwierzyna, ktora nie ma niestety prawa glosu, od wszystkich
domownikow padlo zgodnie i solidarnie jedno zasadnicze pytanie
- a wlasciwie PO CO? Po co wlasciwie ja to wszystko robie?!
Nikt tego ode mnie nie wymaga, nikt takiego poswiecenia z mojej
strony nie oczekuje, wszyscy obejda sie doskonale, gdy wloze
rece pod tylek i przestane przejmowac sie czymkolwiek. O rany,
i ja sie o tym dowiaduje dopiero teraz?!

Wychodzi wiec ewidentnie, jasno, bez ogrodek, ze to
poczucie obowiazku jest jedynie w mojej chorej glowie, ze
wszelkie powinnosci i odpowiedzialnosci jedynie sama sobie
narzucam, bo moze po prostu inaczej nie potrafie? To
"poswiecanie sie", oddanie dla innych, przedkladanie czyichs
tam potrzeb nad swoje wlasne nie jest niczym innym jak jakas
tam moja idea fixe, zreszta jedna z wielu. Nikt tego ode mnie
nie oczekuje, nie prosi, czesto sie nawet buntuje, nic wiec
dziwnego, ze nie docenia, ze nie poczuwa sie do jakiejkolwiek
wdziecznosci, ktorej mimo wszystko przeciez oczekuje i ktorej
brak mnie boli. Robie, daje, zapominam o sobie, bo
najprawdopodobniej tak lubie lub wrecz musze. Bez tego bylabym
najpewniej nieszczesliwa. Tak oto widzi ten problem moja
rodzina. Masochistke ze mnie zrobili na cacy. Pieprznieta taka,
co to cierpi, kiedy nie cierpi? A to sie o sobie dowiedzialam.

Do licha, to wszystko wyglada tak, jakbym nadawala na
jakichs zupelnie innych niz wszyscy falach. Falach, ktorych tak
czy inaczej nikt, ale to nikt nie slucha. Trzeba by sie albo
wylaczyc, albo chociaz przestroic. Tyle niepotrzebnych fal
wyslalam w glucha pustke, moze czas z tym skonczyc? Czy ja
naprawde musze brac wszystko na siebie i to ponad miare,
zaciskajac zeby, zachetac sie na smierc? Szczegolnie, gdy to
nikomu i do niczego nie jest, jak sie okazuje, potrzebne. A, do
diabla z tym! Jedno, co z tego zrozumialam, ze znow cos musze.
Musze pomyslec o zmianie siebie samej.

Tu sie zadumalam nad soba poniewczasie. Co tam, lepiej
pozno niz wcale. Czy ja naprawde umre juz taka, z tym
przesadzonym, narzucanym samej sobie cholernym poczuciem
obowiazku? Czy ciagle z powodu tej "slabosci" mam dostawac od
zycia ciegi po dupie? Czy jeszcze mi za malo?! Czy nie potrafie
raz, piaty, dziesiaty pomyslec najpierw o sobie, o tym, co dla
mnie dobre i wazne? Jak robia wszyscy wokol. Dlaczego mam byc
zawsze gorliwsza, bardziej przewidujaca, wspolczujaca bardziej?
Tego "bardziej" mam juz po same dziurki w nosie. Od dzisiaj
mowie - basta! Czy bede wciaz liczyc na jakies uznanie,
wdziecznosc, chocby cien zadoscuczynienia w swiecie, w ktorym
za zlota monete oddaje sie nedznego miedziaka? Czy wciaz bedzie
mnie bolala czyjas obojetnosc, czyjs egoizm w zestawieniu z
moja serdecznie dobra wola realizowana generalnie i w
szczegolach? Tyle juz w zyciu wydalam zlotych monet w nadziei
na odzew milosci czy najzwyklejsza wdziecznosc. Czy nie bylam
zbyt szczodra, roztrwaniajac wszystko, najlepsze, co mialam?

Moje dziecinstwo. Rodzice - ludzie prosci, chyba nie
rozumieli tej mojej "chorobliwej" tesknoty za miloscia,
wyjatkowej wrazliwosci, sentymentalizmu, idealizmu i czego tam
jeszcze... Nie potrafili zrozumiec i odpowiedziec na tak
"wygorowane" uczuciowe potrzeby. Rozumiem to i z calego serca
Ich usprawiedliwiam, ale chyba bolalo. Chyba musialo bolec...

Pierwsza milosc - pierwsza uczuciowa porazka. Moja
przyjaciolka od serca, z ktora nie rozstawalysmy sie od
brzdaca, odbija mi mojego pierwszego chlopaka i to w sposob
najbardziej perfidny i zawistny. Mala pociecha, ze ten chlopak
zrobil jej dzieciaka, po czym chylkiem wyemigrowal do bylego
RFN, bo to byly jeszcze te czasy, zostawiajac ja na wstyd i
hanbe malomiasteczkowej spolecznosci jako panne z dzieckiem, bo
to byly jeszcze te czasy. A ja? Wtedy moj idealizm,
sentymentalizm, romantyzm i co tam jeszcze dostaly obuchem
przez leb. A wiec bolalo. Chyba musialo bolec...

Moje lata dojrzale napietnowane okrutna geba depresji,
choroby, ktora wypaczyla moje malzenstwo w groteskowy,
bezduszny kompromis. Rozumiem i usprawiedliwiam taki stan
rzeczy, dziwie sie nawet, ze chociaz i to sie z tej zyciowej
zawieruchy ostalo. Nienawidze jednak tego kompromisu. Zadnych
kompromisow nie lubie! Nie znalazlam, czego szukalam. A wiec
boli. Chyba musi bolec...

Teraz nadchodzi czas na mlodzienczy egocentryzm moich
coraz szybciej dorastajacych dzieci. Dzieci, ktore kocham ponad
wszystko, ale zaczynam rozumiec, ze one w naturalny sposob po
prostu wyrastaja z tej matczynej opiekunczosci, milosci. Jak z
przyciasnej, uwierajacej, moze juz niepotrzebnej rekawiczki.
Nauczylam je latac, najlepiej jak umialam, teraz rwa sie do
samodzielnego lotu. Takie jest prawo zycia, takie jest prawo
dojrzewania czlowieka - naturalne, niezbedne, zrozumiale. A
boli. Czy musi bolec?...

Madry chinski, siegajac mysla po wszechczasy i kiwajac ze
zrozumieniem i rezygnacja swoja starenka, madrenka glowa nad
niedoskonaloscia czlowieczej natury, powiedzialby mi pewnie: -
Tak juz w zyciu jest, nie inaczej. Nie trzeba sie z tym
szarpac, tylko przyjac i nauczyc sie z tym zyc. To wcale nie
musi bolec! - A Epiktet potwierdzi: "Nie usiluj naginac biegu
wydarzen do swoich pragnien, lecz swoje pragnienia naginaj do
biegu wydarzen - a bedziesz szczesliwy."

A moj psychiatra, choc okcydentalny, tez wcale nie
glupszy. Az sie prosi, by i jemu oddac sprawiedliwosc. Dlaczego
od razu po pierwszych naszych spotkaniach, stanowczo ocenil? -
Pani najwazniejszym problemem jest nauczenie sie w pewnych
sytuacjach odpowiadanie jednym, krociutkim slowem: nie!
Zdecydowanie i ostatecznie - nie! Gdy nie gra cos z pani
wlasnym, chocby najbardziej egoistycznym interesem, gdy ulega
pani jedynie z poczucia powinnosci, obowiazku, lecz
niekoniecznie zgodnie z pani najglebszym przekonaniem, tam,
gdzie czuje sie pani manipulowana, wykorzystywana, tam, gdzie i
tak nikt nie doceni pani wysilkow, obracajac je jeszcze moze
nawet przeciw pani - wszedzie tam powinna pani umiec powiedziec
- nie! Nikt nie uwzgledni pani oczekiwan i potrzeb, poki nie
uzna i wyraznie nie sformuluje ich pani sama.

Tylko czy potrafie? Niby takie niewinne, zgrabniutkie,
okraglutkie slowko: "nie", a jakie trudne, zdradliwe. Slysze je
czesto, slysze je zewszad, jednak czy sie zdobede, by sama
odpowiedziec tym samym? Czy potrafie dokonac niezbednych i
trafnych wyborow? Ktory to z apostolow powiedzial - "Wiecej
szczescia jest w dawaniu, anizeli w braniu."? (Dzieje
Apostolskie XX, 35)

Albo Antoine de Saint-Exupery, ktory pouczal: "Jesli
chcesz zrozumiec slowo szczescie, musisz je pojmowac jako
zadoscuczynienie, a nie jako cel." O, cholera, czy oni - ci
najmadrzejsi - mowili do mnie i o mnie? Czy to mozliwe, ze
domyslali sie, juz gdzies tam hen, przed wiekami nurtujacych
mnie dzisiaj watpliwosci, problemow?

Oj, jak ktos glupi, taki watpiacy jak ja, przydaje mu sie
w najbardziej krytycznej chwili taka skarbnica zyciowych dewiz
tych najmadrzejszych z najmadrzejszych. Ich maksymy - glebokie
przemyslenia - sa jak prawdziwe perly w filozoficznym chaosie
poznania. Jak dobrze je wylowic i chociaz sprobowac nimi
przyozdobic wlasne pogmatwane, prozaiczne, jakze czasami trudne
zycie. A moze bedzie lepiej? A moze bedzie latwiej?...

Chocby ta dewiza, czy nie jest sformulowana jakby
specjalnie dla mnie? - "Najwiekszym szczesciem jest miec wielka
pasje. Jedyna, oczywista, niezachwiana. Czlowieka rozszarpuja
rozbieznosci jego dazen, chaos pragnien." - Adam Bahdaj.

Albo ta: "Malo co przyczynia sie do szczescia czlowieka
tak jak praca, ktora on lubi, ceni, ktora go pociaga, ktora
wykonuje sprawnie, i malo co tak go unieszczesliwia jak praca,
do ktorej jest zmuszony wbrew swoim upodobaniom i
uzdolnieniom." - Voltaire

A ja mam prace, prace, ktora uwielbiam, ktorej oddaje sie
bez reszty i w ktorej znajduje najsilniejsze, najpelniejsze
zadoscuczynienie. Ludzie najbardziej pokrzywdzeni przez zycie,
okaleczeni umyslowo, fizycznie i psychicznie - najbardziej jak
mozna! - nie odpowiedza na moje oddanie dla nich, na moja
milosc, troske, opiekunczosc - po co to robisz? Nie trzeba!

Odpowiedza niewyobrazalna wrecz wdziecznoscia,
najpelniejszym zaufaniem, wysilkiem, ktory robia tylko dla
ciebie, chocby mial to byc wysilek ponad ich mozliwosci i sily.
Zawsze mam wrazenie, ze od moich pacjentow otrzymuje
nieporownywalnie wiecej niz sama ofiaruje. Czuje sie
obdarowywana. I to jak jeszcze! Ile mam wiec szczescia , majac
mozliwosc wyzywania sie, zgodnie z ma "chorobliwa" potrzeba
dawania czegos z siebie, niesienia pomocy, wprowadzania w czyn
tego, co dla mnie naprawde wazne i potrzebne. Koniec wiec tych
cholernych wakacyjnych smutkow. Glowa do gory! Przeciez,
szczesliwie, od nastepnych wakacji dzieli mnie jeszcze caly
pracowity, chocby bardzo pracowity, rok.

:-))))




Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka






--
Archiwum grupy: http://niusy.onet.pl/pl.sci.psychologia

› Pokaż wiadomość z nagłówkami


Zobacz także


 

strony : [ 1 ]


« poprzedni wątek następny wątek »


Wyszukiwanie zaawansowane »

Starsze wątki

zapraszam na chat :)
znudzeni
psychoanaliza
Trzy kolory.
Pytanie o - Skala (30 dni) (test MMPI komputerowy)

zobacz wszyskie »

Najnowsze wątki

Połowa Polek piła w ciąży. Dzieci z FASD rodzi się więcej niż z zespołem Downa i autyzmem
O tym jak w WB/UK rząd nieudolnie walczy z otyłością u dzieci
Trump jak stereotypowy "twój stary". Obsługa iPhone'a go przerasta
Wspierajmy Trzaskowskiego!
I co? Jest wojna w Europie, prawda?

zobacz wszyskie »