| « poprzedni wątek | następny wątek » |
1. Data: 2008-05-16 22:06:16
Temat: brak miłościNa samym początku uprzedzam - nie mam żadnej depresji, myśli
samobójczych, niskiej samooceny itp.
Nie wiem od czego zacząć, więc może zacznę od początku. Wiem, że może
cofanie się w przeszłość aż tak odległą może wydać się przesadą, ale
wydaje mi się, że to ma znaczenie, a więc:
Wychowałem się w pewnej małej miejscowości, widomo - każdy każdego zna,
każdy wie o wszystkim prawie wszystko itp. Nie to jednak było w tym
wszystkim najgorsze - najgorsze było to, że rodzice nie mają w takim
środowisku wielkiej możliwości wyboru szkoły, czy nawet klasy dla
dziecka. No i wpadłem... W moim otoczeniu było zaledwie parę porządnych
osób (wszystkie jakoś ułożyły sobie życie, studiują tak samo jak ja)
reszta to (że tak powiem) społeczny margines już w dzieciństwie -
agresywne, szkodliwe społecznie elementy. Dzisiaj sporo wyrosło na
alkoholików bez matury i rozmaitych drobnych przestępców, a w
dzieciństwie też nie ułatwiali człowiekowi życia. Oczywiście jako lekki
"nerd" nie miałem lekkiego życia, ciągle obrywałem (głównie psychicznie,
choć fizycznie też się zdarzało), oczywiście jedną z odwiecznie
stosowanych tortur jest igranie z uczuciami, to stosują głównie kobiety.
O ile nastolatek najwyżej przyłoży Ci z pięści, to nastolatka (aby się
przypodobać takiemu "byczkowi" w jakiś sposób wmówi Ci, że komuś na
Tobie zależy, a potem okazuje się, że wszystko było niewybrednym
kawałem...). Takie sytuacje oczywiście też mnie spotykały...
Kończąc gimnazjum byłem już na dobrą sprawę na skraju załamania - stany
depresyjne, myśli samobójcze, bardzo niskie poczucie własnej wartości.
Rzecz jasna trudno było mi też zaufać jakiejkolwiek dziewczynie, byłem
bowiem przekonany, że jestem tak skrajnie nieatrakcyjny, iż żadna na
poważnie nie może być mną zainteresowana.
Oczywiście teraz spoglądam na sprawę zupełnie inaczej - może ideałem
męskiej urody nie jestem, raczej prezentuje się przeciętnie. Zdałem
sobie dawno temu sprawę, że to nie ja byłem "śmieciem" o co wielokrotnie
się oskarżałem, ale są nimi Ci, którzy się nade mną znęcali (co zresztą
pokazało samo życie w większości przypadków). Jakoś sam poskładałem
sobie życie, nie korzystałem z pomocy psychologów i sam wyszedłem z
najgorszej depresji. Teraz jestem w o wiele lepszym środowisku, otaczają
mnie ludzie reprezentujący wysoką kulturę osobistą, wśród których czuje
się naprawdę dobrze.
Właściwie tylko jedna "rana" nie zrosła się jak należy. Mianowicie do
dzisiaj nie udało mi się z nikim stworzyć stabilnego związku. Początkowo
(już po opuszczeniu tego przeklętego środowiska, ale jeszcze jako
nastolatek, gdy wszyscy chodzili na randki i cieszyli się młodością) ja
byłem święcie przekonany, że każda kobieta, która się mną interesuje ma
jakieś podejrzane intencje, w każdym bądź razie na pewno nie chodzi jej
o mnie, tak więc unikałem angażowania się w cokolwiek. Potem próbowałem
stworzyć jakiś związek, ale zwykle kończyło się to wielką katastrofą,
zwłaszcza, iż po jakimś czasie wygasł we mnie całkowicie ten "książkowy"
romantyzm i chęć przeżycia wielkiej, prawdziwej miłości.
Dzisiaj na dobrą sprawę nie czuję prawie niczego. O ile mając tych
czternaście lat i co chwilę obrywając zakochiwałem się do szaleństwa co
jakiś czas dzisiaj nie czuję praktycznie nic. Nawet specjalnego powodu
do smutku z tego powodu, zwyczajnie pustka. Mam koleżanki, pełno kobiet
mijam codziennie na ulicy, a jakoś nie potrafię się w żadnej zakochać. I
żeby nie było - to nie jest żadna aseksualność czy odkrycie innej
orientacji. :P Chodzi o kwestie uczuć, nie pociągu seksualnego.
W czym problem? A w tym, że lata lecą, mam już po dwudziestce, znajomi
potworzyli już stałe związki, niektórzy już planują śluby (bynajmniej
nie z konieczności...) a ja ciągle jestem sam. Nie łudźmy się - niewiele
mi zostało do przekroczenia "punktu bez powrotu" kiedy nie będę już w
stanie zainteresować żadnej kobiety, bo będzie podejrzliwie patrzeć na
kogoś, kto przez pół życia był sam i nie potrafił stałego związku
stworzyć. Panie po dwudziestce to nie nastolatki zmieniające facetów co
dwa miesiące, im więcej lat, tym większe wymagania co do stabilizacji, a
ktoś z taką przeszłością stoi z góry na przegranej pozycji. ;)
Co waszym zdaniem powinienem zrobić? Czy mogę z tego wyjść sam? Sam
wyszedłem z depresji, chociaż to co mnie spotkało traktuje trochę jak
źle zrośniętą kość w skutek leczenia się samemu... Bo co do tego, że
wszystko to jest dziełem mojej przeszłości - nie mam żadnych wątpliwości...
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
Zobacz także
2. Data: 2008-05-17 01:39:55
Temat: Re: brak miłościOn May 17, 12:06 am, Connor <t...@s...pl> wrote:
> Co waszym zdaniem powinienem zrobić? Czy mogę z tego wyjść sam?
Realizować swoje plany, pasje, rozwijać talenty.
Smakować życie, interesować się ludźmi.
Jeśli na to postawisz, to za 20 lat będziesz
atrakcyjnym dla kobiet facetem, a i mądrość,
którą w międzyczasie zdobędziesz, stworzy
szansę na dobry związek.
Wolisz rozwód w wieku 30 lat?
--
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
3. Data: 2008-05-17 04:21:10
Temat: Re: brak miłościOn 17 Maj, 00:06, Connor <t...@s...pl> wrote:
> Na samym początku uprzedzam - nie mam żadnej depresji, myśli
> samobójczych, niskiej samooceny itp.
> Nie wiem od czego zacząć, więc może zacznę od początku. Wiem, że może
> cofanie się w przeszłość aż tak odległą może wydać się przesadą, ale
> wydaje mi się, że to ma znaczenie, a więc:
>
> Wychowałem się w pewnej małej miejscowości, widomo - każdy każdego zna,
> każdy wie o wszystkim prawie wszystko itp. Nie to jednak było w tym
> wszystkim najgorsze - najgorsze było to, że rodzice nie mają w takim
> środowisku wielkiej możliwości wyboru szkoły, czy nawet klasy dla
> dziecka. No i wpadłem... W moim otoczeniu było zaledwie parę porządnych
> osób (wszystkie jakoś ułożyły sobie życie, studiują tak samo jak ja)
> reszta to (że tak powiem) społeczny margines już w dzieciństwie -
> agresywne, szkodliwe społecznie elementy. Dzisiaj sporo wyrosło na
> alkoholików bez matury i rozmaitych drobnych przestępców, a w
> dzieciństwie też nie ułatwiali człowiekowi życia. Oczywiście jako lekki
> "nerd" nie miałem lekkiego życia, ciągle obrywałem (głównie psychicznie,
> choć fizycznie też się zdarzało), oczywiście jedną z odwiecznie
> stosowanych tortur jest igranie z uczuciami, to stosują głównie kobiety.
> O ile nastolatek najwyżej przyłoży Ci z pięści, to nastolatka (aby się
> przypodobać takiemu "byczkowi" w jakiś sposób wmówi Ci, że komuś na
> Tobie zależy, a potem okazuje się, że wszystko było niewybrednym
> kawałem...). Takie sytuacje oczywiście też mnie spotykały...
> Kończąc gimnazjum byłem już na dobrą sprawę na skraju załamania - stany
> depresyjne, myśli samobójcze, bardzo niskie poczucie własnej wartości.
> Rzecz jasna trudno było mi też zaufać jakiejkolwiek dziewczynie, byłem
> bowiem przekonany, że jestem tak skrajnie nieatrakcyjny, iż żadna na
> poważnie nie może być mną zainteresowana.
>
> Oczywiście teraz spoglądam na sprawę zupełnie inaczej - może ideałem
> męskiej urody nie jestem, raczej prezentuje się przeciętnie. Zdałem
> sobie dawno temu sprawę, że to nie ja byłem "śmieciem" o co wielokrotnie
> się oskarżałem, ale są nimi Ci, którzy się nade mną znęcali (co zresztą
> pokazało samo życie w większości przypadków). Jakoś sam poskładałem
> sobie życie, nie korzystałem z pomocy psychologów i sam wyszedłem z
> najgorszej depresji. Teraz jestem w o wiele lepszym środowisku, otaczają
> mnie ludzie reprezentujący wysoką kulturę osobistą, wśród których czuje
> się naprawdę dobrze.
>
> Właściwie tylko jedna "rana" nie zrosła się jak należy. Mianowicie do
> dzisiaj nie udało mi się z nikim stworzyć stabilnego związku. Początkowo
> (już po opuszczeniu tego przeklętego środowiska, ale jeszcze jako
> nastolatek, gdy wszyscy chodzili na randki i cieszyli się młodością) ja
> byłem święcie przekonany, że każda kobieta, która się mną interesuje ma
> jakieś podejrzane intencje, w każdym bądź razie na pewno nie chodzi jej
> o mnie, tak więc unikałem angażowania się w cokolwiek. Potem próbowałem
> stworzyć jakiś związek, ale zwykle kończyło się to wielką katastrofą,
> zwłaszcza, iż po jakimś czasie wygasł we mnie całkowicie ten "książkowy"
> romantyzm i chęć przeżycia wielkiej, prawdziwej miłości.
> Dzisiaj na dobrą sprawę nie czuję prawie niczego. O ile mając tych
> czternaście lat i co chwilę obrywając zakochiwałem się do szaleństwa co
> jakiś czas dzisiaj nie czuję praktycznie nic. Nawet specjalnego powodu
> do smutku z tego powodu, zwyczajnie pustka. Mam koleżanki, pełno kobiet
> mijam codziennie na ulicy, a jakoś nie potrafię się w żadnej zakochać. I
> żeby nie było - to nie jest żadna aseksualność czy odkrycie innej
> orientacji. :P Chodzi o kwestie uczuć, nie pociągu seksualnego.
>
> W czym problem? A w tym, że lata lecą, mam już po dwudziestce, znajomi
> potworzyli już stałe związki, niektórzy już planują śluby (bynajmniej
> nie z konieczności...) a ja ciągle jestem sam. Nie łudźmy się - niewiele
> mi zostało do przekroczenia "punktu bez powrotu" kiedy nie będę już w
> stanie zainteresować żadnej kobiety, bo będzie podejrzliwie patrzeć na
> kogoś, kto przez pół życia był sam i nie potrafił stałego związku
> stworzyć. Panie po dwudziestce to nie nastolatki zmieniające facetów co
> dwa miesiące, im więcej lat, tym większe wymagania co do stabilizacji, a
> ktoś z taką przeszłością stoi z góry na przegranej pozycji. ;)
>
> Co waszym zdaniem powinienem zrobić? Czy mogę z tego wyjść sam? Sam
> wyszedłem z depresji, chociaż to co mnie spotkało traktuje trochę jak
> źle zrośniętą kość w skutek leczenia się samemu... Bo co do tego, że
> wszystko to jest dziełem mojej przeszłości - nie mam żadnych wątpliwości...
Dziecinny introwertyk z małym ptaszkiem.
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
4. Data: 2008-05-17 07:11:59
Temat: Re: brak miłości
[..]
>Dziecinny introwertyk z małym ptaszkiem.
Tnij lub kasuj cytaty dodając komentarz!! :P 7KB to już przesada! Jakiś
kompleks "małego"?
Kalinka
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
| « poprzedni wątek | następny wątek » |