| « poprzedni wątek | następny wątek » |
1. Data: 2010-08-07 09:31:59
Temat: krótsza wersjaStał z tyłu, nieopodal konfesjonału i bocznych drzwi wejściowych. Przed
nim tłum, który na przemian powstawał i siadał w ławkach (za wyjątkiem
tych, którzy nie mieli miejsc siedzących i stali nieprzerwanie).
Atmosfera mszy: dwaj kapłani, starszy i młodszy, pięknie ubrani w
zielone pozłocone szaty, nabożnym i wzniosłym tonem zwracają się do Pana
wszechświata. Ciężka atmosfera nowoczesnej katolickiej świątyni,
przesiąknięta świadomością pory późnowiosennej (wprawdzie tu, we
wnętrzu, panował chłód, lecz i tak niewystarczający). Pogłos, który
unosi dźwięk wstających z ławek ludzi, w przekolorowionej i
przebóstwionej przestrzeni. Jasnożółte ławki, kolorowi ludzie w gęstym
sosie ciężkiej powagi, groźnej i czyhającej nad wszystkimi religijności.
Powolne, szacowne ruchy tych ludzi, chrząknięcia, kaszlnięcia,
charakterystyczne, niesione echem skrzypnięcia mikrofonu
przytwierdzonego do mównicy, białość, żółtość i złotość, uniżoność i
płynność w spokojnych gestach i krokach kapłanów, ich w szczególny
sposób złożone dłonie w trakcie siedzącego spoczynku, podczas czytania
pisma przez lektora.
Wierni: śmiertelnie poważni, skupieni, ze złożonymi w okolicy krocza
dłońmi, i utkwionym w podłodze lub ołtarzu wzrokiem. I niewidzialna
chmura cichej, wzniosłej, dudniącej w akustycznym wnętrzu powagi, powagi
niekwestionowanej, niepodważalnej, bezwzględnej, w tej chwili - jedynej.
W tej sytuacji pozostawał sam Duch, nic poza wzniosłością wieczystego,
milczącego Ducha istnienia. Kolorowość, zieloność, złocistość poważna,
zetknięta ze świętym Absolutem ukazywała się oczom i była jedyną
rzeczywistością. Niczego poza nią w tamtej chwili nie było. Owa
religijna, płynna, jaśniejąca różnorodność kształtów i kolorów i
dźwięków przejawiała się w postaci obszernego, wysokiego wnętrza,
wzbitego na wyżyny sufitu, z którego zwisał żyrandol o znacznych
rozmiarach i znacznej liczbie żarówek; w postaci rozległych ścian z
rozwieszonymi na nich obrazami drogi krzyżowej i powierzchniami okien
pokrytych witrażami.
Stawało się to coraz bardziej duszne, coraz bardziej duszące
wewnętrznie, zaduszające Absolutem wdzierającym się z każdego zakątka
dostępnej przestrzeni i nie pozostawiającym miejsca na cokolwiek innego
poza nabożnym, najwyższym tonem świętego, zdumiewającego, żądającego
najwyższego uwielbienia, Istnienia.
Widok kapłanów. Narzucał się oczom szczególnie. Patrzyło się na nich.
Stało się w taki sposób, że w tamtym kierunku się patrzyło. Kapłani
uwielbiali Istnienie, adorowali Istnienie, lgnęli doń całą swoją duszą,
całą wdzięcznością, oni czynili to właśnie, co należało czynić, albowiem
w tej sytuacji, w sytuacji przebóstwienia, przeniknięcia przez Święte
Niewyjaśnione - otóż w tych okolicznościach tylko to należało czynić i
nic innego; to było jedyną możliwą i jedynie adekwatną odpowiedzią. ,,To
słowo Boga, słowo Boga do mnie" - przemknęło mu samorzutnie poprzez
świadomość. Tymczasem nadal patrzy i słucha kapłanów, kierują oni z
pełną wiarą określone, również pełne wiary, formuły, do Pana
wszechświata. To, co przemknęło przed sekundami przez ducha, nie
umknęło. Wzmacniane jest przez świat wypełniający świadomość: świat
wiernych, jaśniejącej w niedzielny poranek świątyni, a nade wszystko -
świat wyróżniających się, wybijających się, postawionych w centrum
uwagi, zielonozłotych, adorujących kapłanów... A przed chwilą była myśl,
że najbardziej szczęściodajną rzeczą jest czynienie tego, co oni czynią.
A zatem: bycie takim, jak oni ?... To kolejna taka myśl w łańcuchu, ale
tym razem...w świątyni...w nabożnej atmosferze...w atmosferze
absolutu...wzmocniła się!... W atmosferze absolutu wzmocniła
się...absolutnie!... Owładnęła. Lęk, nagły napływ ohydnego,
monstrualnego lęku, albowiem to niesie określone konsekwencje: całkowitą
utratę ,,dotychczasowego"... Nieodparcie bierze w posiadanie... Wdarło
się, nieodparcie wdarło się... Szamotanina...Stracić wszystko trzeba?...
Nie...Nie chcę...Nie! Nie chcę!!! Kleszcze... Tymczasem msza toczyła się
zwyczajnie, ludzie wymawiali określone formuły, przeplatane co pewien
czas głosem zielonozłocistego kapłana, który często w charakterystyczny
sposób, ku górze, rozkładał ręce, po czym to nieco się zmieniało - na
przykład kapłan udawał się po kielich z białą szmatką - a w międzyczasie
ludzie podchwytywali pieśń zaintonowaną przez organistę. To się toczyło
normalnie i spokojnie. W tym samym czasie w świecie Andrzeja tak nie
było. Tamta myśl, owo przypuszczenie czy interpretacja, co należy
czynić, a następnie - interpretacja owej interpretacji: to głos Boga
przemawiającego bezpośrednio do mnie - stały się jedyną rzeczywistością.
Potworny lęk przed tym, iż jest nadzwyczaj prawdopodobne, jeśli nie
pewne, że to właśnie jest tak, jak myśli, utrwalał tym silniej sam
przedmiot strachu. Ten zaś - głos Boga wzywający do stanu kapłańskiego -
im silniej i dłużej dominował, tym bardziej stawał się rzeczywisty, tym
bardziej upewniał o słuszności takiej interpretacji zdarzeń, ale i tym
większy, rozrastający się do potworności, powodował lęk. Ludzie
zwyczajnie, spokojnie, modlili się, udawali się do komunii, śpiewali,
ich barwne kształty płynnie przecinały przestrzeń, a Andrzej w
niewyobrażalnej rozpaczy tonął w ciemnej, złowrogiej otchłani lęku.
Pewność, że to Bóg mówi... Pewność... On nie mówi słowami. Otchłań, jaka
otwiera się we mnie, to Jego słowa... Co chwilę, ledwie dysząc w
wewnętrznej, nasączonej trwogą szamotaninie, podejmował próbę wglądu w
konsekwencje wstąpienia w stan kapłański (tymczasem ludzie wymawiali
wspólnie jakieś słowa, bądź śpiewali albo poruszali się, a w samym
centrum ołtarza objawiał się wielki, brunatny krucyfiks, tak potężny, że
postać Jezusa rozmiarami znacznie przekraczała naturalne rozmiary
ludzkie). Oznaczało to absolutną, bezwzględną utratę przyjemności
erotycznej z kobietą... Absolutna utrata bliskości z kobietą i
przyjemności z kobietą!... Bezwzględne odcięcie, na zawsze (Boże!...do
końca...), seksu... Utrata... Absolutna utrata... Powiedziano mu teraz,
że ma to wszystko zostawić. Powiedziano bezwzględnie: głosem, którego
nie można nie usłuchać, głosem, któremu nie można się sprzeciwić, i
który przez to jest...skazujący... ,,A więc mam to wszystko zostawić. Ja
mam to zostawić. To Jego głos, a więc to...nieodwracalne!...
Boże...Boże...Nie...Nie chcę tego tracić..." Oto, co działo się wówczas
w nim, tyle, że nie formowało się w słowach, lecz uświadamiało się
jednym, nagłym, złowrogim ciemnym błyskiem.
Przygnieciony...Ciężar...Pot... Rozpacz przygniatała, uczyniła wszystko
ciężkim, ciążącym ku dołowi... Potężny, brązowy krzyż z przybitym
Jezusem, którego głowa opuszczona jest na pierś...
Chwilami przemykała też myśl: ,,może to nieprawda..." Ale później,
za chwilę, w odpowiedzi na nią: ,,...łudzisz się...to musi być prawda.."
,,...To jest bardzo trudne, straszliwe, przecinające, odbierające ci
wszystko...więc właśnie prawda..." Te myśli na tle potężnego,
milczącego, smutnego, ponurego krucyfiksu...
,,Mam wyrzec się wszystkiego?" Wciąż smutny, posępny widok ogromnego
krzyża z postacią rozpiętego na nim, umierającego człowieka. ,,Jak
Chrystus? A więc - o Boże! - Bóg chce, abym stracił życie jak
Chrystus?!..." Śpiewy wiernych. Przemieszczający się po Komunię i od
Komunii tłum. Po jej przyjęciu tu i ówdzie klękają i modlą się. Śpiew i
kształt wiernych w przestrzeni świątyni. Andrzej uświadamia sobie, że to
jest tak trudne. Jest to tak trudne, że właściwie...niemożliwe.
Rozumie, że doznaje tej samej trwogi wobec woli Ojca, której doznawał
Chrystus; że to się powtarza; że Bóg żąda od niego tego samego...
Porzucenia wszystkiego...śmierci dla Niego...I nie może nie wysłuchać,
albowiem wystarczającym powodem, aby koniecznie to uczynić, jest to, że
On tego chce!...
...drastycznie, nieodwołalnie okrojone... Ma poświęcić życie, ma
stracić swoje życie, tak, dosłownie stracić swoje życie, tak jak Jezus
mówi w Ewangelii: kto chce ocalić życie swoje, ten je straci, a kto
straci... Naszło go nagle wrażenie, iż pod względem reakcji, jakie w nim
przeżycie to wywoływało, pod względem osobistego poczucia mającej
nastąpić osobistej straty, Bóg zażądał od niego tego samego, czego
zażądał od Jezusa. Że postawił go na skraju tej samej przepaści, nad
którą i Tamten został postawiony w ogrodzie Getsemani. I zażądał, tak
samo jak wówczas, złożenia ofiary z siebie; ofiary z tego, co zdaje się
być jedną z najważniejszych spraw w życiu. Z jakim uzasadnieniem?
Wystarczającym: bo Bóg tak chce. Jednak samo nasunięcie się tej właśnie
analogii jeszcze bardziej uczyniło prawdopodobnym i utwierdziło go w
przekonaniu, iż to, co się w nim dzieje, to...Bóg!... Że słyszy właśnie
głos Boga!... A to z kolei błyskawicznym, ciemnym i ponurym
wzdrygnięciem przerażenia posuwało jeszcze bardziej w głąb rozpaczy...
Nie potrafi raz na zawsze, z góry, zrzec się tej sfery życia, nie
był w stanie odciąć sobie i drżał przed odcięciem w tak ostateczny
sposób możliwości zaznania kiedykolwiek radości, płynących z tego
rodzaju doświadczenia... ,,Raz na zawsze?...bez żadnej już więcej nadziei
na to?...".
Zrozpaczony, przepełniony śmiertelną trwogą, wraz z tłumem opuszcza
budynek świątyni. Istotna zmiana: w tej chwili, jednocześnie z
przestąpieniem progu, pobożna uniżoność oraz powaga otoczonej ścianami i
sklepieniem religijnej ceremonii, ginie zupełnie, ustępując miejsca
lekkiej, swobodnej przestrzeni błękitu, soczystej zieleni i rozlanej we
wszystkim słonecznej jasności.
Następnej niedzieli po skończonej mszy, struchlały, zapytał księdza o
dopuszczalność nauki przed ciężkim egzaminem - o dopuszczalność takiej
nauki w niedzielę. Wielki strach, iż mógłby w ten sposób naruszyć wolę
Boga. Wówczas po raz pierwszy powstała w nim tak wielka trwoga przed
złamaniem w ten sposób woli Bożej.
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
Zobacz także
| « poprzedni wątek | następny wątek » |