| « poprzedni wątek | następny wątek » |
1. Data: 2011-01-28 21:19:36
Temat: Chorągiewka i piosenka.
"U nas to już żadnej Polski nie ma. Chcą nam zostawić tylko piosenkę i
chorągiewkę" - tak brzmiała diagnoza stanu państwa zasłyszana ostatnio z
ust pewnego taksówkarza-aforysty z Wrocławia. Osobiście gotów jestem się
spierać, czy aby z tą chorągiewką to nie nadmiar optymizmu (o czym parę
słów niżej), ale ogólne wyczucie kierunku, w jakim zmierzają sprawy
publiczne, zdaje mi się całkiem trafne.
Rzecz w tym, że jeśli się ktokolwiek spodziewa spektakularnych, publicznych
gestów i jasnych deklaracji w sprawie polskiej - a póki takowe nie
następują, upiera się sądzić, że widać z państwem polskim wszystko jest
jeszcze "w europejskiej normie"; kto czeka, że mu z telewizji zasygnalizują
problemy z niepodległością Lis, Pochanke, Miecugow albo Żakowski - ten się
może nie doczekać. Warto pamiętać, że przecież w 1945 r. nikt - ani Stalin,
ani Roosevelt, ani nikt inny z szajki jałtańskich zbrodniarzy wojennych -
nie ogłaszał wprost zamiaru likwidacji suwerennej państwowości polskiej.
Wręcz przeciwnie, kolejne kroki w tym kierunku reklamowane były i zalecane
jako niezbędne dla zapewnienia Polakom większego bezpieczeństwa
("korzystniejsze granice") i wydźwignięcia na wyższy poziom cywilizacyjny
("demokratyczny rząd"). I prawdę mówiąc, ogół polskiej inteligencji długo
nie przypuszczał, że nową konstytucję Polski Ludowej kreślić będzie już nie
żaden Stanisław Mikołajczyk nawet, ale osobiście sam Józef Stalin. A ci,
którzy rzeczy nazywali wówczas po imieniu - jak np. obaj wielcy bracia
Mackiewiczowie, Stanisław i Józef, albo płk Ignacy Matuszewski czy
niezłomni "żołnierze wyklęci" - ci pozostali poza nawiasem akceptującego
"demokratyczne przemiany" społeczeństwa, osamotnieni jako czarnowidze i
ekstremiści.
Po 10 kwietnia 2010 r. podobne analogie historyczne nasuwają się same. Ich
podstawowa nieścisłość bierze się stąd, że Niemcy dokooptowane zostały do
grona zwycięzców drugiej wojny światowej (którego ścisłe jądro stanowi,
przypomnijmy, ekskluzywny klub jałtańskich zbrodniarzy wojennych: Sowiety i
kontynuująca ich byt prawny Rosja, Stany Zjednoczone Ameryki Północnej i
Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii). Ma się rozumieć, "zwycięzcą
honoris causa" była zawsze Francja, a poniekąd "per procura" - Izrael. I
otóż gotów jestem przypuszczać, że w tym właśnie poszerzonym gronie
założycieli i strażników powojennego porządku światowego jakoś całkiem
niedawno zgodzić się musiano, że po okresie nieporozumień i niejasności,
które ciągnęły się przez ostatnie dwie dekady, przyszedł czas na ostateczne
rozwiązanie kwestii polskiej. Że nie ma i być nie może miejsca na
jakikolwiek ośrodek suwerennej władzy i krystalizacji geopolitycznej między
Moskwą a Berlinem. Upraszczam, ma się rozumieć, roboczo pomijając kazus
Białorusi. Zakładam więc, że nie dalej niż półtora roku temu musiał się w
naszej sprawie odbyć jakiś "Teheran bis", czego być może jedyną poszlaką
pozostanie komunikat ze spotkania prezydentów Rosji i Izraela w Soczi, w
połowie sierpnia 2009 roku. W 2010 r. zaś jakaś "Jałta bis", tyle że tym
razem już tylko "na telefon" i zapewne także w podgrupach roboczych. W
drugiej dekadzie kwietnia 2010 r. Stany Zjednoczone - tak rozumiem
ostentacyjną absencję naszych aliantów na wawelskim pogrzebie - ostatecznie
podżyrowały "strategiczny sojusz" Moskwy i Berlina. Pamiętajmy, że historia
zgodnej współpracy na tej linii jest już bardzo długa, liczy setki lat, w
których kontekście dwie wojny światowe to tylko niepotrzebny zgrzyt, po
którym wszystko właśnie wróciło do normy - jak zwykle - po naszym trupie.
Data zamachu smoleńskiego wyznacza więc - z każdym miesiącem staje się to
coraz bardziej koszmarnie ewidentne - koniec naszego drugiego
"dwudziestolecia międzywojennego". Pewnie, że tę naszą ostatnią,
postpeerelowską "niepodległość" trzeba ujmować w wyraźny cudzysłów. Była to
przecież raczej zaledwie "promesa niepodległości", wydana warunkowo i - co
gorsza - nie w pełni wykorzystana - ale przecież i to traktować należało w
kategoriach daru Opatrzności. Teraz jednak i ta prowizoryczna "promesa"
została najwyraźniej cofnięta.
Jeszcze mamy "piosenkę i chorągiewkę" - bo cóż to szkodzi, że się Polacy
sami sobą od czasu do czasu powzruszają. Choć i to nie wszędzie i chyba
tylko do czasu - wszak na gmach Urzędu Marszałkowskiego we Wrocławiu
wciągnięto już przed rokiem nową flagę województwa dolnośląskiego: orzeł
czarny na tle żółtym. Miejscowa "Gazeta Wyborcza" sporo wysiłku włożyła w
popularyzację wiedzy, że to nasz, swojski, tradycyjny, czarny orzeł Piastów
śląskich - ale ktoś nieuświadomiony, nieoczytany, może przez pomyłkę
skojarzy ową flagę z ościennym państwem - a nie wywieszono już obok żadnej
biało-czerwonej...
Naród czy materiał etnograficzny
I w takich oto niewesołych okolicznościach pyta mnie szanowna redakcja
"Naszego Dziennika": "Po co nam Polska?". Na takie pytanie trzeba najpierw
odpowiedzieć pytaniem: "n a m" - to znaczy komu właściwie? Czy zostali
jeszcze jacyś Polacy? Czy jesteśmy jeszcze narodem, czy już zaledwie
"materiałem etnograficznym" - by posłużyć się cennym w swej drastyczności
rozróżnieniem uczynionym przez nieocenionego Mikołaja Bierdiajewa?
Otóż jeśli nawet jeszcze narodem, to przecież narodem z resztek, narodem po
lobotomii. Po zbrodniach metodycznego ludobójstwa dokonanej na Polakach w
latach 30. i 40. przez socjalistów międzynarodowych (Stalina) i socjalistów
narodowych (Hitlera), po zagładzie elit (Katyń/Palmiry, Oświęcim/Kołyma,
etc.) i czystkach etnicznych (Wołyń 1943, Warszawa 1944, etc.); po nigdy
niepoliczonych stratach materialnych, niepowetowanych zniszczeniach i
rabunkach depozytów pamięci narodowej (bibliotek i archiwów, zabytków i
kolekcji muzealnych); po amputacji odwiecznych stolic polskiej kultury,
Wilna i Lwowa. Po tym wszystkim przyszedł wszak jeszcze jeden pogrom,
niedoceniony co do rozmiaru tragicznych konsekwencji cywilizacyjnych:
wypędzenie ziemiaństwa polskiego. A także wyzucie z majątku polskiego
fabrykanta, polskiego rzemieślnika, przedsiębiorcy. Tym samym w XX wieku
nie tylko utraciła Polska większość elit, ale też polski patriotyzm
ostatecznie stracił realną bazę materialną.
Ale i to nie było jeszcze złem ostatecznym. Oto bowiem w miejsce owych
wyeliminowanych lub zmarginalizowanch (w drodze bezpośredniej eksterminacji
albo wtórnej pauperyzacji) podstawiono nowe elity "z importu" lub "z
awansu". Miejsce "pana, wójta i plebana" (patrz: Rej) w strukturze
społecznej zajęli: sekretarz, zetempowiec i kapuś. W odróżnieniu od
reprezentantów elity tradycyjnej, którzy w znakomitej większości
zawdzięczali swą pozycję aktom odwagi, przedsiębiorczości i wierności,
którymi musieli się niegdyś wykazać ich przodkowie, karierę tej nowej elity
warunkują: zaprzaństwo, nierzadko udział w zbrodni lub rabunku, zdrada i
donosicielstwo, a co najmniej konformizm, niedostatek odwagi cywilnej.
Zatem ta nowa elita zawdzięcza swoje z sowieckiego nadania "szlachectwo"
aktom gremialnej i fundamentalnej niewierności Najjaśniejszej
Rzeczypospolitej. A ponieważ w wyniku tzw. transformacji ustrojowej owa
niewierność nie tylko nie została nigdy przez państwo wyraźnie napiętnowana
i ukarana, ale wręcz przeciwnie - stała się nietracącą ważności legitymacją
i najlepszą przepustką do dalszej kariery w establishmencie post-PRL (alias
III RP) - stąd nieznany w dziejach Polski zanik instynktu państwowego czy
rozumienia racji stanu. Bo niby po kim ten instynkt i tę intuicję w
rozpoznawaniu polskiej racji stanu mieliby dziedziczyć ci, co dziedziczą
nomenklaturowe mieszkania przy alejach Przyjaciół i Róż?
Tę dziejową i systemową niesprawiedliwość po 1989 r. powtórnie podżyrowano
- dekretom PKWN nadano sankcję autorytetu III RP (tym samym dokonując
bezterminowej prolongaty przywilejów dla renegatów i ich progenitury),
zapobiegając z jednej strony skutecznej lustracji i dekomunizacji, z
drugiej zaś, nie dopuszczając na szerszą skalę do zwrotu mienia
zagrabionego (zwanego eufemicznie reprywatyzacją). I przez całych 20 lat
naszej prowizorycznej niepodległości ten stan rzeczy nie uległ zasadniczym
zmianom. Kto zatem miałby dziś łożyć na polski patriotyzm - czy może
beneficjenci afery FOZZ?
Szkicowany tu w czarnych barwach obraz byłby jednak nadal zbyt przyjemny
dla oka, gdybyśmy nie wspomnieli o dwóch innych czynnikach, które zaważyły
na kondycji Narodu Polskiego. Były bowiem jeszcze dwie kwestie, które
sowieccy namiestnicy w Polsce (Kiszczak, Jaruzelski & wspólnicy) zaliczyć
musieli, jak przypuszczam, do priorytetowych w dziedzinie zabezpieczenia
"transformacji ustrojowej", to jest w istocie dla zabezpieczenia interesów
sowieckiej nomenklatury w Polsce.
Pierwsza: nie dopuścić do wywarcia wpływu na bieg spraw i podniesienia
jakości elit w Polsce Polaków z emigracji. Musiało to być z ich (towarzyszy
generałów) perspektywy "niebezpieczeństwo" całkiem realne, jedyna szansa
udanej transplantacji zachowanych jeszcze na emigracji "komórek
macierzystych" polskości, ostatnia nadzieja na wzmacniający zastrzyk, który
mógł nieco podreperować zmasakrowane tkanki Narodu (zwłaszcza mózgową).
Warto więc nie zapominać, jak wielkie środki zainwestowali zawczasu
komuniści w dezintegrację tzw. Polonii poza granicami kraju. I jak
skuteczne okazały się te działania. Skromnie milczą o swych zasługach w tym
dziele generałowie Czempiński i Petelicki i inni ich koledzy z
peerelowskiego Departamentu I MSW. A polska historiografia - jeśli nie
zabraknie chętnych, by ją pisać - nie powinna też przeoczyć wysiłków na
polu "neutralizacji" środowisk emigracyjnych w epoce postokrągłostołowej
różnej rangi cywilów: od Geremka po Gugałę.
Genetyczna dewiacja na lewo
Drugą kluczową kwestię postawił podobno nawet w trybie wyraźnej dyrektywy
sam Czesław Kiszczak: nie dopuścić, powstrzymać lub maksymalnie opóźnić
powstawanie ośrodków krystalizacji politycznej (w praktyce: partii) o
proweniencji i profilu ideowym innym niż lewicowy.
Stanowczo warto odnotować fenomen: polska inteligencja ze swej genezy i
prawdziwej tradycji jest lojalnym (nawet jeśli częstokroć szczerze naiwnym)
lumpenproletariatem światowej rewolucji. I to niezależnie od tego, jakie
teorie sama sobie na swój własny użytek do tej smutnej praktyki dziejowej
dorabia. Przy bliższym poznaniu polskie "za wolność waszą i naszą" okazuje
się niestety przysposobioną do celu autoegzaltacji lokalną wersją
globalnych, iście szatańskich zabiegów "o nowy wspaniały świat".
A polski patriota, który tych niebezpiecznych związków nie zauważył i tego
rodowodu się wypiera - a uwagi o genetycznym i nieuleczalnym "zlewicowaniu"
polskiej inteligencji z oburzeniem odrzuca jako insynuacje - jest jak
molierowski Grzegorz Dyndała, który, jak się okazało, sam nie wiedział, że
mówi prozą.
Poza fundamentalizmem republikańskim
Biorąc pod uwagę wspomniane pobieżnie okoliczności, możemy bez ryzyka
większego błędu założyć, że Polacy, którzy świadomie, a nie ledwie
intuicyjnie pragną jeszcze jakiejkolwiek Polski, polskiego państwa - a
zatem zdolni są do poważnej refleksji np. na zadany przez "Nasz Dziennik"
temat - tacy Polacy muszą być dość egzotyczną mniejszością wśród
stanowiącej na polskim terytorium zdecydowaną większość ludności
postpeerelowskiej czy neosowieckiej. Że tak jest w istocie, tego mieliśmy
dowód w całej serii spektakularnych manifestacji w minionym strasznym roku
2010. Od 10 kwietnia Polska racja stanu jest nieustannie kwestionowana już
nie tylko przez ościennych mocarzy i ich ambasadorów, ale przez rzeszę
tubylczych ochotników. Mnożą się dowody już nie jawnej obojętności, ale
narastającej wrogości i agresji - wobec Polaków niechcących pochopnie
wyrzekać się aspiracji do własnej państwowości. I wygląda na to, że w
konfrontacji z całym tym neofolksdojczfrontem w Polsce, owych "n a s" ze
stawianego przez redakcję "Naszego Dziennika" pytania nie wystarcza, by
stawić czoła już nie tylko zagrożeniom zewnętrznym, ale nawet wewnętrznym.
To jednocześnie wiadomość dobra i zła w jednym. Dla klasycznego polskiego
inteligenta, wdrożonego do bezkrytycznej akceptacji przesądów
demokratycznych, taki bilans sił może mieć skutek obezwładniający. Jeśli
bowiem jedyną drogą do wolnej Polski ma być wygrana w demokratycznych
wyborach, jeśli jedyną opcją dozwoloną polskim patriotom ma być
przegłosowanie hołoty, która na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie wołała:
"Chcemy Barabasza!", to sprawa z góry wygląda na przegraną. Z takiego
obłędnego założenia wynika bowiem logicznie, że pilnie nieodzowną akcję
ratowania polskiej państwowości należałoby zawiesić do czasu, aż przekona
się do niej odpowiednia liczba "młodych, wykształconych z wielkich miast".
Za równie sensowną należałoby uznać koncepcję uzależnienia losu Polski od
ewentualnego nawrócenia i publicznej ekspiacji towarzyszy generałów. Czas,
by polscy patrioci zauważyli, że prawdziwie wolnej i wielkiej Polski - na
miarę 1000-lecia swych dziejów - nie uda się ani "przegłosować", ani przy
żadnym okrągłym czy kanciastym stole "wynegocjować".
Tu jednak czas na dobrą wiadomość: istnieje życie poza fundamentalizmem
republikańskim. Dla świadomej opcji na rzecz polskiego patriotyzmu
liczebność tłumów na Krakowskim Przedmieściu nie ma większego znaczenia,
nie licząc doraźnych uciążliwości, które porównać można do komplikacji,
jakie wnieść może w nasz dom banda agresywnych sublokatorów. Nie
zapominajmy, że nie ludzka statystyka - ale raczej "Boża ekonomia" decyduje
o najważniejszych sprawach. Wielkie projekty polityczne w istocie nigdy nie
są sprawą "mas ludowych" - a bieg dziejów zmieniają raczej kameralne grona
zdeterminowanych zamachowców (vide: rewolucje jakobińskie i bolszewickie).
Czemuż więc losów sprawy polskiej nie miałaby przesądzić grupa świadomych
celu "spiskowców" konsekwentnie działających na rzecz niepodległości?
Tu jednak otwiera się nowa przestrzeń, w której polski patriota - który
zerwał linkę asekuracyjną frazesu demokratycznego - wystawiony będzie na
szereg nowych niebezpieczeństw. Jedna jest w tej przestrzeni busola, której
nie wolno mu wypuścić z ręki: imperatyw kategoryczny wierności Kościołowi
(rzymskokatolickiemu, ma się rozumieć). To wbrew pozorom istotne
zastrzeżenie - niektórzy bowiem z Polaków patriotów w ogólnej desperacji i
na tle niewątpliwie szczerego zapału patriotycznego poobrażali się na
Kościół. Albo też zobojętnieli na jego sprawy. I częstokroć doszli do
przekonania, że walka o Polskę to sprawa tak ważna, że wolno i należy
przedkładać ją nad dobro Kościoła. Niektórzy zapomnieli się nawet do tego
stopnia, iż gotowi chyba o Polskę walczyć - jak mickiewiczowscy opętańcy -
"z Bogiem i choćby mimo Boga" (vide: "Dziady" część III). Nic nowego - to
jedna ze stałych pułapek polskiego patriotyzmu - stare błędy ćwiczone już
na własnej skórze przez wielu skądinąd dzielnych naszych protoplastów, co
ze szczerej tęsknoty za Polską zbłądzili i do lóż masońskich (jak ww.
polscy jakobini, jak Lelewel i tylu innych z generacji wieszczów) i w
szeregi armii bezbożników (Napoleona czy Garibaldiego).
Bo po cóż nam wreszcie ta Polska, jak nie po to, by się jeszcze kiedyś na
coś przydać mogła Stolicy Apostolskiej? To powinien być oczywisty i wyraźny
horyzont aspiracji polskiego patriotyzmu. Alternatywa jest bowiem jasna i
straszna: jeśli nie po tej stronie, to po której? Lepiej więc zawczasu
zabiegajmy o to, by w ostatniej bitwie szeregów armii Goga i Magoga nie
zasilili przypadkiem jacyś zbałamuceni lub niedoinformowani Polacy."
Grzegorz Braun
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
Zobacz także
| « poprzedni wątek | następny wątek » |