Strona główna Grupy pl.sci.psychologia "Krzywe zwierciadlo" - fragment cd.

Grupy

Szukaj w grupach

 

"Krzywe zwierciadlo" - fragment cd.

Liczba wypowiedzi w tym wątku: 1


« poprzedni wątek następny wątek »

1. Data: 2003-03-24 15:49:23

Temat: "Krzywe zwierciadlo" - fragment cd.
Od: m...@w...fr (Magdalena Nawrocka) szukaj wiadomości tego autora


* * * * *



W pokoju jest coraz bardziej duszno. Powietrze toporne i
lepkie dławi. Jedna wielka gula rozgoryczenia i żalu kładzie
się ciężarem na piersiach, opasuje głowę. Trudno mi oddychać,
nie jestem w stanie myśleć. Wykończyły mnie te masochistyczne
rozważania. Nie mogę się jednak poddać. Muszę kontynuować tę
bolesną introspekcję. Raz jeszcze rozważyć przyczyny i skutki,
aby wyciągnąć wnioski, znaleźć rozwiązanie.
Zaczynam rozumieć, że sama sobie muszę wreszcie pomóc. Bez
tego nie mam szans. Jestem gotowa na wszystko, co mogłoby
tylko sprawić, że pęknie wreszcie opasująca mnie obręcz.
Obręcz, która mnie więzi od lat. Szkoda tylko, że czuję się
taka słaba i w gruncie rzeczy mocno sceptyczna. Do obrony, do
walki niezbędne są siła i wiara, a mnie akurat obu tych atutów
brak. No cóż, dobre chęci też się liczą. Wiem coś na ten
temat, bo jeszcze wczoraj nie miałam ich nawet za grosz.
Sama więc już nie wiem, czy sobie pomogę tym roztrząsaniem
przebiegu choroby, czy raczej zaszkodzę. W stanie w jakim
jestem obecnie, nie mam już chyba zbyt dużo do stracenia.
Przymierzę się zatem jeszcze raz, zanurzę się w przykrą
przeszłość, pozwolę przemówić bolesnym wspomnieniom. A nuż
obróci się to jednak na dobre.
Tak więc depresja szła przez moje życie jak tornado. Mniej
lub bardziej oczekiwana pojawiała się zawsze ostro
i gwałtownie, przygniatając mnie i dusząc całkowicie. Jej
cykliczne nawroty stawały się coraz częstsze, za to w swej
przyczynowości coraz mniej zrozumiałe. Za każdym też razem
dokonywała ona we mnie poważniejszych spustoszeń. Mogłabym się
porównać do umęczonego drzewa, które wskutek ciągłych urazów
traci swoje siły witalne i zaczyna próchnieć od środka. Ja też
jak ono, po każdym uderzeniu stawałam do życia ze wzmagającym
się wysiłkiem, coraz bardziej wewnętrznie zdruzgotana,
spopielona.
Straszne to były lata i cholernie długie. Mocno poturbowała
mnie ta choroba. A przecież w odróżnieniu od wielu
nieszczęśników, nie borykałam się z nią sama. Pomijając
pierwszą depresję, wszystkie kolejne przebiegały pod czujnym
okiem i wspomożeniem lekarza psychiatry. Dlaczego więc tak się
to wszystko przeciąga, nie ustępuje, a nawet wręcz pogłębia?
Czyżby był gdzieś błąd w sztuce? Może jak zwykle wina za
nieskuteczność dotychczasowego leczenia leży tylko w moim
nastawieniu, w braku koordynacji lub czegoś innego. Możliwe.
To fakt, że biegałam do lekarzy. Sama teraz jednak widzę,
że szukałam pomocy wyłącznie doraźnej, domagałam się leczenia
objawowego. Na zasadzie - źle się czujesz, bierz receptę, wsyp
w siebie określoną działkę prochów i czekaj, aż ci przejdzie,
a potem jazda dalej. Jakoś nie brałam sobie zbytnio do serca
tych złowieszczo-brzmiących medycznych określeń i pojęć.
Jest takie ładne francuskie wyrażenie - mieć kafary. To jak
po naszemu chandra, trochę więcej niż muchy w nosie. I ja te
moje psychiczne przyłamania, kryzysy, przynajmniej do pewnego
momentu, traktowałam trochę w ten sposób.
Bardziej interesowało mnie źródło tych doznań, bezpośrednie
ich przyczyny. Koncentrowałam się raczej na usiłowaniach
w kierunku zmiany nie najweselszych warunków mojego życia,
czyniąc je odpowiedzialnymi za nie najweselszy stan mojej
psychiki. Były tu desperackie próby rozwodu, usamodzielnienia
się, podjęcia pracy. Szarpałam się na wszystkie strony, tracąc
coraz drastyczniej kontrolę nad własnym życiem i co gorsze,
zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy.
A depresja drążyła we mnie swoje koryto, aby posiąść mnie
za każdym razem łatwiej i bardziej władczo. Początkowo można
jeszcze było rozróżnić w chorobie poszczególne etapy z jej
preludium, nasileniem, cofnięciem. Później poszło wszystko
jakby na skróty. Gwałtowny atak, siła uderzenia z punktu
nokautująca, za to z ustępowaniem szło powoli i opornie.
A ja dalej szukałam tylko przyczyn, powodów, nie chcąc
uznać, że ta choroba jest poza wszelką logiką i obiektywnym
uwarunkowaniem. Liczy się wyłącznie ona sama z własnymi
prawidłami nieuczciwej gry i skutkami, jakie pozostawia.
Natomiast skutki nie interesowały mnie nigdy. Nie
zastanawiałam się nad nimi, nie myślałam do czego mogę się
wreszcie tym wszystkim doprowadzić. Za to teraz już wiem.
Poznałam diabła na własnej skórze. Szkody są bardzo duże,
błędy fatalne, wątpię nawet czy odwracalne. Daleko to wszystko
zaszło, zbyt daleko. Oby tylko nie było już za późno na
kontratak lub odwrót.
Złożona i skomplikowana sprawa. Widzę, że nawet tak dotąd
optymistyczni tutejsi lekarze z powątpiewaniem zaczynają
kręcić głowami i coś za dużo szepczą sobie na mój temat po
kątach. Musiało się coś gdzieś zablokować, zakleszczyć i nie
popuszcza. Już po raz czwarty od kiedy tu jestem, zmieniają mi
leczenie i nic, poprawy nie ma żadnej. A ja głupia wierzyłam,
że garstką proszków czy serią zastrzyków załatwią się bez
pudła z tą moją znarowioną psychiką. Za daleko widać poszło,
za daleko...
Farmakologiczne leczenie depresji to osobny i dosyć ciekawy
rozdział. Na początek opowiem, jak to śmiesznie i skutecznie
było z jednym z zaaplikowanych mi antydepreserów zwanym nie od
parady Humorylem.
To były pastylki. Łykałam je bodajże trzy razy dziennie,
a dwa razy w tygodniu biegałam pod górkę do lekarki, aby także
w sposób werbalno-migowy ulżyć cierpieniom duszy.
Początkowo szłam do niej jak na ścięcie. Jak już mówiłam,
droga daleka, męcząca. Wyglądając jak siedem nieszczęść,
skulona, ze zwieszonymi ramionami i opadającą ciężko od
czarnych myśli głową, mijałam niechętnie zabarykadowane murami
lub żywopłotami ponure wille, których pełno było na tej
trasie. A działo się to gdzieś pod koniec marca: na pewno
plucha, szarzyzna, zimnica. Krótko mówiąc, w zgranej harmonii
ze mną jeden wielki uprzykrzony smutek.
I tak było do pewnego momentu bardzo określonego
i wyraźnego, po którym nagle cały otaczający mnie świat
zmienił swe barwy. Jak za przyciśnięciem magicznego guzika
zobaczyłam wszystko, po raz pierwszy od dłuższego czasu
w pięknych i jasnych kolorach tęczy.
Było to nieprawdopodobne i tak nieoczekiwane, że tego dnia
przyszłam do lekarki mocno spóźniona, za to z gałązką
ukradzionego gdzieś bzu. Bo nagle się okazało, że jest pełna
świeżości i wszelkiej nadziei wiosna wokół: słońce, świergot
ptaków, kwitnące drzewa. Nagłe przebudzenie, wielka radość
i spokój. A to zadziałały prochy.
Bo potem było już mniej skutecznie, a już na pewno
zdecydowanie mniej śmiesznie. Lekarstwo niewłaściwe, lekarstwo
za silne, stan przedzapaściowy wskutek niezamierzonego
przekroczenia tolerowanej przez organizm dozy, aż wreszcie
sytuacja niesamowicie niebezpieczna i dramatyczna, gdy wskutek
fatalnego niedopatrzenia straciłabym za sprawą trzymanych
w domu bardzo silnych przecież lekarstw małą Dorotkę, własne
dziecko.
Dorotka nie miała jeszcze wtedy dwóch lat. Jako berbeć była
dzieckiem rozkosznym i bardzo łatwym do chowania. Biegała już
oczywiście jak fryga, nie potrafiła jednak aż dotąd
samodzielnie opuścić swego obwarowanego dość wysokimi
barierkami łóżeczka. Raz w nim położona wieczorem ze swoją
ulubioną butlą ciepłego mleka spała spokojnie całą noc, aby
wstać rano razem z nami. Nigdy nie było inaczej. Aż dotąd.
Zawsze kiedyś przychodzi ten pierwszy raz. Był późny wieczór.
Przekonani, że dzieciaki już śpią, spokojnie oglądaliśmy
z mężem w drugim skrzydle mieszkania głupkowaty film
w telewizji. Do dzisiaj pamiętam tytuł, były to "Szczęki 3".
Jeszcze przed końcem filmu, nie wiem, czy coś mnie tknęło,
czy tylko zmęczył mnie słaby horror, poszłam sprawdzić, jak
śpią dzieci. U Michała w pokoju paliło się światło. Michał
spał w najlepsze, Dorotka nie.
Dorotka siedziała całkowicie rozbudzona na łóżku swego
brata i coś do siebie gaworząc, przekładała w wielkim
skupieniu jakieś kolorowe pastylki. Świadomość, czym ona się
bawi, poraziła mnie i unieruchomiła w miejscu. Stałam jak
mumia, niezdolna do jakiejkolwiek reakcji. Ogromny wstrząs
i śmiertelny strach. Proszki były wszędzie, na podłodze, na
biurku, na łóżku.
Jeszcze nie chciałam zrozumieć, pobiegłam sprawdzić
zawartość szuflady kuchennego stolika, gdzie trzymałam te
lekarstwa. Szuflady, w której akurat tego popołudnia przy
kręcącej się w pobliżu Dorotce robiłam systematyczny porządek.
Lekarstwa były dwa. Jednym z nich był niesamowicie
zdradliwy, wspomniany już Litiomit, którego zażycie przez
dziecko stanowiło śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie byłam
w stanie zorientować się w ilości tabletek, nie miałam
pojęcia, czy ich brakuje. Bawiła się tylko proszkami, czy
również je połknęła? Nie wiedziałam. Wiedziałam tylko jedno,
że zależy od tego życie mojego dziecka. Totalna panika,
zupełnie straciłam głowę.
Złapałam Małą jak psiaczka i wpychając jej palce do gardła,
usiłowałam sprowokować wymioty. Pogryzła mi ręce do krwi,
zwymiotować nie chciała. Rzuciłam się na mleko, usiłując ją
nim napoić. Za nic nie chciała przełknąć, wypluwała.
Zaalarmowany tata zareagował bardziej sensownie,
telefonując pod specjalny numer SOS-zatrucia. Tam dobrze znali
takie przypadki: psychotropowe lekarstwa, małe dziecko,
nieodpowiedzialna matka. Nawet słuchać nie chcieli o fatalnym
splocie okoliczności. Biorąc pod uwagę realne i bardzo wysokie
zagrożenie, kazali przewieźć natychmiast dziecko do
najbliższego szpitala. Oczywiście, przypomnieli jeszcze lub
raczej ostrzegli i to kategorycznie aby, broń Boże, nie
podawać nic do picia i pod żadnym pozorem nie prowokować
wymiotów.
Do dziś słyszę w uszach niesamowity krzyk wyszarpanego mi
w szpitalu dziecka, które poniesiono do wielkiej zatrzaśniętej
matowymi drzwiami sali, gdzie poddano je płukaniu żołądka.
Musiał to być straszny zabieg. Krzyk przerażenia, bólu
i bezsilnego oporu Dorotki przedzierał się przez grube ściany,
roznosił się swoją rozpaczą w szpitalnej poczekalni. I trwało
to wieki. Jej wrzask coraz bardziej ochrypiały, lecz ciągle
jednakowo rozpaczliwy i donośny, przeciągał się w
nieskończoność. A był zaadresowany do mnie, trafiał prosto
w me serce.
Nigdy w życiu, ani przedtem, ni potem nie czułam się tak
zdruzgotana, samotna i winna. Nieodwracalnie i
niewypowiedzianie winna. Czytałam tę winę w oskarżającym
spojrzeniu mego małżonka, który znosił niezasłużone cierpienie
naszego dziecka samotnie, w niechętnym i wyraźnie celowym
oddaleniu ode mnie jako mimowolnej sprawczyni rozgrywającego
się właśnie dramatu.
Czytałam tę winę w oczach przyjmujących Dorotkę lekarzy,
którzy przyjąwszy tylko do wiadomości, że to ja jestem leczona
śmiercionośnymi dla dziecka lekarstwami, potraktowali mnie jak
"psychiczną", umysłowo chorą i wyprosili mnie z sali, gdzie
jako jedynie odpowiedzialny już tylko ojciec dziecka został
poproszony o udzielenie wszelkich wyjaśnień.
Tylko moja Malutka nie winiła mnie za nic. Była za mała
i nie rozumiała zupełnie, co się stało. Kiedy pielęgniarka
przyniosła ją bledziutką, zapłakaną i nieprawdopodobnie
umęczoną, z całą ufnością nieświadomego dziecka w obronnym
odruchu rzuciła się nie ku ojcu, lecz ku mnie.
Była jak mały przerażony zwierzaczek, którego ogrom
niespodziewanego nieszczęścia i bólu przerasta, jest dla niego
nie do zniesienia, a więc instynktownie się chroni w zawsze
wierne i opiekuńcze ramiona matki. Poza przeżytym strachem
o jej życie, to było chyba najgorsze. Krzyczała stanowczo -
Kurtka, buty, do domu! Garnęła się przy tym do mnie,
przytulała, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, że to
właśnie ja, rodzona matka, wprawdzie nieumyślnie, lecz jakże
bezmyślnie mogłam ją dzisiaj zabić.
Na razie na najbliższą noc musiała zostać pod obserwacją
w szpitalu. Była tak zmęczona, że nawet nie oponowała.
Szczęśliwie, gdyż nie wiem, czy znalazłabym dość siły, aby
odejść, zadając jej kolejny ból.
Ta obserwacja była konieczna, gdyż zrobione natychmiast
badania wykazały niewielkie wprawdzie, manifestujące się
jednak ślady Litiomitu w jej krwi. Oczywiste więc, że połknęła
jakieś proszki. Zawsze i we wszystkim mnie naśladowała. Słabo
mi się robi na samą myśl, co by było gdyby...
Gdyby Dorotka zasnęła, nic nie zauważywszy, zasnęlibyśmy
i my i tylko czekalibyśmy rano aż się zbudzi. Przelitościwa
Opatrzność czuwała nad nami, gdyż przy jeszcze dalej
posuniętym fatalnym zbiegu okoliczności mogło tak faktycznie
być.
Nie było możliwości pozostania w szpitalu, wróciliśmy sami
późną nocą do domu. Poprawny tata zasnął natychmiast snem
spokojnym i zasłużonym, ja, wyrodna matka nie zmrużyłam oka do
rana.
Następnego dnia po udzieleniu mi przez lekarkę poważnego
ostrzeżenia typu: oddajemy wam jeszcze dziecko, ale uważajcie,
żeby to było ostatni raz, Dorotka wróciła do domu. Nie zdawała
sobie właściwie sprawy, z tego co się stało i bardzo szybko
o wszystkim zapomniała. Bez najmniejszego problemu otrząsnęła
się z przeżytego szoku. Ona tak, ja nie.
Już przed tym wypadkiem działo się ze mną nieciekawie.
Teraz znalazłam się na równi pochyłej i na łeb na szyję
zaczęłam staczać się w dół. Za nic nie mogłam sobie poradzić
z przytłaczającym mnie poczuciem winy i z trującą
świadomością, jakim to jestem dla całej rodziny niekończącym
się i bolesnym problemem.
Wystarczyła drobna i przypadkowa prowokacja ze strony
będącego też już u kresu wytrzymałości nerwowej męża, abym
sięgnęła po całą zbędną resztkę farmaceutycznych
niesprawdzających się jednak w mojej terapii cudów.
Potraktowałam je po prostacku, wsypując pełną garścią w gardło
i zapijając, jak prawdziwą zagrychę, szklaną ordynarnej wódki.
Gdy po jakimś czasie pojawił się wezwany przez męża
psychiatra-domokrążca, nie byłam w stanie sklecić sensownego
zdania i miałam poważne zaburzenia wzroku. Byłam jednak
przytomna, może aż za bardzo, gdyż odstawiona do tego samego
szpitala, w którym tak niedawno znalazła się Dorotka, mogąc
jeszcze decydować za siebie, jednoznacznie i bezdyskusyjnie
odmówiłam poddania się płukaniu żołądka.
Gdy chodziło o nią, nikt ze mną wprawdzie nie dyskutował,
nie żachnęłam się jednak nawet na tę konieczność. Teraz gdy
chodziło o mnie, walczyłam z lekarzami jak zraniony zwierz. Do
dziś nie rozumiem, dlaczego tak się broniłam. Czy bałam się
zabiegu, czy też bałam się raczej nieuchronnej po nim
kontynuacji obmierzłego mi ze wszystkim życia? W każdym razie
nagryzmoliłam swój podpis na podstawionym papierze i czekałam
na rychłą śmierć.
Oburzeni, lecz bezsilni lekarze na umieranie odesłali mnie
z powrotem do domu, życząc mi jeszcze złowieszczo na
pożegnanie "dobrej nocy". Nie wierzyli chyba, że docipię do
rana. Mieli na wszelki wypadek podpisany papier, w którym jak
wół stało napisane, że się wypinam na ich wielce humanitarną
ratowniczą akcję.
A ja, jak na złość właśnie przetrzymałam. Znów Wielka
Opatrzność, która mimo wszystko jeszcze czuwa nade mną i która
pomogła mi przeżyć tę koszmarną noc. Pamiętam tylko, że
straszliwie bałam się śmierci i siebie. Sama już nawet nie
wiem czego bardziej. Bałam się też nadchodzącego dnia. Czułam,
że za wszelką cenę muszę być odizolowana, zamknięta, że jest
ze mną naprawdę bardzo źle. I właśnie ten lęk przed normalnym
życiem zaważył i sprawił, że znalazłam się w szpitalu
powtórnie. Była już godzina czwarta nad ranem.
I stąd ten szpital, o którym opowiadałam na wstępie.
Trzymali mnie tam przez dziesięć dni. Później nie bardzo już
wiedzieli, co ze mną robić. Wypuścili mnie na dziesięć dni
przed moim znalezieniem się w tej klinice. Tak się krąg
zamyka. Wróciłam do punktu wyjścia. Tylko co dalej? Jakie
konkluzje mogłabym wyciągnąć z tej karuzeli zdarzeń? Bo było
tego trochę, niestety.
Nie mogę sobie jednak chyba zarzucić, że lekceważyłam swój
stan, że zaniedbałam istniejące środki pomocy. Z wykluczeniem
jedynie wyżej wspomnianego epizodu, z całym zaufaniem
i z uczciwym przekonaniem, do tego co robię, oddawałam się pod
fachową medyczną opiekę. Miałam lekarkę prowadzącą, zgłaszałam
się też do innych specjalistów, szpitali. Niektórzy medycy czy
pielęgniarze przychodzili do domu, aż sąsiedzi zaczęli
poważnie podejrzewać, że jestem poważnie chora. Może jakiś rak
lub epilepsja? A tu nerwy. Kompletna bzdura.
A ja się leczyłam, realizowałam dziesiątki recept,
przyjmowałam serie zastrzyków, robiłam najróżniejsze badania,
analizy. Z jakim skutkiem? Od jednej depresji do drugiej
i kolejny model leczenia i następne rendez-vous.
A zawsze też było pod ręką lekarstwo na własny rachunek, na
domowy użytek. Wyrób stanowczo już nie farmaceutyczny. Mowa
oczywiście o winku, moim wiernym kompanie i wspólniku. Wino
podrzędne, byle jakie, za to w ilościach przerażająco
obfitych.
Porcyjka wina, które uspokaja, rozluźnia, dodaje odwagi,
otuchy, niekiedy ułatwi płacz. Pewnie to znasz. Wspomaga
towarzysko, skraca beznadziejnie puste wieczory, pozwala
zasnąć i głęboko spać. Jest oczywiście i druga strona medalu,
a tej pewnie nie znasz, bo skąd?
Alkohol, który prowokuje agresję, zaostrza pretensje i
żale, powoduje rozdrażnienie, niepokój. Nie znasz tego, to
słuchaj dalej jak problemy i kompleksy wyolbrzymia, pogłębia
jeszcze rozpacz, poczucie samotności, zagubienia i co jest
chyba najgorsze, staje się źródłem wstydu, poczucia winy, jak
również zamroczonej lecz dokuczliwej świadomości daleko
posuniętej autodestrukcji. Już od tego samego można się zapić
na śmierć.
I taka jest cała prawda. Nic tu nie da chowanie głowy
w piasek. Sama widzę, że skończyły się żarty. Jeszcze nigdy
nie było tak źle. Dobrze też już od bardzo dawna nie było.
Gdyby tak podliczyć, jest to bodajże dziewiąta depresja
w przeciągu ośmiu tych francuskich lat. Przebieg coraz
ostrzejszy, objawy coraz bardziej dokuczliwe, a i prognoza
marna. To może faktycznie ja już po prostu zwariowałam, może i
nawet jestem niebezpieczna, kto wie?
Niepotrzebnie tylko to wszystko roztrząsam, rozdrapuję
stare rany. Już samych aktualności starczy, aby załamać
zdrowego na głowie człowieka, a co dopiero mówić takiego
psychicznego wraka jak ja.
W pokoju brakuje powietrza. Czuję, że zaczynam się dusić.
Smutny korowód przywołanych wspomnień, przykre skojarzenia,
pesymistyczne refleksje naładowały mnie trudnym do
przezwyciężenia niepokojem. Ciskam się po pokoju jak ten
przysłowiowy lew w klatce. Nie mogę znaleźć sobie miejsca.
Nerwowo wyłamuję palce, zagryzam wargi aż do krwi. W głowie
gonitwa rozpaczliwych myśli. Jakaś nieśmiała modlitwa kołacze
się wraz z nimi. Niech się to wreszcie skończy, odwróci ode
mnie. Taka już jestem zmęczona. A tak bym chciała odnaleźć
jeszcze w moim życiu chociaż kilka lat zdrowych i spokojnych,
w których mogłabym być dla moich dzieci normalną, zdrową
matką.
Gdyby tak można było zacząć od początku, wymazać całe zło,
zapomnieć, co było, przekreślić, co jest. Gdyby... gdyby...
Naciskam czerwony guziczek wzywający do pokoju
pielęgniarkę. Nie mam, co się łudzić, sama sobie nie poradzę.
Tak się zaczyna atak spazmofilii, inaczej kryzys lękowy,
ostatnio częsty u mnie gość.
Nigdy przedtem bym nie uwierzyła, że niedomagania czysto
psychiczne aż w takim stopniu mogą zdominować całą fizjologię,
zaburzyć, wręcz upośledzić czysto somatyczny aspekt życia.
Kryzys lękowy i utrata przytomności, kryzys lękowy i niemal
połowiczny autentyczny paraliż lub kiedy indziej napad
konwulsyjnych drgawek, aby w to uwierzyć, musiałam doświadczyć
tego rodzaju sensacji na własnej skórze.
Nie wierzyli też widocznie w psychogenezę moich zaburzeń
liczni interniści, którzy wysyłali mnie na wszystkie możliwe
badania, eliminując jako źródło najróżniejsze czynniki z guzem
na mózgu włącznie.
Une crise d'angoisse, po francusku ładnie brzmiąca nazwa,
określenie spazmofilia też nie zapowiada nic szczególnie
groźnego, za to objawy takiego kryzysu można porównać z ostrą
padaczką. Na samą myśl robi mi się słabo.
Najpierw rozlewająca się, postępująca drętwość, nasilające
się ciśnienie krwi, mięśnie napięte do ostatecznych granic,
powykrzywiane i pozbawione czucia kończyny, utrata
przytomności lub stan niemal kompletnego zamroczenia,
a wszystko to prowadzi do punktu kulminacyjnego, którym jest
nagły skurcz wszystkich nerwów czy być może wszystkich
krwionośnych naczyń. W każdym razie jest to bardzo ostry,
jednoznaczny, totalny spazm. Potem drgawki, dreszcze,
nieustanne ziewanie i odczucie wewnętrznego spustoszenia.
Przez ciało przeszedł rozszalały tajfun. I mimo że ta
niesamowita, demoniczna siła, która eksploduje, szarpie
i niszczy wreszcie się wypala, przemija, nie przynosi to ulgi.
Wręcz przeciwnie, pozostawia po sobie stan głębokiego
psychicznego szoku, porażenie lękowe, odczucie niewymiernego
wprost zagrożenia.
Minęło kilka godzin, znów zasiadam w fotelu. Czuję się
nieszczęśliwa, zraniona i pokonana, ale jestem zbyt zmęczona,
aby reagować, w ogóle nad tym myśleć. Myśli toczą się leniwie
i ospale. Tylko w umordowanym, jak po wielkim wysiłku, ciele,
od czasu do czasu odezwie się, drgnie jakiś nerw.
Patrzę tępo w smętnie ograniczony ramami okna skrawek
szarego, nijakiego świata. Nie widzę znikąd pomocy, nie ma
w mym sercu nadziei. Jest mi bardzo, bardzo źle.
Chciałabym wypłakać się serdecznie i żałośnie. Na pewno
przyniosłoby mi to ulgę. Wiem jednak, że moje oczy choć mnie
bolą i pieką do końca pozostaną suche. Jakby niezdolne już
były do płaczu. Jakby się już wyczerpał cały mój zapas łez.




Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka








--
Archiwum grupy: http://niusy.onet.pl/pl.sci.psychologia

› Pokaż wiadomość z nagłówkami


Zobacz także


1. Data: 2003-03-24 21:03:10

Temat: Odp: "Krzywe zwierciadlo" - fragment cd.
Od: "PowerBox" <p...@w...pl> szukaj wiadomości tego autora

masz halucynacje...

> W pokoju jest coraz bardziej duszno. Powietrze toporne i
> lepkie dławi. Jedna wielka gula rozgoryczenia i żalu kładzie
> się ciężarem na piersiach, opasuje głowę.

> Bez
> tego nie mam szans. Jestem gotowa na wszystko, co mogłoby
> tylko sprawić, że pęknie wreszcie opasująca mnie obręcz.

- jaka obręcz cię opasuje? Własnej ciemnoty?

poczytaj text "czy to depresja" z tego roku - tam znajdziesz wiecej bardzo
ważnych dla Ciebie informacji...


› Pokaż wiadomość z nagłówkami


 

strony : [ 1 ]


« poprzedni wątek następny wątek »


Wyszukiwanie zaawansowane »

Starsze wątki

"Krzywe zwierciadlo" - fragment
POROZMAWIAC O DEPRESJI
Tydzień mnie nie było...
Kto łże ?
polecam!

zobacz wszyskie »

Najnowsze wątki

Senet parts 1-3
Chess
Dendera Zodiac - parts 1-5
Vitruvian Man - parts 7-11a
Vitruvian Man - parts 1-6

zobacz wszyskie »