Path: news-archive.icm.edu.pl!newsfeed.gazeta.pl!news.onet.pl!not-for-mail
From: adamoxx1 <a...@p...onet.pl>
Newsgroups: pl.sci.psychologia
Subject: Re: Czarna księga komunizmu,czyli jak komuniści uwielbiali lud.
Date: Thu, 23 Apr 2009 12:51:52 +0200
Organization: http://onet.pl
Lines: 103
Message-ID: <gsphbe$1n4$1@news.onet.pl>
References: <b...@x...googlegroups.com>
NNTP-Posting-Host: osiedleprzyjazn.net
Mime-Version: 1.0
Content-Type: text/plain; charset=ISO-8859-2
Content-Transfer-Encoding: 8bit
X-Trace: news.onet.pl 1240484014 1764 148.81.172.234 (23 Apr 2009 10:53:34 GMT)
X-Complaints-To: n...@o...pl
NNTP-Posting-Date: Thu, 23 Apr 2009 10:53:34 +0000 (UTC)
User-Agent: Thunderbird 2.0.0.19 (X11/20081227)
In-Reply-To: <b...@x...googlegroups.com>
Xref: news-archive.icm.edu.pl pl.sci.psychologia:453159
Ukryj nagłówki
glob pisze:
> Wielka cisza
> Czarna księga komunizmu
Nikita Kliment (ur. 1917, okolice Połtawy)
Zabierali nam wszystko, co nadawało się do jedzenia. Nawet suszone
jabłka i wiśnie. W mojej wiosce w 1933 zmarła połowa ludzi. Za sowietów
nie wolno było dbać o groby. Zresztą ciężko to nazwać grobami. W naszej
miejscowości w końcu już nie było komu chować trupów, ludzie nie mieli
sił, żeby kopać rowy. Ciała zrzucano do studni. Zimą ciała układano w
piramidy, żeby na wiosnę je zasypać cienką warstwą ziemi. Z każdej wsi
wybierano dwóch mężczyzn, którzy dostawali jeść. Chodzili tacy po wsi z
wozem i ładowali na niego trupy widłami. Czasem jeszcze żyli. "I tak
zaraz będzie sztywny" - mówili.
Marija Muraszkowa (ur. 1925, okolice Ługańska)
Kończyłam druga klasę szkoły. W kwietniu to jakoś było. Żadne z rodziców
nie tłumaczyło mi, co się w życiu dzieje. Widziałam tylko, jak jacyś
obcy mężczyźni zabierali wszystko co się dało z naszego podwórka.
Wszystko, czego dzięki ciężkiej pracy dorobił się mój dziadek. Zabrali
wszystkie sprzęty, a z chlewów bydło: konia, krowę, świnie, owce.
Podwórko stało puste. A ojca jeszcze aresztowali. Za to, że kułak.
Zabrali do więzienia w Swatowo. Zostaliśmy z mamusią. Pięcioro nas
miała. Ja byłam najstarsza. Po tym wszystkim zaczęli przyłazić
komsomolcy, partyjni, aktywiści - szukali schowanego ziarna. Wdrapywali
się na strych, myszkowali po stodole, schodzili do piwnicy. Dwumetrowy
kij wtykali w słomę, rozrzucili wszystko po podwórku. Potem wypędzili
nas z domu. Najpierw umarły najmniejsze dzieci. Potem Wania. I Dunia.
Leżała martwa - skóra i kości, przyschnięta do kręgosłupa. Ojciec zmarł
w więzieniu. Mama w szpitalu. Zostałam tylko ja.
Anna Krawczenko (ur. 1904)
Szwagier, młodszy brat męża, w Biełowodsku służył w milicji. Zdarzało
się, przyjdzie w błyszczącym skórzanym płaszczu, wypucowanych
oficerkach, a w zawiniątku przynosił grube pajdy chleba, cukier w
kostkach i wędzoną kiełbasę. Teściowa się cieszyła: "Synku ty mój. W
czepku urodzony - w takich strasznych czasach, tak elegancko ubrany i
takie przysmaki przynosisz". Jak dziś pamiętam, kiedyś nad ranem ktoś
zaczął walić w okno. Na palcach podeszliśmy do drzwi i zapytaliśmy: "Kto
tam?" "To ja Siemion. Otwórzcie." Nie poznałam szwagra. Miał na sobie
jakieś szmaty. "Co się stało?" - pytam. "Ograbili? Napadli" "Nie. Co
innego. Nalejcie siwuchy, jak jest i schowajcie mnie gdzieś...". Dwa
tygodnie przesiedział pod ziemią w jamie na kartofle. Nie pił, nie jadł,
nic nie mówił. Potem zmarł. Nikt go w końcu nie szukał. Niedługo potem
przyszedł jego towarzysz i opowiedział, co sie stało.
Głód to kara Boska. Ludzie zaczęli jeść ludzi. Dali więc milicji rozkaz,
żeby zapobiegała kanibalizmowi. Ci, którzy sie tym zajmowali, gotowali
mięso w nocy. Milicja przyjeżdżała więc do wioski wieczorem, wspinała
się na wzgórze i obserwowała. Jak widzieli z jakiegoś komina dym, to od
razu tam biegli. Od gotowania ludzkiego mięsa smród straszny i wszystko
buchało przez kominy, bo ludzie na piecach gotowali. Tak samo było i tym
razem. Przyjechali do wioski, co jest na trakcie z Biełowodska do
Markowki. Patrzą, z komina chaty na skraju wsi idzie dym. Dowódca posłał
tam Siemiona z towarzyszami.
Wchodzą na podwórko... Drzwi do domu otwarte i słychać jakiś dziwny
odgłos. Przeszli przez próg. Fetor, bryzgi krwi. Na klepisku leżą trzy
trupy, a na stole miga malutki płomyk świeczki. Między ciałami turla się
kudłata, zakrwawiona kobieta. Wzrok ma wściekły. W dłoni ściska nóż.
Popatrzyła na tych, co weszli i mówi: "Jezu, jak dobrze, że
przyszliście, pomożecie mi wyciąć wątróbkę. Bo coś mi nie idzie - nóż
mam tępy. Jutro ludzie na stypę się zejdą, a ja nie mam co do jedzenia
podać". Chciała coś jeszcze dodać, ale się poślizgnęła i runęła w
kałużę. Zapalili dużą świecę, podeszli do pieca. Na nim też czerwone
smugi. Wyciągnęli z paleniska wielki gar, a tam całe dziecko i noga i
ręka dorosłego. Siemion stracił przytomność. Nad ranem na jego pryczy
leżał tylko mundur. Sam Siemion zniknął.
Jan Karsz-Siedlewski, kierownik Konsulatu Generalnego RP w Charkowie,
relacja z 17 III 1933 r.
Głód wzrasta na Ukrainie z dniem każdym. Mam zupełnie pewne wiadomości o
fatalnych warunkach aprowizacyjnych na Dnieprostroju i w okolicznych
ośrodkach przemysłowych, gdzie już kubeł obierzyn kartoflanych sprzedaje
się po 10 rubli. Otrzymałem również wiadomość, którą uważam za
prawdziwą, że stróża kolejowego przy stacji Pieczanowska, rejon
Lubarski, okręgu Berdyczowskiego, przyłapano w dn. 21 II r.b. na
ludożerstwie. Wydała go własna żona, którą terroryzował, każąc jej
gotować obiady z mięsa zabijanych ludzi, których ściągał do swego domu
pod pretekstem udzielenia noclegu. Podobno ma on sporo osób na sumieniu,
tak że nawet mięso ich niejednokrotnie sprzedawał.
Iwan Artiuszenko, ur. 1922, okolice Czerkasów
Nasz kołchoz miał imię Jeżowa. Aktywistów mieliśmy wściekłych: wszystko
zabierali. A jak zaganiali ludzi do kołchozów! Naprzeciwko naszej chaty
mieszkał wujek Gierasim. Mądry był człowiek. Jego żona był moja
chrzestną. Przyszli do nich, żeby zapisać do kołchozu. Chrzestna się
zapisała, wujek - nie. Po kilku dniach ona poszła do pracy. Do chaty
podjechało kilku jeźdźców. Wywlekli Gierasima z chaty i zaczęli go
smagać nahajkami. Kiedy mdlał, to wylewali mu na głowę wiadro zimnej
wody. Skończyli chyba po godzinie. Wujek ocknął się dopiero pod wieczór
i na czworakach dowlókł się do chaty. Już się ściemniało, kiedy przyszła
do nas chrzestna i płacząc, mówi: Gierasim zamknął się w domu i nie
otwiera. Mój ojciec poszedł z nią i wyważył drzwi. Wujek zastygł z bólu.
Już nie żył. Jak się okazało, to był dopiero początek. Plony w tym roku
były obfite. Kołchozowe spichlerze pękały w szwach. A ludzie w domach
nie mieli co do pieca włożyć. Nie dawali nawet garści. Bywało, że ktoś
się zakradł pod taki spichlerz, dziurę jakoś zrobił i parę ziarenek
uszczknął. Jeśli wpadł, to nikt go już więcej nie widział. Z Sołowek
(Wyspy Sołowieckie, na które zsyłano katorżników - red.) nikt nie wrócił.
--
"Truth or happiness. Never both."
|