Strona główna Grupy pl.sci.psychologia "Krzywe zwierciadlo" - fragment

Grupy

Szukaj w grupach

 

"Krzywe zwierciadlo" - fragment

Liczba wypowiedzi w tym wątku: 1


« poprzedni wątek następny wątek »

1. Data: 2003-03-24 15:48:03

Temat: "Krzywe zwierciadlo" - fragment
Od: m...@w...fr (Magdalena Nawrocka) szukaj wiadomości tego autora


* * * * *



W pokoju jest duszno. Nie mam przecież prawa otworzyć nawet
okna. O pozostawieniu go otwartego na dłużej też zresztą nie
ma mowy, gdyż już po kilku minutach robi się niesamowita
zimnica, jako że ogrzewanie jest tu automatyczne. To znaczy
otwarcie okna powoduje natychmiastowe wyłączenie zasilacza
ogrzewczego. Proste i skuteczne. Tylko podziwiać, jakie te
Francuziki sprytne i jakie oszczędne. Siedzę więc w zatęchłym
odorze wypalonych papierosów. Wokół mnie sterty niedopałków.
A niech tam. Żeby tylko na tym kończyły się tak zwane warunki
szkodliwe dla zdrowia. Niestety.
Czas zatrzymał się w miejscu, dłuży się w nieskończoność.
Nawet nie wiem, jaki dziś dzień tygodnia, a co dopiero mówić
o dacie. Wyczerpała się też bateria w moim zegarku i tylko po
regularności podawanych posiłków orientuję się, która może być
godzina. Nie mam pilniczka ani nożyczek. Moje i tak już słabe,
połamane paznokcie obgryzam aż do bólu, do krwi. Siedem
nieszczęść w jednej osobie, nic więcej.
Któraś to już z rzędu godzina, jak tak siedzę zgnębiona,
przepełniona lękiem, raz jeszcze roztrząsając
niesprawiedliwość i okrucieństwo swego losu. Nachodzą mnie
natarczywe wątpliwości, którym nie jestem w stanie stawić
czoła.
A jeśli ci wszyscy tutejsi lekarze straszą mnie nie na
darmo i faktycznie jest ze mną aż tak źle? Ja natomiast
zamiast uznać chorobę, licząc się z jej konsekwencjami,
uporczywie wmawiam zarówno sobie, jak i wszystkim wokół, że
mój zły stan jest jedynie przejściowy i niegroźny, znów
powołując się na ludową maksymę: nie taki wilk straszny, jak
go malują. Czyż nie jest to najzwyklejszym chowaniem głowy
w piasek? Może tak być.
Muszę uczciwie przyznać, że zawsze do tej pory, mimo że
cierpiałam, że się nieludzko wprost męczyłam, te wszystkie
nawiedzające mnie cyklicznie stany depresyjne ja po prostu
trochę lekceważyłam. Nigdy tak naprawdę nie zaakceptowałam
faktu, że jestem najzwyczajniej poważnie chora, że pomoc
z zewnątrz jest mi niezbędna, gdyż pogrążając się w depresji,
poniekąd mimowolnie ją jeszcze w sobie podsycając, mogę
doprowadzić do dramatu.
Już sama nie wiem, ile przeżyłam takich kryzysów, nawrotów.
Mylą mi się okoliczności, nie potrafię precyzyjnie określić
ich w czasie. Przywołuję je na pamięć na zasadzie skojarzeń,
haseł.
Strata dziecka przy porodzie w niecały miesiąc po
przyjeździe do Francji to pierwszy z kryzysów. Kompletne
załamanie, najbardziej dramatyczne i najbardziej rozpaczliwe
w swym przebiegu. Nie wiedziałam wtedy nawet, co mi się
przytrafia, co się ze mną dzieje. Słowo depresja nic mi nie
mówiło, a już na pewno nie zdawałam sobie sprawy, że jest to
choroba jak inne, którą się najzwyczajniej leczy.
Moja nieświadomość brała się pewnie stąd, że w Polsce,
w kraju, z którego przyjechałam, wszelkie niedomagania
psychiczne podobnie jak przypadłości weneryczne traktowane
były trochę jako choroby mało taktowne, wręcz wstydliwe. Tak
więc rwąc włosy z głowy, przepłakawszy niezliczone,
niekończące się bezsenne noce, pijąc też zresztą na umór, ten
pierwszy kryzys psychiczny przecierpiałam, przezwyciężyłam
sama. O ile w ogóle można mówić o przezwyciężeniu.
Niewyleczona depresja nie ustąpiła, nie popuściła raz
zawładniętej ofiary. Przyczaiła się tylko w oczekiwaniu
sprzyjających okoliczności, aby zaatakować z potęgującym się
zacietrzewieniem kolejny i kolejny raz.
Nawroty pojawiały się w mym życiu jak zdjęcia
w kinematografie: urodzenie Dorotki i w zaledwie miesiąc potem
depresja, ostro nabrzmiały konflikt małżeński - depresja
następna, operacja guza w piersi i kolejna, eksperyment
z podjęciem pracy i znów krach. Męczące, a to jeszcze nie
koniec.
W dodatku, między tymi jednoznacznie zdefiniowanymi
chorobami były różne regresy, wahnięcia, brak reakcji na
zalecone leczenie lub jak w aktualnym przypadku wyraźna jego
nietolerancja. Wszystko to niebywale przeciągało całą zabawę,
wydłużając zarówno psychoterapię, jak i rekonwalescencję
w nieskończoność. Okresy "czyste", stany psychicznego zdrowia
nigdy nie były ewidentne, a już na pewno nieliczne.
Co to za uprzykrzone świństwo, które się do mnie
przyczepiło i wlecze się za mną od wielu uprzykrzonych lat.
Diagnoza lekarzy jest zgodna i jednoznaczna - uporczywa
depresja melancholiczna. Dobrze to czy beznadziejnie? Już
raczej wygląda na drugie.
Można by pomyśleć, no cóż, melancholia - tani
sentymentalizm, nic groźnego. Tęsknota, smutek, żal i same
takie bzdury. Coś jakby wziąć do kupy mierne piosenki
wiejskiej kapeli z ich ckliwym, wisielczym nastrojem.
Podlotkowe fanaberie i tyle. A guzik. Okazuje się, że to tylko
nazwa brzmi tak niewinnie, a sama choroba jest niezmiernie
zdradliwa i szkudna. Z tego co wiem, jest to też forma
depresji najtrudniejsza do złagodzenia, przystopowania, jako
że o zupełnym wyleczeniu mówi się raczej nieśmiało.
Straszny bałagan w tej całej medycznej nomenklaturze, bo na
przykład taka groźnie brzmiąca z nazwy depresja maniakalna
jest akurat chorobą jasno określoną w genezie i przebiegu
i dla psychiatrów zgodnie serwujących przy niej skuteczne
lekarstwo, które mnie też podawano, a zwie się Litiomit, jest
jak małe piwo.
Jasne, że do mnie musiała się przyczepić nie dość, że sama
depresja, to jeszcze w swej najgorszej, najbardziej wrednej
formie. Nic dziwnego. We wszystkim przesadzam, zawsze idę na
całość, nie uznaję półśrodków. A więc jak już wariować, to też
z fasonem. Ma się tę fantazję i rozmach.
Dobrze sobie pożartować, ale mnie wcale, ale to ani trochę
nie do śmiechu. Nie ma dwóch zdań, znalazłam się w szambie po
uszy. Spróbuję opowiedzieć jak to jest.
Skąd w ogóle takie choróbsko się bierze? I dlaczego?
Czyżbym była genetycznie naznaczona, skazana lub tylko
bardziej od innych skłonna, a może to jedynie samo życie
przynoszące tragedie, niepowodzenia, najróżniejsze przeszkody
i stresy załamało psychiczną równowagę, prowokując bolesny
szok? Gdzie jest w tej chorobie początek, a gdzie koniec? Co
jest przyczyną, a co konsekwencją? Wszystko się tu miesza,
zazębia. Nawet najwięksi w tej dziedzinie mądralińscy nie
odpowiadają jednoznacznie na te pytania, tym bardziej nie
odpowiem i ja.
Spróbuję jednak siegnąć do początku, uzmysławiając sobie,
jak się to wszystko zaczęło i kiedy. Niezmiernie trudne jest
takie cofnięcie się aż do genezy choroby, szczególnie
w sytuacji, że się z niej jeszcze nie wyszło, gdy jest się
ciągle jeszcze pogrążonym w niezdrowym tumanie oszołomienia.
Mimo wszystko spróbuję. W każdym razie jestem pełna dobrej
woli, a to już zawsze coś.
Ta choroba przychodzi nie wiadomo kiedy i skąd. Aż dotąd
normalne, raz bardziej, raz mniej jasne życie i nagle nic,
jakby się wszystko straciło. Pomost z dotychczasową
egzystencją zerwany. Depresja - kompletny psychiczny krach. To
nadciąga niepostrzeżenie lecz nieodwołalnie jak czarna,
naładowana grzmotami burzowa chmura. Powoli opada, zataczając
coraz szersze kręgi. Zagarnia to, co napotyka po drodze
i ładując swoją destrukcyjną siłą, wszystko przeinacza,
niszczy, deformuje.
I to jest dobre porównanie z tym ładunkiem, napięciem.
Wystarczy spojrzeć na człowieka cierpiącego na depresję,
wygląda jak powalony piorunem. Już sama jego sylwetka jest
charakterystyczna, typowa. Całe ciało nieprawdopodobnie
naprężone, z napiętymi mięśniami, a jednocześnie złamane,
w każdym bądź razie wyraźnie pochylone do ziemi. Jakby jakaś
niewidzialna siła napierała na niego z zewnątrz, jakby
odczuwał nie dający się zniwelować nacisk, który przygniata,
przegina, a niekiedy łamie. Zdarza się, że presja jest
silniejsza niż wewnętrzny opór i trzeba jej się poddać, nie
można jej znieść. Chyba mam rację. Wystarczy przyjrzeć się
etymologii słowa depresja. Sama nazwa mówi za siebie. Przymus,
nacisk, przygniatanie. Ta choroba jest dokładnie tym.
Inne objawy są też znamienne, jasno określone. Teraz ja
mogę udzielić porady. Może moje świadectwo trafi do kogoś
zagubionego w depresyjnym bólu i pomoże mu zrozumieć, co się
z nim właściwie dzieje.
Jeśli od pewnego czasu, powiedzmy od paru tygodni,
zaobserwowałeś u siebie dokuczliwą bezsenność, nagły brak
apetytu z seksualnymi apetytami włącznie, tracisz wyraźnie na
wadze, z niechęcią i obrzydzeniem krzyżujesz rano spojrzenie
ze swoim odbiciem w lustrze, czujesz się niepotrzebny,
nieprzydatny i dotąd superman teraz nagle robisz się
śmiertelnie zmęczony, bez chęci do życia, to wiesz, co ci
powiem? Źle jest z tobą, bardzo źle.
Nie oszukuj się, że to przejściowe. Nie bagatelizuj
objawów, a przede wszystkim nie licz, że ustąpią z czasem
same. Nie zwlekaj, biegnij do najbliższego psychiatry, gdyż
depresja jak ciężka, lepka wulkaniczna lawa sięgnęła również
po ciebie.
Tyle że jeśli jesteś już chory, to nawet nie zdajesz sobie
sprawy z autentycznego zagrożenia. Nie jesteś w stanie się
obserwować, a co dopiero mówić o wyciągnięciu konstruktywnych
wniosków czy podjęciu decyzji o ucieczce, ratunku. Stoisz
ogłupiały, pusty i bezwolny i tylko z przeogromnym lękiem
czekasz aż nieuchronnie przelewająca się magma zaleje cię
definitywnie, a wtedy skończą się wszystkie twoje cierpienia.
Niekiedy nie wytrzymujesz tego przepełnionego nieludzkim
strachem oczekiwania na najgorsze, poddajesz się i zdobywając
się jeszcze na ostatni wysiłek woli, zadajesz gwałt własnej
egzystencji. Unicestwiasz przerażające oczekiwanie,
unicestwiasz niezmierzony ból. Bo potem jest już tylko pustka
i nicość. I ty na to liczysz. To dla ciebie obietnica,
wyzwolenie się, ostateczna ucieczka.
Tylko że najczęściej okazujemy się za słabi, aby się zabić.
I znów wracamy do przymusu, gdyż będąc jednocześnie absolutnie
niezdolnymi do życia, jesteśmy skazani na jego kontynuowanie,
co można porównać z przejściem czyśćca na ziemi. Nie dość, że
banalne jest to porównanie, to jeszcze zdecydowanie za słabe.
Żyjąc pogrążeni w chorobie, jesteśmy skazani na piekło.
I chociaż to też banalne, nie ma w tym niestety przesady.
Bardzo bym chciała, aby mi uwierzono, więcej, zrozumiano.
Koncentruję się maksymalnie, na ile to tylko możliwe, aby ta
relacja była przekonywająca i jasna. Jestem umotywowana, nawet
może zbyt mocno, aby opowiedzieć wszystko, co wiem o tej
chorobie, która fatalnie wykrzywiła moje życie.
Czym przybliżyć życzliwemu obserwatorowi ten piekielny
koszmar, jaki przeżywa osoba cierpiąca na depresję? Jak
mogłabym wyczulić na bezmiar bólu i cierpienia, które ją
przepełnia bez reszty? To duża odpowiedzialność, nie chodzi
przecież tylko o mnie. Na tę chorobę cierpi tysiące ludzi.
Przyjrzyj się uważnie, być może zagubionych i nieszczęśliwych
znajdziesz także w twoim najbliższym otoczeniu.
Depresja to prawdziwa makabra. Nie będę się bawiła
w wyszukiwanie mądrzej brzmiących słów, przejdę już raczej do
opisania jej znaczących i jakże przykrych symptomów. Na samo
ich wspomnienie wzdragam się z niepokoju i zgrozy.
Przede wszystkim bezsenność. Trzeba przez to przejść, aby
naprawdę zrozumieć, jakim przekleństwem mogą stać się
najzwyklejsze zaburzenia snu. Człowiek chory jest kompletnie
wytrącony w czasie, a jego sen zupełnie rozregulowany. Jeśli
jesteś moim towarzyszem niedoli, znasz to równie dobrze, jak
ja.
Nie możesz zasnąć, bojąc się czekających cię koszmarów.
A są to wierni wrogowie i niezawodnie wracają do ciebie każdej
nocy. Nie możesz ich odtrącić ani kazać im odejść. Posłusznie
za każdym razem odgrywasz rolę bohatera-ofiary. Budzisz się
nagle zlany zimnym potem lub gorącymi łzami z nieprzebrzmiałym
jeszcze echem własnego przerażonego krzyku napierającego
z ciemności. Poczucie zagrożenia jest totalne. Nie odważysz
się już zasnąć tej nocy. Skulony i sparaliżowany strachem
przysiądziesz na brzegu łóżka lub w fotelu, aby bez nadziei
czekać na świt. I znów nie będziesz sam.
Czarne myśli, irracjonalne lęki, bliżej nieokreślone złe
przeczucia opadną cię i zagarną w swą otchłań jak przepastne
wzburzone morze, które przeraża, a zarazem wciąga. Będziesz
płakał nad sobą, nad zmarnowanym swym życiem, nad własną
bezużytecznością i okrucieństwem losu. I będzie ci źle
i będziesz się bał, nie rozumiejąc, co się z tobą dzieje.
Jeżeli pijesz, sięgniesz wtedy po alkohol, aby się upić na
umór. Jedyne czego pragniesz, to przestać odczuwać, przestać
myśleć, móc zawiesić bolesną egzystencję w pijanej próżni.
Te pełne udręki noce, to tylko zaledwie jedna strona
medalu, gdyż po nocy nieuchronnie nadchodzi przecież dzień.
Ludzie zdrowi, wypoczęci i pełni świeżej energii z mniejszym
lub większym zapałem rzucają się aktywnie w wir życia.
Borykają się mozolnie, aczkolwiek dzielnie, z trudnościami,
czerpią z niego nadarzające się przyjemności. Tak żyją ludzie
zdrowi, nie ty.
Ty wstajesz rano, sam nie wiesz po co. Przed tobą dzień,
który zapowiada się beznadziejnie pusty. Czujesz się jak
wypluty kapeć, zmęczony i rozgoryczony. Zadania, które cię
czekają napawają cię niechęcią i trwogą, gdyż i tak nie
czujesz siły, by robić cokolwiek.
Depresja jako głęboki ból życia. Gdzieś zasłyszałam to
mocne i jakże adekwatne określenie. Kompletna pustka
i bezsilność. Nieludzki wprost wysiłek, aby ciągnąć,
kontynuować. Boli cię dusza, tak to odczuwasz i nie potrafisz
nawet poskarżyć się, opisać jak to jest. Zresztą mówienie też
boli, gdy jest się pogrążonym w cierpieniu. Wiesz jedynie, że
na nic nie masz chęci, jesteś zmęczony życiem, wstawaniem co
rano po nic i bez sensu. Nic ci nie wychodzi, nie potrafisz
skoncentrować się nad niczym. Dajesz za wygraną, zarzucasz
wszystko, co robiłeś, chowasz się gdzieś w kącie, płacząc ze
strachu, bezsilności i żalu. Odcięty od wszystkiego, co dzieje
się wokół, pozostajesz jak drewniany manekin martwy
i obojętny. Uciekasz w samotność, zamykasz się w sobie. Boisz
się, bardzo się boisz: wojny nuklearnej, ulicznego wypadku,
rozdzwonionego telefonu i pukania do drzwi. Teraz już nie
dopuścisz do siebie nikogo. Czując się podle i bardzo
samotnie, sięgasz po prochy, nie wierząc nawet, aby mogły ci
pomóc lub po butelkę, aby zalać robaka. Wiesz, że to jest
nierozsądne i naganne, co robisz, że tylko znów okazujesz swą
słabość. Wzmaga się poczucie winy.
Poczucie winy cię nie opuszcza. Maltretowało cię w nocy,
musisz się z nim zmierzyć również za dnia. Samooskarżeniom
graniczącym z masochizmem nie ma końca. Przekonujesz sam
siebie, jakim to jesteś wyrzutkiem, punktujesz wszystkie
własne błędy i wady, roztrząsasz bez końca całe tkwiące
w tobie lub tylko wyimaginowane zło. I kiedy już sam siebie
nareszcie przekonasz, że jesteś kompletnym zerem, straceńcem
lub psychopatą, w każdym razie ze wszystkich najgorszy,
zaczynasz traktować cierpienie, które odczuwasz jako
sprawiedliwą karę za grzechy, jako zasłużony tak zwany dopust
Boży.
Uwierzysz w to głęboko, będziesz tak myślał z pełnym
przekonaniem. Wtedy dopiero staniesz na pozycji naprawdę
straconej, gdyż nikt i nic przy takim nastawieniu nie będzie
w stanie ci pomóc.
Zresztą ty nie zwrócisz się do nikogo o pomoc. Czujesz, że
się topisz, ale pozostając całkowicie bierny i obojętny wobec
grożącego ci niebezpieczeństwa, nawet nie wyciągniesz ręki
w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia, ratunku. Tak
jakbyś właściwie sam chciał zejść w najgłębszą otchłań bez
powrotu. Dlatego też, jeśli raz jeszcze usłyszysz popularne
powiedzenie o tonącym, który brzytwy się chwyta, możesz być
pewny, że ten nieszczęśnik jest na pewno zrównoważony
psychicznie, o depresji pewnie nawet nie słyszał, bo inaczej
bez walki, a nawet z uczuciem ulgi poszedłby na dno jak ty.
Tak więc niedoszły topielec, wewnętrznie martwy, pusty jak
ta deska targana przez wzburzone fale, której morze nie chce
jednak pochłonąć, szarpiesz się sam z daleka od lądu. Jesteś
samotny, odizolowany, odcięty. Może i wysyłasz jakieś sygnały
wołające o współczucie, zrozumienie i pomoc, lecz otoczenie,
nawet twoi najbliżsi nie są w stanie zrozumieć, co się z tobą
właściwie dzieje.
Sądząc, że to dla twojego dobra, starają się tobą
wstrząsnąć, zmobilizować cię, apelując, abyś wziął się
w garść. Wskazują na absurd twojej bezpodstawnej rozpaczy,
przekonując, że ci niczego przecież nie brakuje,
przypominając, że masz dwójkę jakże udanych dzieci.
Przyznajesz im rację, kochasz ponad wszystko swoją parkę, tyle
że to nie ma nic wspólnego z wisielczymi uczuciami, które
zagarnęły już tobą bez reszty.
Jednak dzieci niestety w tym wszystkim tkwią. Cierpliwość,
bezkrytyczną wyrozumiałość i miłość pomieszaną z czujnym,
przeogromnym niepokojem o ciebie jakie ci okazują, sprawiają,
że czujesz się jeszcze gorzej i coraz trudniej znosisz nawet
ich obecność. Chociaż wiesz, że to niesprawiedliwe, nic nie
możesz zmienić. Zdajesz sobie sprawę, że zadajesz im ból i ta
świadomość tylko jeszcze bardziej zaostrza poczucie winy.
Wszystko jest trochę prostsze, gdy jesteś sam. Znów popijasz,
bierzesz prochy. Za wszelką cenę chcesz zasnąć, oczywiście bez
kolacji i wieczornej toalety.
Nie tylko rutynowe zajęcia życia codziennego takie jak
ubieranie się, jedzenie, mycie, dotąd oczywiste, wręcz
niezbędne, nagle i kompletnie straciły wszelki sens. Całe
twoje nastawienie filozoficzno-egzystencjonalne odwołuje się
do ewidentnego absurdu. Akt narodzin konfrontujesz
z pogrzebem, nie rozumiesz po co choremu w ogóle się leczyć,
jeśli i tak wcześniej czy później musi umrzeć. Życie straciło
sens. Pogrążasz się w beznadziei.
I nie wyjdziesz z niej sam, gdyż z tej choroby nie da się
wyjść samemu. Nie jest to kwestia silnej, nawet żelaznej woli.
Niezbędna jest fachowa pomoc medyczna, lecz ty o tym nie
chcesz nic wiedzieć lub naprawdę nie wiesz.
Znikąd nie widzisz dla siebie ratunku. A mądry
i niezadufany w sobie profesor psychiatrii powie, a właściwie
poskarży się, że jest naprawdę niezmiernie ciężko uzdrowić,
uratować chorego, który już w nic nie wierzy. I będzie miał
rację.
Nic do ciebie nie dociera. Nie jesteś zdolny do jasnego
rozumowania. Żadne racje nie są cię w stanie przekonać.
Dlatego mądry lekarz nie będzie z tobą dyskutował ani cię do
czegokolwiek namawiał. Będzie cię leczył i tylko słuchał. On
jest mądry i wie, że żyjąc pod znakiem bólu i cierpienia,
odbierasz świat w sposób zdeformowany pesymizmem, destrukcją.
Totalne zaburzenie percepcji wszelkich docierających do
ciebie informacji sprawia, że teraźniejszość jest
zdekomponowana, zniekształcona, a wskutek paraliżującego lęku
i uczucia zagrożenia nie jesteś w stanie myśleć o przyszłości.
Stoisz przed krzywym zwierciadłem.
Widziałeś takie w wesołym miasteczku. Tyle że teraz
wypaczone odbicie, które do ciebie dociera nie śmieszy. Wprost
przeciwnie, napawa obrzydzeniem i lękiem. Wpatrując się w nie,
nie rozumiesz, nie rozpoznajesz już niczego. Ogarnia cię
obezwładniający zamęt. Wszystko jest koślawe, wyolbrzymione
i w swej deformacji koszmarne. Każde smutne wydarzenie jest
dla ciebie prawdziwym końcem świata, najmniejsze niepowodzenie
urasta do rangi porażki, nieprzychylną uwagę na swój temat
utożsamiasz natychmiast z odtrąceniem. Jedno wielkie
poplątanie z pomieszaniem.
Mylisz smutek z tragedią, przykrość z katastrofą, krytykę
bliźnich z potępieniem. Koszmarny jest obraz, przed którym
stoisz. Bezlitosne jest lustro, które tak deformuje,
zniekształca. Nie wpatruj się w nie dłużej. Nie pozwól, aby
cię zniszczył ten odpustowy rekwizyt. Nie czekaj. Zniszcz je,
rozbij na najdrobniejsze kawałki lub chociaż odwróć się
i odejdź.
Niestety. Ja wiem, nie możesz tego zrobić. To krzywe
zwierciadło, o którym mówię i które cię zgubi, jest w tobie...


cdn



Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka










--
Archiwum grupy: http://niusy.onet.pl/pl.sci.psychologia

› Pokaż wiadomość z nagłówkami


Zobacz także


 

strony : [ 1 ]


« poprzedni wątek następny wątek »


Wyszukiwanie zaawansowane »

Starsze wątki

POROZMAWIAC O DEPRESJI
Tydzień mnie nie było...
Kto łże ?
polecam!
Psychika chce i potrafi sie bronic

zobacz wszyskie »

Najnowsze wątki

Senet parts 1-3
Chess
Dendera Zodiac - parts 1-5
Vitruvian Man - parts 7-11a
Vitruvian Man - parts 1-6

zobacz wszyskie »