Strona główna Grupy pl.sci.psychologia ofiara systemu?

Grupy

Szukaj w grupach

 

ofiara systemu?

Liczba wypowiedzi w tym wątku: 6


« poprzedni wątek następny wątek »

1. Data: 2008-07-30 12:17:01

Temat: ofiara systemu?
Od: tren R <t...@p...pl> szukaj wiadomości tego autora

http://www.rp.pl/artykul/2,169646_Proba_samobojcza_d
ziennikarza.html


za portalem niezalezna.pl:

LIST OTWARTY WOJCIECHA SUMLIŃSKIEGO

Zdarzają się sytuacje, które diametralnie odmieniają los człowieka, po
których nic nie jest -- i nigdy już nie będzie -- takie same, jak
wcześniej. Zdarzają się takie dni, które dzielą życie na "do" i "po",
które powodują, że człowiek umiera - chociaż żyje. Dla mnie ten dzień,
najbardziej tragiczny dzień mojego życia, nadszedł 13 maja br. Tego dnia
o godzinie 6 rano w moim warszawskim mieszkaniu obudził mnie cichy
dzwonek do drzwi. Dwie poprzednie noce spałem krótko, ponieważ spędziłem
je na pisaniu końcowych sekwencji książki - o operacjach inwigilacyjnych
służb specjalnych PRL - dla Wydawnictwa Fronda. Książkę tę pisałem od
ponad roku i pracowałem nocami, by ją ukończyć, tak jak obiecałem
Grzegorzowi Górnemu, redaktorowi naczelnemu Frondy, do końca maja. Mimo
zmęczenia, wystarczył jeden dzwonek do drzwi, bym się obudził. Instynkt,
przeczucie niebezpieczeństwa? Wyrwany z krótkiego snu podszedłem do
drzwi i usłyszałem -- Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, proszę
otwierać. Było ich ośmiu. Poinformowali mnie, że od tego momentu jestem
zatrzymany pod zarzutem przekazania Aneksu do Raportu Komisji
Weryfikacyjnej WSI spółce Agora. Absurdalność zarzutu, absurdalność
całej sytuacji mogłaby nawet być śmieszną, gdyby nie była groźną i
tragiczną zarazem. Metodyczne przeszukanie trwało do godziny 21 00.
Centymetr po centymetrze. Szukano Aneksu, który rzekomo miałem przekazać
spółce Agora. (Szukano tak zapamiętale, że w użyczonym nam przez teściów
mieszkaniu w Białej Podlaskiej, gdzie wraz z trzema córkami przebywała
moja żona, funkcjonariusze ABW poprosili żonę o sprzęt do spuszczenia
wody z akwarium). Ponieważ nie miałem nic do ukrycia, współpracowałem z
funkcjonariuszami ABW, jak potrafiłem, nawet na takich polach, na
których współpracować nie musiałem. Pokazałem, gdzie przechowuję
wszystkie dokumenty, udostępniłem hasło do swojej poczty mailowej,
podałem numery PIN-ów do trzech telefonów komórkowych, jakich używałem,
odpowiedziałem na wszystkie zadanie mi pytania.



Wierzyłem, że to nieporozumienie, które niebawem się wyjaśni. W wyniku
kilkunastogodzinnego przeszukania wyniesiono mi z mieszkania kilka
tysięcy stron rozmaitych dokumentów, kilkadziesiąt płyt DVD, dyskietek,
kaset VHS oraz innych nośników elektronicznych, trzy komputery,
wszystkie notatniki, itp. Wraz nimi przepadła znajdująca się na
ukończeniu książka, nad którą pracowałem od ponad roku oraz materiały
zbierane do kolejnej książki, którą miałem pisać dla Wydawnictwa Fronda
-- miała to być pierwsza publikacja książkowa o Wojskowych Służbach
Informacyjnych.

Lustro weneckie

Pod koniec przeszukania, tuż przed przewiezieniem do policyjnej izby
zatrzymań na warszawskim Mokotowie, pozwolono mi na krótkie spotkanie z
Romanem Giertychem, który został moim obrońcą. Nie mam właściwych słów
wdzięczności względem niego - za troskę, z jaką zajął się moją rodziną w
tej najtragiczniejszej godzinie naszego życia. Wagę prostych ludzkich
gestów może zrozumieć tylko ktoś, kto znalazł się w analogicznej do nas
sytuacji- sytuacji której nie rozumie, która go przerasta i prowadzi na
dno rozpaczy. Z jednej strony jej absurdalność wydawała się dawać
podstawy do optymizmu, z drugiej jednak skala i zakres podjętych działań
wskazywały, że ktoś, kto odpowiada za wdrożenie tego absurdu do
realizacji, nie cofnie się przed dopowiedzeniem całego alfabetu -
cokolwiek by to miało oznaczać - skoro powiedział "a". Mimo wszystko
miałem nadzieję... Pomimo dwóch nieprzespanych wcześniej nocy nie mogłem
zasnąć nawet na chwilę.

Oszołomienie związane z szokującą sytuacją, w jakiej się znalazłem,
obawa o rodzinę, setki pytań cisnących się do głowy. Na rozmyślaniach i
analizie sytuacji minęła pierwsza noc w policyjnej izbie zatrzymań, w
trakcie której czekałem na spotkanie z prokuratorem. Czekałem w nadziei,
że ranek przyniesie odpowiedź na wszystkie pytania. Około godziny 10.
przyszło po mnie czterech młodych funkcjonariuszy ABW. Byli sympatyczni,
nawet współczujący. Przekonywali, że złożę wyjaśnienia i na pewno
zostanę zwolniony, bo to "działania rutynowe". Spotkanie z prokuratorami
Michalskim i Jolantą Mamej nie potwierdziło ich słów. Na pytania o
znajomość z Leszkiem Pietrzakiem i Piotrem Bączkiem, członkami Komisji
Weryfikacyjnej WSI oraz Aleksandrem L i Leszkiem Tobiaszem, pułkownikami
WSI, odpowiadałem najdokładniej, jak potrafiłem. Opowiedziałem, jak na
przełomie roku 2004/2005, przy okazji prowadzenia dziennikarskiego
śledztwa w sprawie zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki, poznałem
Leszka Pietrzaka, współpracownikiem prokuratora Andrzeja Witkowskiego
zajmującego się tą najgłośniejszą, a zarazem najbardziej tajemniczą
zbrodnią PRL. Opowiedziałem o swoich kontaktach z Piotrem Bączkiem, mało
mi znanym kolegą dziennikarzem, z którym ostatni raz widziałem się około
przełomu 2006 / 2007 roku. Opowiedziałem o spotkaniach z Aleksandrem L.,
z którym jednorazowy kontakt miałem w drugiej połowie lat 90 - przy
okazji zdobywania informacji uwiarygodniających tekst redakcyjnych
kolegów, Jacka Łęskiego i Rafała Kasprów, o wakacjach prezydenta
Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem, Władimirem Ałganowem --
a następnie, po blisko siedmioletniej przerwie, za pośrednictwem kolegi
dziennikarza z Gazety Polskiej nawiązałem z nim ponowny kontakt,
traktując go, jako źródło informacji. Opowiedziałem wreszcie o Leszku
Tobiaszu, z którym widziałem się dwa razy w życiu -- jeden kontakt trwał
kilka sekund i polegał na powiedzeniu sobie "dzień dobry", drugi
nastąpił pod koniec kwietnia 2008 roku na urodzinach właściciela
gospodarstwa agroturystycznego pod Białą Podlaską, miasta, w którym
mieszkam. Leszek Tobiasz podszedł wówczas do mnie i usiłował mi wmówić,
że jest moim dobrym znajomym. Ponieważ nie potrafiłem sobie przypomnieć
"dobrego znajomego", zostawił mi do siebie telefon z informacją, żebym
"koniecznie zadzwonił", bo musimy porozmawiać o ważnych sprawach. Nie
zadzwoniłem.

Po wyjaśnieniach nastąpiło okazanie. Postawiono mnie obok kilku innych
osób, by z za weneckiego lustra pułkownik Tobiasz mógł mnie rozpoznać.
Cała sytuacja - jak prawie wszystko w tej sprawie - wyglądała
absurdalnie. Godzinę wcześniej, pytany przez prokuratorów o kontakty z
Tobiaszem, wyjaśniłem, że pod koniec kwietnia, a więc dwa tygodnie przed
moim zatrzymaniem, Tobiasz podszedł do mnie na urodzinach pod Białą
Podlaską, co mogłoby potwierdzić wiele osób. Tymczasem dla prokuratorów
fakt, że pułkownik mnie rozpoznał, wydawał się stanowić duży sukces

Po okazaniu pani prokurator oznajmiła mi, że "w tej sytuacji będzie
wniosek o areszt". Trudno mi opisać, co czułem po powrocie do policyjnej
izby zatrzymań. Miałem już świadomość, że ludzie odpowiedzialni za
realizację tej sprawy pójdą do samego końca, cokolwiek by to miało
oznaczać. Myślałem o bliskich, zwłaszcza o żonie i córeczkach. Co
zrobić, by nic nie czuć, by nie myśleć, bo każda myśl przynosi niemal
fizyczny ból? Jeżeli jest dno rozpaczy, ja znalazłem się na tym dnie.
Przypominałem sobie historie ludzi, którzy w nieodległej przeszłości
cierpieli w niemieckich, a następnie ubeckich katowniach w latach 40 i
50. Myślałem o ludziach Solidarności, którzy podążyli ich drogą i za
każdym razem uświadamiałem sobie, że moje cierpienie było tylko nic nie
znaczącą miniaturką ich cierpienia. Nikt przecież mnie nie torturował,
nie mordował. A jednak po tysiąckroć zazdrościłem im. Wiedzieli, że
cierpią za wielką sprawę i wiedział to każdy Polak -- że tam w katowniach
znajdują się najlepsi synowie narodu. Ja nie byłem maltretowany
fizycznie, a jednak po tysiąckroć wolałbym odczuwać fizyczny ból, niż to
psychicznie cierpienie - nie uświadamiałem sobie dotąd, że może istnieć
tak straszny rodzaj cierpienia. Jednym cięciem mnie i mojej rodzinie
odebrano wszystko to, co było dla nas najcenniejsze -- poczucie
bezpieczeństwa, ludzki szacunek. Są ludzie, którzy zniosą wszystko. Ale
większość ma swoją granicę wytrzymałości. Gdy myślałem o tym, co
zrobiono mnie i mojej rodzinie, marzyłem tylko o tym, by nic nie czuć.
Tak minęła kolejna noc bez snu. Nad ranem przyszli po mnie w dziewięciu.
Ci nie byli już tak mili jak ich koledzy dzień wcześniej. "Rusz palcem w
bucie bez zgody, a zobaczysz, jak ci p...."- oznajmił "na dzień dobry"
jeden z ubranych w czarne uniformy i kominiarki funkcjonariuszy.
Zapakowali mnie do Nissana Patrola. Czterech funkcjonariuszy ABW w
samochodzie ze mną, pięciu w drugim, jadącym za nami. Po co tak wielkie
środki bezpieczeństwa? Jak wytłumaczyć tę pokazówkę, jeśli nie kolejnym
absurdem? Inwigilowano mnie od listopada 2007 roku, a zatem wiedziano,
że nie istnieje żadna grupa, które miałaby mnie odbić, że moi koledzy,
to ludzie prasy, telewizji, wydawcy, etc - nie gangsterskie komando.
Posiedzenie w sądzie było krótkie.

Zapamiętałem płomienną mowę Romana Giertycha, który mówił, że tu i teraz
decyduje się los mój i mojej rodziny, że jeżeli trafię do aresztu, a za
kilka lat -- bo tyle w polskich realiach trwają procesy - okaże się, że
zarzuty były absurdalne, to uniewinniający wyrok sądu i tak będzie
pozbawiony znaczenia, bo ja będę człowiekiem tyleż niewinnym, co
skończonym. I jeszcze mowę prokuratora Michalskiego, który położył
nacisk na fakt, że śledztwo jest rozwojowe, a w moim mieszkaniu
znaleziono tysiące stron dokumentów, w tym setki opatrzonych klauzulą
tajne, bądź ściśle tajne. Mimo całego oszołomienia zastanowiło mnie to.

Istotnie, jak zapewne większość dziennikarzy śledczych, miałem tajne
dokumenty: około tysiąca stron tzw. Akt "Masy", ponad tysiąc stron
dokumentów ze śledztwa dotyczącego zabójstwa księdza Jerzego
Popiełuszki, kilkaset stron dokumentów od osób, które w latach 80.
zostały pokrzywdzone przez funkcjonariuszy SB i uzyskały wgląd do swoich
teczek, a następnie przekazały mi te teczki ujawniające agenturę SB na
Lubelszczyźnie (zawartą w nich wiedzę wykorzystywałem w moim autorskim
programie emitowanym w TVP Lublin pt. "Oblicza prawdy"), kilkaset stron
dokumentów z różnych śledztw oraz około stu stron dotyczących handlu
bronią WSI (Aneksu, którego szukano - nie miałem). Z tajnymi dokumentami
obcowałem od lat, bo przecież m.in. na tym polega rola dziennikarza
śledczego.

Umożliwiali mi to ludzie -- prokuratorzy, policjanci, funkcjonariusze
służb specjalnych, a bywało, że także politycy - którzy mi ufali i
zawierzyli, że z nabytej wiedzy zrobię dobry użytek. Tak było, gdy w
latach 1997/1998 w dzienniku "Życie" opublikowałem serie tekstów o
zorganizowanej przestępczości nad wschodnią granicą państwa, za które
otrzymałem nagrodę Ministra Spraw Wewnętrznych. Tak było w roku 1998,
gdy wraz z Jackiem Łęskim i Rafałem Kasprówem ujawniliśmy materiały
dotyczące rosyjskich szpiegów w Polsce, po której to publikacji
kilkunastu rosyjskich dyplomatów zostało poproszonych o opuszczenie
Polski. Tak było, gdy w roku 2003 w Tygodniku "Wprost" ujawniłem, jako
pierwszy dziennikarz w Polsce, fragmenty ściśle tajnych zeznań Jarosława
S. pseudonim "Masa". W śledztwie przeciwko mafii pruszkowskiej uznano,
że "Masa" jest wiarygodny, a jednak wykorzystano tylko część jego zeznań
-- dokładnie tę część, która dotyczyła gangsterów, a nie polityków. "Czy
można być wiarygodnym do połowy, czy można być do połowy w ciąży?" --
pytali mnie ludzie, dzięki którym stałem się posiadaczem tajnej wiedzy.
Tak było w roku 2004, gdy wraz z Leszkiem Misiakiem ujawniliśmy tajne
informacje i zdjęcia dotyczące kontaktów Jolanty Kwaśniewskiej, żony
ówczesnego prezydenta RP, z Aleksandrem Żaglem i Kuną, organizatorami
tzw. spotkania wiedeńskiego. Tak było, gdy w tym samym roku ujawniłem
materiały o kontrakcie stulecia związanej z WSI firmy Megagaz, która
otrzymała blisko miliard złotych na realizację tzw. III nitki rurociągu
"Przyjaźń" (III nitka nie powstała, miliard zniknął). Tak było w roku
2005, gdy w wydawnictwie Rosner i Wspólnicy opublikowałem książkę "Kto
naprawdę Go zabił?", książkę przemilczaną, ujawniającą tajne dokumenty
pokazujące, że prawie wszystko co dotąd powiedziano o zbrodni na księdzu
Jerzym Popiełuszce, najgłośniejszej, a zarazem najbardziej tajemniczej
zbrodni PRL, jest kłamstwem. Tak było w roku 2006, gdy wraz z Jankiem
Pińskim zdobyliśmy dla "Wprost" nieznane dotąd nikomu, poza niewielką
grupą funkcjonariuszy ABW, zdjęcia dowodzące kontaktów Aleksandra
Kwaśniewskiego z Markiem Dochnalem, którym to kontaktom Kwaśniewski
zaprzeczał i po ujawnieniu których odmówił stanięcia przed sejmową
speckomisją. Tak było wreszcie w styczniu roku 2007, gdy wraz z
Grzegorzem Górnym wyemitowaliśmy w Telewizji Polskiej głośny
trzyodcinkowy serial o patologiach Wojskowych Służb Informacyjnych. We
wszystkich tych i w wielu innych przypadkach miałem dostęp do wiedzy
zawartej w materiałach opatrzonych klauzulą "tajne" bądź "ściśle tajne".
Za każdym razem z wiedzy tej robiłem wyłącznie taki użytek, jaki
powinien robić dziennikarz -- w miarę swoich możliwości wiedzę tę
weryfikowałem, a następnie ujawniałem. I nikt nigdy (nawet "osławiony"
prokurator Kapusta, który w 2003 roku po ujawnieniu przeze mnie akt
"Masy" na konferencji prasowej potwierdził, że dziennikarze mają prawo
do ujawniania tajnych informacji) nie czynił mi z tego zarzutu.
Przeciwnie -- we wszystkich znanych mi wypowiedziach zarówno politycy,
publicyści jak i prokuratorzy twierdzili zgodnie, że posiadający i
ujawniający tajne informacje dziennikarz nie tylko nie popełnia
przestępstwa (popełnia je ten, kto dziennikarzowi tajną wiedzę
udostępnia), ale wręcz robi to, co do niego należy. Dlaczego zatem
prokurator Michalski poszedł dalej niż ktokolwiek inny i informacji o
znalezieniu u mnie tajnych dokumentów użył, jako argumentu dla
zastosowania wobec mnie aresztu? O tym wszystkim myślałem, znajdując się
w stanie całkowitego oszołomienia, stając przed obliczem sądu, który
miał zadecydować o moim losie.



Po pięciu godzinach od posiedzenia sąd zdecydował, że pozostanę na
wolności. Tych pięciu godzin oczekiwania, spędzonych na modlitwie, nie
zapomnę nigdy. Trudno opisać, co wtedy czułem. Czy w ogóle można opisać
uczucia człowieka, któremu dano drugie życie? Tak mi się przynajmniej
wtenczas wydawało - że otrzymałem drugą szansę. Na zewnątrz zastałem
jednak krajobraz zniszczenia. Najprzód przerażone, nic nie rozumiejące
dzieci. Bo jak zrozumieć, że ojciec, który zawsze mówił, że
najważniejsza w życiu jest uczciwość i z którego były dumne, w świetle
kamer zostaje wyprowadzony z kajdankami na rękach? Średnia, 7 -- letnia
córka zapytała mnie: "tatusiu, czy to prawda, że ty kogoś zabiłeś?" Tak
powiedziały jej koleżanki w przedszkolu, które widziały moje zdjęcie na
jeżdżących po Białej Podlaskiej autobusach, reklamujących najnowszy
numer miejscowego tygodnika. Dalej -- żona. W pierwszym momencie trzymała
się dzielnie. Pomogły słowa otuchy i wsparcia środowiska
dziennikarskiego, które złożyło się na kaucję dla mnie. Z każdym dniem
było jej jednak coraz trudniej. W efekcie żona znalazła się pod opieką
lekarza, z której korzysta do dziś. Zwłaszcza, że funkcjonariusze ABW
nie dali nam o sobie zapomnieć. Na wszystkich telefonach pozostało echo
- nadal byliśmy podsłuchiwani. Śledzono każdy nasz krok, pod naszym
bialskim mieszkaniem niemal ostentacyjnie parkowały samochody z
funkcjonariuszami. Kilkakrotnie zresztą odwiedzali nas, pod byle
pretekstem. A to, by doręczyć wezwanie, to znów, by żona rozpoznała
rzeczy, które nam zabrano z bialskiego mieszkania. Przychodzili tak, by
wszyscy dookoła wiedzieli, że przychodzą - dzwoniąc domofonem do
sąsiadów. Dobrze poinformowani koledzy dziennikarze mówili nam, że
prokuratura i ABW, które z trudem przełknęły pierwszą porażkę, nie
odpuszczą, dopóki nie znajdę się w areszcie. Jeden z kolegów dziennikarz
i dokumentalista filmowy powiedział mi, że w ABW opracowano mój portret
psychologiczny. Miało z niego wynikać, że kluczem do sukcesu jest
osadzenie mnie w areszcie wydobywczym. Za wszelką cenę. Według
informatorów tego dziennikarza skonstatowano, że jestem człowiekiem
wrażliwym, który kocha rodzinę i zrobi wszystko, powie wszystko -- nie
tylko to, co wie, ale także to, czego się domyśla i czego będą chcieli
prokuratorzy -- by wrócić do żony i dzieci. Trzeba tylko wsadzić mnie do
aresztu wydobywczego, na kilkanaście miesięcy, bądź dłużej - i nie
spieszyć się. Być może ja i żona nie przejęlibyśmy się tą informacją,
gdyby nie fakt, że podobne wieści przyniósł nam inny dziennikarz --
prosił o anonimowość -- a potwierdziło ją także dwóch kolegów z ABW.
Jeden z nich pozostaje w czynnej służbie, jego personaliów nie ujawnię.
Drugim był Tomek Budzyński, jeszcze dwa lata temu szef delegatury ABW w
Lublinie, obecnie na emeryturze. Z informacji, które nam przekazano
wynikało, że istnieje wiele przyczyn, dla których uruchomiono olbrzymie
środki, bym trafił do aresztu. Zostając szefem ABW Krzysztof Bondaryk
zapewnił kierownictwo Platformy Obywatelskiej, że za rządów Prawa i
Sprawiedliwości doszło do licznych afer, które dotąd nie ujrzały światła
dziennego, i że on te afery ujawni. Po analizie okazało się jednak, że
afer -- poza jedną - nie było. Tą jedyną miały być 84 nielegalne
podsłuchy telefoniczne, które rzekomo założono za rządów PiS. Po
przekazaniu tej informacji kierownictwu PO sprawę nagłośniono, mówiono o
wielkiej aferze i procesach dla winnych nadużyć. Po kilku dniach sprawa
jednak przygasła. Dlaczego? Okazało się bowiem, że popełniono błąd, bo
nielegalnych podsłuchów nie było. Mechanizm błędu był prosty -- sytuację,
w której zakładano podsłuch np. od początku stycznia do końca marca,
następnie robiono trzy miesiące przerwy, by ponownie założyć podsłuch od
lipca do września, w ABW zakwalifikowano, jako podsłuch stały od
stycznia do września, a więc zawierający w sobie trzy miesiące (od
kwietnia do czerwca) podsłuchu nielegalnego. W rzekomych 84 nielegalnych
podsłuchach takich sytuacji było prawie 80, zaś w kilku pozostałych
przypadkach doszło do kilkudniowych przedłużeń podsłuchów, wynikających
- jak ustalono - z zaniedbania, a nie świadomego działania. Tak czy
inaczej, o żadnej aferze nie mogło być mowy i w efekcie całą sprawę
wyciszono. W efekcie z rzekomych wielu afer, do jakich miało dojść za
rządów PiS, a które miała wyjaśnić ABW, nie zostało nic. I dlatego -- jak
twierdzili dobrze poinformowani koledzy -- "mojej" sprawy chwycono się,
niczym ostatniej deski ratunku. Do tego doszły także inne elementy.
Wspomniany Tomek Budzyński miał w latach 2005-2006 szereg kontaktów z
ministrem Wassermannem, wynikających z charakteru służby.

Słowo oficera WSI

Zarówno o tych spotkaniach, o mojej znajomości z Budzyńskim jak i o
moich kontaktach z ministrem Wassermannem dotyczących sprawy zabójstwa
księdza Jerzego Popiełuszki (minister był i jest wielkim zwolennikiem
koncepcji prokuratora Andrzeja Witkowskiego, w oparciu o którą powstała
moja książka pt. "Kto naprawdę Go zabił?") wiedział wiceszef ABW Jacek
Mąka. Wiedział, bo od lat przyjaźnił się z Budzyńskim. Przyjaźń
skończyła się na przełomie 2007/ 2008 roku, gdy Mąka złożył Budzyńskiemu
propozycję -- ten ostatni miał zeznać przed komisją ds. służb
specjalnych, że jego spotkania z ministrem Wassermannem miały charakter
nieformalny, że minister spotykał się na nieformalnych naradach z
dziennikarzami, że Budzyński i inni funkcjonariusze ABW podlegali
naciskom ludzi PiS, itd. Budzyński odmówił złożenia nieprawdziwych
zeznań. Między dwoma oficerami ABW, niegdyś przyjaciółmi, doszło do
ostrej wymiany zdań. W efekcie Budzyński zagroził, że w razie dalszych
nacisków ujawni prawdę o aferach ludzi z kierownictwa ABW. Jako przykład
podał ponad stumetrowe mieszkanie wiceszefa ABW Jacka Mąki na ulicy
Kazimierzowskiej w Warszawie (warte ponad milion złotych), które ten
otrzymał bezprawnie za kadencji Andrzeja Barcikowskiego, przed wyborami
parlamentarnymi w roku 2005. (Barcikowskiemu zrewanżowano się później
zatrudniając go w radzie programowej ośrodka szkoleniowego ABW). Agencja
Bezpieczeństwa Wewnętrznego wystąpiła wówczas do Urzędu Miasta o lokal
na cele operacyjne. Po otrzymaniu lokalu ABW wykorzystała go jednak na
cele nieoperacyjne, konkretnie przekazała Jackowi Mące, który odnowił
otrzymane mieszkanie przy pomocy pracowników Agencji, a następnie
zameldował w nim siebie, żonę i syna. Mieszkaniem tym niechętnie chwali
się zresztą do dziś -- nie wykazał go np. w deklaracji majątkowej za rok
2007. Na koniec ostrej wymiany zdań zastępca szefa ABW miał zagrozić
Budzyńskiemu, że i on i jego kolega dziennikarz (chodziło o mnie)
"pożałują". To wszystko opowiedział mi były szef lubelskiej delegatury
ABW kilka miesięcy przed moim zatrzymaniem. Nie przywiązywałem wówczas
do tego wagi, ale teraz co godzina zadaję sobie pytania: kto i dlaczego
chce mnie zniszczyć? Teoretycznie naraziłem się tak licznej, tak
wpływowej grupie ludzi, że zastanawianie się nad tym w ogóle traci sens.
Czy na przykład fakt, że Krzysztof Bondaryk współpracował ściśle z
prezesem Polsatu, zaś ja w programie "30 minut" w TVP ujawniłem związki
najbliższego współpracownika prezesa Polsatu, Piotra Nurowskiego, z WSI,
mógł mieć pośredni wpływ na sytuację, w której się znalazłem? Czy taki
wpływ mógł mieć fakt, że zostałem umieszczony w anty raporcie --
odpowiedzi PO na raport Komisji Weryfikacyjnej WSI -- jako dziennikarz
zajmujący się WSI? Nie wiem. Dziś wiem tylko tyle, że sytuację w której
się znalazłem bezpośrednio zawdzięczam wyłącznie słowom jednego oficera
WSI, Leszka Tobiasza. Tak wynika przynajmniej z akt Prokuratury, która
udostępniła mi do wglądu akta dotyczące mojej sprawy (zmusiło ją do tego
orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego). Pułkownik Tobiasz, specjalista od
techniki operacyjnej, zajmujący się inwigilacją Kościoła, zeznał, że
Aleksander L. i ja osobiście żądałem od niego pieniędzy za pozytywną
weryfikację. O ile jednak L. nagrał wielokrotnie -- kamerą, dyktafonem i
specjalistyczną aparaturą podsłuchową - o ile nagrał wszystkie spotkania
z Leszkiem Pietrzakiem, członkiem komisji weryfikacyjnej WSI, którego
zwodził obiecując dostarczyć Komisji ważne informacje, o tyle mnie nie
nagrał nigdy i nigdzie. Jak zeznał, nie nagrywał wszystkich spotkań i
tak się złożyło, że nie nagrał akurat tych z moim udziałem. Jako dowód,
że mówi prawdę, dał swoje słowo. Słowo jednego człowieka, oficera
organizacji, o której od kilku lat robiłem wyłącznie negatywne
materiały, wskazujące na szereg nieprawidłowości i patologii w WSI
wystarczyło, by zniszczyć mi życie i doprowadzić do tragedii mojej i
mojej rodziny! Słowo oficera WSI.



Nie wiem, którym materiałem "zasłużyłem się" WSI najbardziej. Czy tym z
roku 2004, gdy w Tygodniku "Wprost" ujawniłem materiały o kontrakcie na
miliard złotych na realizację tzw. III nitki rurociągu Przyjaźń, który
otrzymała nikomu nieznana firma Megagaz, którą zakładali i we władzach
której zasiadali wysocy rangą oficerowie WSI, m.in. były szef WSI
Romuald Waga? Znamienne jest, że teksty o tej transakcji (w sumie
kilkanaście, w Tygodniku "Wprost" i dzienniku "Życie") pisałem w roku
2004, a proces firma Megagaz wytoczyła mi dopiero w czerwcu roku 2008,
kilka tygodni po zatrzymaniu mnie przez prokuraturę. Czy tym z jesieni
2006 roku, gdy ujawniłem, że oficerowie WSW mieli udział w
okolicznościach związanych z zabójstwem księdza Jerzego Popiełuszki, a
oficerowie WSI -- w rzeczywistości ci sami ludzie - tuszowali ślady i
utrudniali prokuratorowi Andrzejowi Witkowskiemu śledztwo dotyczące tej
zbrodni? ( W tej sprawie złożyłem w ubiegłym roku w prokuraturze
zawiadomienie o przestępstwie -- śledztwo zostało wszczęte). Czy może w
styczniu 2007 roku, gdy w Telewizji Publicznej w programie "30 minut"
przedstawiłem 3 odcinkowy serial o patologiach WSI? ( Jeden z odcinków
"Gazeta Wyborcza" zatytułowała, jako "Straszny film o WSI".)

O Wojskowych Służbach Informacyjnych mówiłem też w innych audycjach --
m.in. w III Programie Polskiego Radia na zaproszenie Dariusza Rosiaka, w
moim autorskim programie "Oblicza Prawdy" w Telewizji Polskiej w
Lublinie, u Rafała Ziemkiewicza w TVP Historia i w wielu, wielu innych.
Programy te miały wspólny mianownik -- informacje, które w nich
przekazywałem, wskazywały, że WSI były organizacją bazującą na patologiach.

Czy w którymkolwiek z tych programów naruszyłem interesy pułkownika
Tobiasza? Jego środowiska wielokrotnie, ale czy jego samego też?
Pułkownik zajmował się inwigilacją Kościoła, ja pisaniem publikacji i
robieniem programów o tych, którzy Kościół inwigilowali, ale nazwiska
"Tobiasz" nie potrafię sobie przypomnieć.

W całej sprawie pojawia się jeszcze postać innego pułkownika --
Aleksandra L. To dla mnie największa zagadka. L. poznałem na przełomie
1997/1998 roku, gdy po publikacji "Życia" pt. "Wakacje z agentem"
traktującej o spotkaniach prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z
rosyjskim szpiegiem Władimirem Ałganowem redaktor Tomasz Wołek,
zaangażował wszystkich dziennikarzy śledczych do zbierania informacji
pomocnych w procesie, jaki Kwaśniewski wytoczył "Życiu".

Otrzymaliśmy -- m.in. od redaktora Wołka - nazwiska i telefony różnych
osób, które mogłyby mieć ważną dla nas wiedzę. Ja spotkałem się z dwoma
osobami. Pierwszą z nich był mieszkający na Mokotowie znany rzemieślnik,
który miał grywać z Kwaśniewskim i Ałganowem w tenisa, drugim miał być
L., który miał mieć wiedzę w kwestii spotkań obu panów. Ani jeden ani
drugi nic nie wniósł do sprawy. Po raz drugi z L. spotkałem się kilka
lat później, gdy kolega z "Gazety Polskiej" powiedział mi, że ma
świetnego informatora, Aleksandra L., który przekazuje mu wiarygodne
informacje. Ponieważ w tamtym czasie zacząłem wnikać w sprawy mające
swoje korzenie w latach 80., pomyślałem, że pozyskanie dodatkowego
źródła jest wskazane. Słowo do słowa, spotkanie do spotkania -- L. okazał
się człowiekiem mającym olbrzymią wiedzę i szerokie kontakty. Znacząca
część informacji, które mi przekazywał, po weryfikacji okazywała się być
prawdziwa. Tak jak te, które dotyczyły związanej z WSI firmy Megagaz.
Wiedziałem, kim jest L., wiedziałem, że informacje, które mi przekazuje,
mogą mieć charakter rozgrywek między ludźmi wywodzącymi się z tego
samego środowiska, ale uważałem, że moją rolą, jako dziennikarza, jest
wykorzystywanie tych podziałów i pęknięć dla uzyskania jak największej
wiedzy. Tym bardziej, że pozyskiwane od niego informacje miały charakter
uzupełniający - nie inspirujący -- i zawsze były weryfikowane.

Podobnie postępowałem zbierając materiały do tekstów o mafii
pruszkowskiej. Tam również wykorzystywałem różnice pomiędzy gangsterami
i adwokatami mafii, tam również wiedza pozyskiwana w ten sposób była
jedynie uzupełnieniem tego, co wcześniej znalazłem w prokuratorskich
aktach, bądź czego dowiedziałem się od policjantów czy funkcjonariuszy
służb specjalnych. L. był dla mnie cennym źródłem informacji, które
wykorzystywałem zarówno w publikacjach prasowych jak i książkowych,
m.in. w książce pisanej na zlecenie Wydawnictwa WAB o mafii
pruszkowskiej (na skutek mnożących się poprawek książka nie została wydana).
Cennym, ponieważ prawdziwa mafia rodziła się na styku działalności służb
specjalnych PRL i gangsterów, którzy często byli współpracownikami SB
oraz WSW - poprzednika WSI. L., jako były wiceszef kontrwywiadu, miał w
tym zakresie olbrzymią wiedzę i powoli, acz systematycznie tę wiedzę
ujawniał. Gdy w latach 2004-2005 pracowałem nad książką o zabójstwie
księdza Jerzego Popiełuszki, o samej sprawie nie chciał mówić, ale
opowiedział mi o metodach stosowanych przez WSW wobec przedstawicieli
Kościoła, co stanowiło istotne uzupełnienie wiedzy, którą dysponowałem
wcześniej. Gdy po wydaniu tej książki zacząłem pisać kolejną, tym razem
dla Wydawnictwa Fronda -- o operacjach inwigilacyjnych służb specjalnych
PRL -- ujawnił szereg szczegółów dotyczących tych operacji. Ujawniał
zresztą nie tylko mnie, ale także kilkunastu innym dziennikarzom
śledczym. W gronie dziennikarskim jego aktywność na polu kooperacji z
mediami tłumaczyliśmy sobie tym, że L., który do niedawna znaczył bardzo
dużo, z czasem znaczył coraz mniej, a kooperując z mediami wydawało mu
się, że wciąż ma na coś wpływ, że wciąż jest w grze. Zasadnicze pytanie,
które zadawaliśmy sobie z innymi dziennikarzami polegało na tym, kto
kogo bardziej wykorzysta - on dziennikarzy, czy dziennikarze jego. Moja
tragedia pokazuje, że odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Do
pewnego stopnia i do pewnego momentu L., w ograniczonym stopniu, ufałem.
Wpływ na to z jednej strony miał fakt, że stosunkowo duża część
pozyskiwanych od niego informacji była przydatna -- bywało, że
konfabulował, ale częściej omijał niewygodne dla siebie wątki - z
drugiej strony w trakcie kilkuletniej z nim znajomości po towarzyszącej
pierwszym spotkaniom głębokiej rezerwie nie zostało śladu. Tym bardziej,
że z czasem okazało się, iż jest co najmniej kilka osób, które można by
określić mianem "wspólnych znajomych". Należało do nich, obok
dziennikarzy, m.in. trzech biskupów -- L. pozostawał z nimi w zażyłości --
kilku młodych "szeregowych" księży z mojej Diecezji Siedleckiej i
kojarzonych z prawicą polityków oraz przedstawicieli służb specjalnych.
Aleksander L. pozostawał również w dobrych relacjach z kapelanem
wojskowym i kilkoma wysokimi rangą funkcjonariuszami z Komendy Głównej
Policji, m.in. z szefową ekipy badającej sprawę zabójstwa generała Marka
Papały. (Jesienią ubiegłego roku wraz z nią odwiedzili mnie w
mieszkaniu.) Wszystkie te elementy złożyły się na ograniczone zaufanie,
którego -- pomimo wszystkich dzielących nas różnic -- do niego nabrałem.
Zaufałem na tyle, że gdy poprosił o zorganizowanie dyskretnej pomocy
psychologicznej dla chorej na raka żony -- nie odmówiłem (wiedział, że
ukończyłem studia psychologiczne i mam rozeznanie w tym środowisku). Nie
zdziwiło mnie nawet, gdy uparł się, żeby za tę pomoc za moim
pośrednictwem zapłacić. Tłumaczył, że chodziło o stałą pomoc, dwa razy w
tygodniu, przez okres od sześciu miesięcy do roku. Dopiero, gdy
przekazał pieniądze, a jednocześnie pod błahymi pretekstami odwlekał
terminy kolejnych sesji terapeutycznych, zacząłem się niepokoić i
zwróciłem wpłacone środki. Niepokój mój powiększył się, gdy raz czy
drugi poprosił o ułatwienie kontaktu z kimś z Komisji Weryfikacyjnej WSI
"w celu przekazania informacji". Odmówiłem. Na dobre zaniepokoiłem się
wówczas, gdy mający dobre źródła informacji dwaj koledzy dziennikarze
powiedzieli mi, że "nie rozmawiają już z Olkiem", bo prowokuje do
dziwnych rozmów i nagrywa. Takiej informacji udzielili mi niezależnie
kolega z TVN inny z "Wprost". Jeden z kolegów powiedział krótko: "on
jest zadaniowany przez ABW". Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że
istotnie charakter rozmów, które inicjował w ostatnim czasie -- zwłaszcza
rozmów telefonicznych, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi -- mógł
wskazywać na prowadzenie jakiejś specyficznej gry. Idąc śladem kolegów,
na blisko miesiąc przed zatrzymaniem, postanowiłem zerwać ten kontakt.



Nie wiem, dlaczego L. prowadził swoją grę. Być może chodziło tylko o
pieniądze, ale dziś sądzę, że - jak to określił kolega dziennikarz -
"był zadaniowany", bo ktoś względem niego dysponował jakimś elementem
nacisku. Być może chodziło o sprawę Papały, o której coś wiedział i
której wyraźnie się obawiał, być może o coś zupełnie innego. Nie wiem,
dlaczego "był zadaniowany" akurat na mnie. Czy chodziło o to, że znałem
kilku członków Komisji Weryfikacyjnej WSI i w oczach ludzi WSI, ABW oraz
prokuratury miałem być niezbędnym łącznikiem pomocnym do jej
zniszczenia, a wraz z nią idei IV RP? Na to zdają się wskazywać słowo
prokuratora Michalskiego, który jasno sugerował, że interesuje go
wszystko, co dotyczy Komisji i tylko przekazanie wiedzy z tego zakresu
może stanowić dla mnie okoliczność łagodzącą. A może chodziło o zemstę
lub o to, że sprawa wyjaśniania wszystkich okoliczności zabójstwa
Księdza Jerzego Popiełuszki nabrała tempa, do czego z jednej strony
przyczyniło się moje zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez
funkcjonariuszy WSI, z drugiej mój proces z Waldemarem Chrostowskim,
który ten ostatni przegrywa (świadkowie potwierdzają, że kierowca
księdza Jerzego był związany z SB), z trzeciej finalizowanie rozmów z
Telewizją Publiczną, która na podstawie mojej książki pt. "Kto naprawdę
Go zabił?" planowała nakręcić dziesięcioodcinkowy serial dokumentalny
poświęcony tej sprawie. Z dyrektorem Agencji Filmowej TVP i prezesem
Andrzejem Urbańskim mieliśmy podpisać umowę w tej sprawie w pierwszej
połowie sierpnia, (Wydawnictwo Rosner & Wspólnicy przekazało już TVP
prawa do produkcji, reżyserią mieli się zająć Mariusz Malec i Grzegorz
Górny). Nie znam wszystkich odpowiedzi. Wiem tylko, że w obliczu decyzji
sądu o zastosowaniu względem mnie aresztu na czas śledztwa, zapewne
wieloletniego śledztwa, nie mam już przeszłości, teraźniejszości ani
przyszłości. Zniszczono mnie, moją Bogu ducha winną rodzinę. Teraz, po
zatrzymaniu mnie w areszcie może się zacząć spektakl medialny. Raz na
jakiś czas być może zostanie wypuszczona informacja o "postępach w
śledztwie" - i tak do wyborów, prezydenckich i parlamentarnych (w ABW
jest nieformalna dyrektywa, by sprawę spowalniać). Za kilka lat nikt
może nie pamiętać o mnie i mojej rodzinie, która w międzyczasie może
zostać zamęczona atmosferą nagonki i zlicytowana. Wszystko, co mamy,
oparte jest o kredyty i leasingi, a ja jestem jedynym źródłem utrzymania
dla niepracującej żony i trójki córeczek.

Popełniałem błędy, ale nigdy nie popełniłem przestępstwa.

Wojciech Sumliński

--
http://bialo.czerwona.patrz.pl/

› Pokaż wiadomość z nagłówkami


Zobacz także


2. Data: 2008-07-31 20:26:34

Temat: Re: ofiara systemu?
Od: tren R <t...@p...pl> szukaj wiadomości tego autora

tren R pisze:
> http://www.rp.pl/artykul/2,169646_Proba_samobojcza_d
ziennikarza.html
> za portalem niezalezna.pl:
>
> LIST OTWARTY WOJCIECHA SUMLIŃSKIEGO

niepublikowane dotąd fragmenty listu:

"Jeżeli list ten ujrzał światło dzienne, to znaczy, że wydarzyło się to,
czego tak bardzo się bałem, czego z całego serca i całej duszy pragnąłem
uniknąć. Jeszcze niedawno miałem życie - kochaną i kochającą żonę,
miłość mojego życia, trzy małe córeczki, kochaną siostrzenicę, dla
której byłem po trosze ojcem, po trosze starszym bratem, grono
przyjaciół, profesję, która choć niełatwa, dawała mi mnóstwo
satysfakcji, godne utrzymanie i ludzki szacunek. Nade wszystko miałem
nadzieję, że jutro będzie równie piękne jak wczoraj. Miałem życie...

Kończył:

(...) Teraz, po zatrzymaniu mnie w areszcie miałby się zacząć spektakl
medialny. Raz na jakiś czas wypuszczono by informację o "postępach w
śledztwie" - i tak do wyborów, prezydenckich i parlamentarnych (w ABW
jest nieformalna dyrektywa, by sprawę spowalniać). Za kilka lat nikt by
już nie pamiętał o mnie i mojej rodzinie, która w międzyczasie zostałaby
zamęczona atmosferą nagonki i zlicytowana (wszystko, co mamy, oparte
jest o kredyty i leasingi, a ja byłem jedynym źródłem utrzymania dla
niepracującej żony i trójki córeczek). Jeżeli nie zrobiłbym czegoś, by
ten tragiczny spektakl przerwać, niewątpliwie zrobiłaby to moja żona,
która nie wytrzymałaby tego wielomiesięcznego zabijania na raty. Jest na
to zbyt wrażliwa. Już lepsze jedno krótkie cięcie. Ci, którzy sądzą, że
samobójstwo w takiej sytuacji jest przyznaniem się do jakiejkolwiek
winy, nie wiedzą, co mówią. Sam do niedawna tak sądziłem, ale nie
wiedziałem wówczas, że mogą zdarzyć się sytuacje, które człowieka
przerastają tak dalece, że marzy on tylko o tym, by nic nie czuć, nie
istnieć. A jednak tak bardzo chciałbym żyć... Odchodzę, jako człowiek
niewinny, który popełniał błędy, ale nigdy nie popełnił przestępstwa!
Jeżeli moja tragedia ma mieć jakikolwiek sens, proszę kolegów
dziennikarzy, by pomogli prokuratorowi Witkowskiemu w dokończeniu
śledztwa dotyczącego zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki. To jedyny
człowiek, który może tego dokonać. Na koniec proszę, by nie pozwolono
szarpać mojej rodziny, by koledzy byli z nią -- zwłaszcza z moją kochaną
żoną i córeczkami, ale także z moim tatą i siostrzenicą, dla której
byłem opiekunem i powiernikiem - zwłaszcza w tym pierwszym,
najtrudniejszym momencie. Będzie im bardzo trudno. Mam nadzieję, że Bóg
ześle im ukojenie. Mam też nadzieję, że Bóg, który jest nie tylko
sprawiedliwy, ale przede wszystkim miłosierny, wybaczy mi to, czego
zrobić tak bardzo nie chcę, a co w sytuacji, w jakiej się znalazłem,
zrobić muszę. Mam nadzieję...

Wojciech Sumliński

***

malutki jest człowiek w systemie.
stanowi jego istotę i jednocześnie jest jego pożywką.


--
http://bialo.czerwona.patrz.pl/

› Pokaż wiadomość z nagłówkami


3. Data: 2008-08-01 10:23:16

Temat: Re: ofiara systemu?
Od: "Duch" <n...@n...com> szukaj wiadomości tego autora

"tren R" <t...@p...pl> wrote in message
news:g6pm3s$q5b$1@news.onet.pl...

Znowu wraca zamordyzm jak za komuny.
Pomalu ale zauwazalnie.

Ciekawe jest to ze inni dziennikarze boja sie
odezwac w obronie kolegi.
Duch


› Pokaż wiadomość z nagłówkami


4. Data: 2008-08-01 10:27:53

Temat: Re: ofiara systemu?
Od: "Duch" <n...@n...com> szukaj wiadomości tego autora

"Duch" <n...@n...com> wrote in message
news:g6uo4a$4sr$1@news.dialog.net.pl...

Na szczescie ostatni skok na media jasnie panujacej partii sie nie udal.
Duch


› Pokaż wiadomość z nagłówkami


5. Data: 2008-08-01 10:35:18

Temat: Re: ofiara systemu?
Od: tren R <t...@p...pl> szukaj wiadomości tego autora

Duch pisze:
> "tren R" <t...@p...pl> wrote in message
> news:g6pm3s$q5b$1@news.onet.pl...
>
> Znowu wraca zamordyzm jak za komuny.
> Pomalu ale zauwazalnie.

szczerze?
zajebiście szybko wrócił. ja jestem lekko oszołomiony.
tu już nie ma taryfy ulgowej. wszystko na oczach i w biały dzień.

--
http://bialo.czerwona.patrz.pl/

› Pokaż wiadomość z nagłówkami


6. Data: 2008-08-08 12:34:32

Temat: Re: ofiara systemu?
Od: Yyy <y...@m...o2.pl> szukaj wiadomości tego autora

"Duch" <n...@n...com> wrote in news:g6uocv$4v6$1@news.dialog.net.pl:

> Na szczescie ostatni skok na media jasnie panujacej partii sie nie udal.

tylko kwestia czasu niestety

zreszta jakie media? tylko publiczne bo cala reszta jest juz w jednych
lapach!

--
Y?

› Pokaż wiadomość z nagłówkami


 

strony : [ 1 ]


« poprzedni wątek następny wątek »


Wyszukiwanie zaawansowane »

Starsze wątki

moje ja
czy wiara w zbawienie jest egocentryzmem?
DALEM CI ZNAK....
Re: Polskość a Kościół
szkodliwość pornografii

zobacz wszyskie »

Najnowsze wątki

O tym jak w WB/UK rząd nieudolnie walczy z otyłością u dzieci
Trump jak stereotypowy "twój stary". Obsługa iPhone'a go przerasta
Wspierajmy Trzaskowskiego!
I co? Jest wojna w Europie, prawda?
Sztuczna Inteligencja

zobacz wszyskie »