| « poprzedni wątek | następny wątek » |
1. Data: 2004-10-05 15:17:54
Temat: Fragment "Krzywego zwierciadla" - przechadzka (bylo:: Newsweek- artykul)On Tue, 5 Oct 2004 10:39:53 +0200, Deni wrote:
>Witam,
>w przedostatnim newsweeku ukazal sie artykul o szpitalach
psychiatrycznych.
>Czytal ktos moze? BO ja przeczytalam i jestem przerazona jak w takich
>warunkach mozna leczyc ludzi, jak im pomagac. Jak miec do nich szacunek.
>Mnostwo pytan sie narodzilo tym bardziej, ze w moim bliskim otoczeniu
jest
>ktos, kto w takiej placowce sie znalazl. I uwazam, ze zamiast pomagac,
takie
>szpitale tylko poglebiaja chorobe.
Kilka slow wspomnien z mojego pobytu w podparyskiej klinice
psychiatrycznej,
Magda N
////////////////////////////////////////////////////
//////////////////////
* * * * *
No, ogladania telewizji bede miala zapewne na razie dosyc.
Na dlugie godziny zamykam sie w pokoju. Po tym co przezylam na
dzisiejszym spacerze, mozna traktowac, ze sie w nim po prostu
chronie. Dojdzie jeszcze do tego, ze te zabite cztery sciany
stana sie dla mnie blogoslawienstwem, ucieczka. Bylby to
kolejny paradoks. Normalne, w tak swirowatych warunkach
paradoksom nie ma przeciez konca.
Wychodze dopiero poznym wieczorem i to tez tylko dlatego,
ze musze. Przebrzmial gromki okrzyk - lekarstwa! Trzeba wiec
wziac swa szklanke i poslusznie udac sie na zbiorke. Do tej
pory otrzymywalam medykamenty w pokoju. Teraz mnie pouczono,
ze na umowione haslo mam sie zglaszac jak wszyscy pod gabinet.
Pewnie stwierdzono, ze poniewaz i tak nie spie i wciaz jestem
na chodzie, zreszta wbrew wszelkim przewidywaniom, nie ma wiec
sensu, by jeszcze kolo mnie skakac. Po lekarstwa moge
pofatygowac sie sama.
Podchodze wiec pod gabinet. W drzwiach za malym kontuarem
panoszy sie pielegniarka. Przed nia na stoliku stoi specjalne,
bardzo zmyslne w konstrukcji, poszufladkowane pudlo.
Z odpowiedniej szufladki odpowiedniemu pacjentowi wygarnia ona
odpowiednie lekarstwa. Wspaniala organizacja pracy.
A pacjenci sa cichutcy, skupieni. Stoja przykladnie jeden
za drugim, kurczowo sciskajac szklanke. Zadnego przepychania
sie, zadnych uwag. Sa jak te barany tepe i zniewolone. Na
polskie warunki nie do pomyslenia, taka to grzeczna, rowna
kolejka.
Podchodza wiec po kolei, odbierajac racje swoich proszkow
w garstke i swoja porcje kropelek do szklanki. Gdybym nie
obawiala sie popelnienia swietokradztwa, powiedzialabym, ze
jest to troche jak przyjmowanie Komunii, jak Swiety Sakrament.
Bo i atmosfera jest jakas podniosla, w kazdym razie strasznie
na serio. A wsrod tych, ktorzy jeszcze nie "dostapili" narasta
stan podnieconego napiecia, egzaltowanego oczekiwania. Upieram
sie przy porownaniu z mistyczna ekstaza. Jestem swiadkiem
celebrowanego z namaszczeniem nabozenstwa. Nie pozostaje nic
innego, jak walenie sie ze skrucha w piersi i z mocnym
postanowieniem poprawy przyjecie z radosnym sercem wyznaczonej
pokuty. Nadstawiam leb. Przychodzi moja kolej.
Staje przed pielegniarka, usilnie starajac sie uniknac
podpatrzonego u innych wyrazu wniebowstapienia. Nawet nie
wiem, czy mi sie to udaje, bo sam nastroj tutaj jest mocny,
zageszczony, a ja zawsze bylam bardzo podatna na nastroje.
Otrzasnelam sie jednak troche i stanelam na bardziej ziemskim
gruncie, gdy po otrzymaniu juz swojej pajdy chcialam oddalic
sie od stoliczka-wozka, za co zostalam ostro i wcale nie
naboznie skarcona. Znanym mi juz skadinad bezapelacyjnym tonem
poproszono mnie o natychmiastowe zazycie lekarstw, na oczach
pielegniarki przy oltarzu. Nie przewidziano widac w tym
obrzadku wagi samotnej kontemplacji. Wiecej, oskarzono mnie
nawet o zamyslanie przebieglych sztuczek. Ze niby tylko
zamarkuje, a lekarstw nie przyjme, pozbywajac sie ich przy
najblizszej okazji. Pomysl nie bylby moze i taki glupi, majac
na uwadze dotychczasowa skutecznosc aplikowanej mi kuracji.
Pielegniarce jednak zadnych zastrzezen nie zglaszam, rozwodze
sie za to o potrzebie wzajemnego zaufania, o samoswiadomosci
i wlasnym interesie. Ona na to jak na lato. Wciska mi w gebe
garsc pastylek, kazac je popic jakims gorzkim i smierdzacym
swinstwem. Malo sie nie udlawie i nie zakrztusze, taka jest
obcesowa, bez pardonu. Przelykam wreszcie i tylko patrze, czy
od razu na miejscu szlag mnie po tym wszystkim nie trafi. Albo
apopleksja, z nerwow oczywiscie. Strasznie nie lubie, jak ktos
traktuje mnie jak oszustke i mnie opieprza, a do tego
nieslusznie.
Na uspokojenie najlepszy jest spacer. Przejde sie troche
przed snem. Wprawdzie wielka piechurka z natury nie jestem,
ale mimo wszystko przesadnie nieruchawe zycie, jakie tu
prowadze, zaczyna mi sie mocno dawac we znaki. Bezustanne
i bezczynne przesiadywanie w pokoju nawet dla leniwego
piecucha i domowego gada jakim jestem, staje sie wrecz nie do
wytrzymania. Tak bardzo chcialabym moc gdzies sobie wyjsc, po
prostu sie przejsc. Ale co zrobic? Na mocnych nie ma mocnych.
Pozostaje tylko modlic sie o anielska cierpliwosc i poki co
zadowolic sie wewnetrznym korytarzowym bulwarem. Zalicze w te
i z powrotem kilka rundek, dopiero sie rozruszam i dotlenie.
Moze nareszcie bede mogla spac.
Takich jak ja amatorow malego spacerku przed snem jest
wielu. Korytarze sa zaludnione, tyle ze prawie kazdy
przemierza te wieczorna promenade sam. Ja wprost przeciwnie,
mimo ewidentnego niepowodzenia w sali telewizyjnej, wciaz
pelna jestem jak najlepszych checi, aby z kims porozmawiac,
zawrzec jakas interesujaca znajomosc. Zawsze bylam bardzo
towarzyska, nie widze zadnego powodu, aby teraz nagle to
zmienic. Nie dziczeje sie przeciez z dnia na dzien.
Przygladam sie ludziom, ktorych mijam. Oni na mnie nie
patrza. Za to ja obserwuje krytycznie, dociekliwie, zwracajac
uwage juz nie tylko na ich wyglad zewnetrzny, ich drogie
przyodziewki i modne detale. Doswiadczylam juz dzisiaj, jak
samo powierzchowne spojrzenie bardzo moze zmylic. Drugi raz
nie dam sie oszukac. Teraz juz oceniam rowniez zachowanie sie,
sposob bycia napotykanych ludzi, lustrujaco wpatruje sie w ich
twarze.
Zaczyna sie od razu ciekawie. Pierwsza osoba, ktora mijam
jest stara, bardzo nieproporcjonalnie zbudowana, cala jakby
pokurczona kobieta. Przy bardzo niskim wzroscie, karygodna
nadwaga, za to nogi i rece cienkie jak patyki. To Arabka.
Wyglad ma okropny, jedna wielka kupa nieszczescia. Malutkie,
czarne, dziko rozbiegane oczy, zamiast nosa otwarta dziura
dochodzaca niemal do zapadnietych, bezzebnych ust. Widocznie
miala jakis wypadek. Dostrzegam jeszcze z przerazeniem, ze
poza brakiem zebow nie ma takze jednego ucha. Hustanym,
balansujacym ruchem powolutku przesuwa sie do przodu, cos tam
do siebie belkotliwie mruczac. Przypomina mi okaleczona wanke-
wstanke. Strasznie mi jej zal, ale stanowczo i egoistycznie
oceniam, ze sie absolutnie na moja kolezanke nie nadaje. Ide
dalej i szukam dalej.
W kaciku na podlodze w pozycji silnie skurczonej siedzi
sobie mlody mezczyzna. Rece skrzyzowal na piersi, nogi
podkulil pod siebie. Ma bardzo mila powierzchownosc, bujne
i zadbane, ogniste w kolorze wlosy. Jednak widze od razu, ze
i z nim nie uda mi sie porozmawiac. Juz ja znam dobrze i te
pozycje, taki wyraz twarzy i wyglad. Pelna serdecznego
wspolczucia i szczerej zyczliwosci moja pamiec natychmiast
przywodzi mi na mysl gleboko uposledzone dzieci, z ktorymi
przez kilka lat pracowalam w specjalnym opiekunczym zakladzie.
On tez, podobnie jak one bedac zmeczone lub czyms
zdenerwowane, kiwa sie nieustannie i miarowo by od czasu do
czasu zgodnie z jakims wewnetrznym rytmem mocno, z calej sily
uderzyc glowa w sciane. Przy tym charakterystyczne wyciszone,
lecz jakze zalosne zawodzenie, skomlacy jek wydawany
odruchowo, jak gdyby mimo woli, a zaadresowany nie na zewnatrz
tylko gdzies w glab siebie. Patrze na mlodego, przystojnego
chlopaka i serce sciska mi sie nad nim z zalu. Mocne to
i niesprawiedliwe. Poruszona i przygnebiona ruszam dalej.
Nareszcie cos sie dzieje. Po przeciwnej stronie korytarza
widze grupke osob prowadzacych najwyrazniej zywa dyskusje. Nie
slysze jeszcze slow, dostrzegam tylko ich przekonujace gesty.
Natychmiast decyduje, ze przylacze sie do nich. Poslucham
chociaz o czym rozmawiaja. Musze przelamac te dziwna
niesmialosc, a raczej obawe przed nawiazaniem nowych
kontaktow. Nie moge zachowywac sie jak zahukana gaska. Nie
spedze tez calego tu pobytu zupelnie sama. Wystarczy zrobic
tylko pierwszy krok. Troche podobnie jak na jakims wyjezdzie
czy wczasach. Poczatkowo sztywna kurtuazja i dystans, potem
rasia-rasia, pierwsze pogaduszki, male wspolne picie. Lody
zostaja przelamane, a pozniej to juz dlugie spacery, wesole
plazowanie, przegadane zwierzeniami noce i wielka wczasowa
przyjazn gotowa.
Podchodze, zblizam sie do dyskutujacego grona. Staje jednak
troszke na uboczu, zeby sie tak od razu nie narzucac, nie
wpychac.
I jest grupka ludzi. Stoja skupieni przy wysokiej, wielce
dekoracyjnej palmie. Do mych uszu dochodza pojedyncze, glosno
wypowiadane przez nich slowa. Cala scenka jest tez bardzo
animowana. Dyskutanci sa nad wyraz podnieceni, kazdy zywo
gestykuluje, przekonujac widac o swoich racjach. Przygladam
sie im, mocno juz zaintrygowana. O czym tez oni tak
rozprawiaja, czyzby sie ze soba klocili?... Patrze, wsluchuje
sie, oczom i uszom nie wierze. Do diabla, przeciez to wszystko
nie ma najmniejszego sensu. Znowu jakas szopka, mistyfikacja,
zalosny wariacki cyrk. Tu kazdy mowi do siebie albo byc moze
do blizej nieokreslonego rozmowcy. Gesty tak zywe i z pozoru
tak przekonujace nie sa nawet w najmniejszym stopniu adekwatne
do wyrazanych tresci. Same w sobie, absurdalnie oderwane od
logicznego kontekstu, stanowia spektakl szokujacy w odbiorze.
Takze poszczegolne wypowiedzi sa chaotyczne, bez sensu.
Oczekiwalam argumentow, osadow, a w bezposredniej konfrontacji
stwierdzam zaledwie strzepki zaslyszanych gdzies zapewne
kwestii, kilka stereotypowych zdan. Zreszta sama juz nie wiem,
moze to z moim odbiorem jest cos nie tak. Zauwazylam nawet, ze
moj slabiutki francuski, ostatnio przysparza mi znacznie
wiecej problemow. Nie mnie wiec osadzac przekazy tych ludzi.
Sa moze tylko troche dziwne, nic wiecej. Nie znam rozmowcow,
wtargnelam nagle pomiedzy nich jak intruz. Nie ja jestem ich
adresatem. Skad moge wiec wiedziec, o co im chodzi?
A "dyskurs" toczy sie dalej. Najwyrazniej nikt tu nikomu
nie przeszkadza i wszyscy zdaja sie byc w pelni
usatysfakcjonowani, zadowoleni. Ale teatr, o rany! Jak nic
zaraz sama sie do niego podlacze. Wejde odwaznie i dumnie na
podest, na niewidzialne podium i przepowiem sobie na przyklad
chociazby skromny moj zyciorys. Mozna tak wywalic z siebie
wszystko, co lezy na watrobie, bez zadnych skrupulow
i zbednego owijania w bawelne. I tak nikt nie slucha, za to co
za ulga. Grupowa psychoanaliza na wariackich papierach. Moze
to tez jest jakis sposob, czy ja wiem?
Czuje sie dziwnie. Nie, to za slabo powiedziane, czuje sie
podle. Sama juz nie wiem, gdzie sie udac, co robic. Az tu
nagle z pobliskiego pokoju wybiega, krzyczac straszliwie na
wpol rozebrany mlody chlopak. Tuz za nim skocznym truchtem
podaza pielegniarka. Wszystko teraz rozgrywa sie zwawo
i z dreszczykiem, jak na miernym gangsterskim filmie z lat
trzydziestych. Krwawa wendeta, czlowiek z mafii i te rzeczy.
Tyle ze tu nie Hollywood, lecz zwykly przytulek dla
nieszczesliwych czubkow. Jakby nie bylo, czuje sie jak na
filmowym planie.
Mlodzieniec w lekkich, miekkich podskokach zmierza wprost
ku rozgadanej gromadce. "Dyskusje" jak nozem ucial, a mlody
gniewny prezentujac butnie obie zacisniete piesci, przypomina
wszystkim, jakim to niezrownanym jest bokserem. I nic to ze
jest Marokanczykiem. Biada wszystkim, ktorzy Arabow nie
kochaja. Juz on ich teraz nauczy. Zaraz zobacza, jaki jest
mocny i w walce skoncentrowany. Na ringu jest najlepszy. Musi
sie tylko troche rozgrzac, a pokaze, co potrafi i tu.
"Bokser" sie rozgrzewa, napiecie wzrasta. "Dyskutanci"
cofaja sie w sam kacik sali, zbijajac sie w ciasna gromadke
drzaca w lekliwym oczekiwaniu na zapowiadajacy pierwsza runde
zlowieszczy gong. Wygladaja teraz jak stadko domowego ptactwa
smiertelnie wystraszonego przez chytrze skradajacego sie lisa.
A Marokanczyk szaleje. Krzyczy coraz zacieklej, dobitniej.
Wokol niego bezradnie krazy pielegniarka. Chlopak mowi
wyraznie i wystarczajaco glosno, ze nawet ja moge go
zrozumiec. To znaczy poszczegolne slowa lub nawet zwroty, bo
dalej, o co mu w ogole chodzi, jaki jest jego problem to juz
nie bardzo moge sie polapac.
Na pewno buntuje sie, ze na kolacje znow podano
wieprzowine. I bylo to, krzyczy z przekonaniem, swiadomie
zlosliwe, wiadomo bowiem, ze wyznawcy Mahometa brudnego
swinskiego miesa nie jedza. Teraz on jest glodny, ma dosyc
takiego traktowania, a poza tym ma wszystkich obecnych
w czterech literach. Tu macha piacha przed najblizszymi nosami
i bezapelacyjnie zapowiada, ze sie za chwile okrutnie zemsci.
Agresja sie wzmaga. Zagrozone nosy cofaja sie w poplochu,
a zbuntowany gladko i bezkolizyjnie z tematu o schabowym
przerzuca sie na zagadnienia filozoficzno-mistyczne. Opowiada
o swoim narodzeniu i jak to polknal w trakcie tego aktu jezyk
wlasnej matki, za co teraz slusznie pokutuje i my wszyscy
bedziemy pokutowac razem z nim. Musi tez widac cierpiec na
ostre kompleksy rasowe, gdyz slowa takie jak rasizm,
szowinizm, faszyzm z Hitlerem wlacznie padaja co i rusz.
Wspomnial tez cos chyba o apartheidzie w Afryce Poludniowej.
Szkoda, ze nie jestem w tej dziedzinie zbyt mocna.
Chwila oddechu i nowy napad furii skierowany na zbita
gromadke sterroryzowanych pacjentow. Padaja coraz mocniejsze
argumenty, nastroj przerazenia i zgrozy coraz bardziej sie
zageszcza. Wszyscy modla sie pewnie w duchu, by sie stad
wyrwac, uciec. Nikt sie jednak nie rusza. Obserwatorzy,
a raczej uczestnicy spektaklu stoja jak zahipnotyzowani, jakby
nie byli w stanie zrobic najmniejszego kroku. Mnie samej
ciarki przechodza po plecach, patrzac na tego dotad tylko
zwariowanego, ale nieszkodliwego sportowca, zamieniajacego sie
teraz w oszalalego, nawiedzonego proroka.
Wlasnie zlowieszczo uraga zebranym, powolujac sie na kogos
tam w gorze, ktorego nazywa Wielki. To Wielki naslal na niego
Szatana, aby mogl zabijac i on bedzie zabijal, taka ma wladze
i moc. A zacznie dzisiejszej nocy. Tu z groznym grymasem na
twarzy, zdecydowanym ruchem wskazuje jedno z oglupialych ze
strachu "ptaszat", na ktore zapadl juz wyrok. Ptaszyna sie
cofa, chce wcisnac sie w glab gromadki, szukajac w niej
ochrony i pomocy, lecz wszyscy jak na umowione haslo
rozstepuja sie, odslaniajac ja na pastwe rozszalalego
"Proroka".
A ten dalej. Podnieca sie coraz bardziej, o ile to w ogole
jest jeszcze mozliwe. Twarz purpurowa, nabrzmiala, oczy
nabiegle krwia. Juz ledwo mowi, prawie chrypi, chyba brak mu
oddechu. Jednak nie ustepuje i zachlystujac sie wlasna
elokwencja, dobitnie przekonuje o bieglej znajomosci az osmiu
jezykow, co jest przeciez oczywistym dowodem, ze Zly go
nawiedzil, ze jest w nim. I niech sobie wolaja egzorcyste. Ma
to w czterech literach. Tu wymowny gest. A i tak zdazy
wszystkich pozabijac. Ostatni raz uprzedza, ze zaczyna od
dzis.
I faktycznie, wlasnym uszom nie wierze, lojalnie jednak
musze przyznac, ze ten szaleniec wcale nie blefuje, gdyz
zaczyna teraz wrzeszczec juz nie tylko po francusku, ale
i w jakichs innych jezykach tez. Poliglotka ze mnie raczej
zadna, potrafilam jednak w tej calej mieszaninie rozroznic
jezyk angielski, wloski i hiszpanski. Pozostalych czterech nie
znalam.
Pielegniarka oddalila sie gdzies w pospiechu. Pomyslalam,
ze po zastrzyk. Osobiscie przynioslabym raczej niezawodny
kaftan bezpieczenstwa. Zbita w kacie sali gromadka pacjentow
trzepotala sie w bezbronnym leku, w paralizujacym strachu,
a "nawiedzony" osiagal chyba szczyt, widac niezmiernie
wyczerpujacej furii, gdyz wygladal okropnie. Zaplul sie caly,
pokryl gestym potem, a wezly zyl tak mu nabrzmialy, jakby
mialy za chwile peknac lub przebic skore, a "nawiedzonego"
trafic apopleksja. Ale on kontynuowal niezmordowanie swoj
wielki monolog, ktory wlasciwie byl jednym histerycznym
wrzaskiem. I znow bylo o potepieniu i pokucie, o wszechmocy,
zemscie, o krwi zwierzat, a nagle ni stad ni zowad o przebiegu
i wynikach jakiegos waznego bokserskiego meczu. Tu znow poczul
w sobie sportowca, przyjal odpowiednia postawe i dluzszy czas
perorowal juz tylko na ten temat. A wszystko z autentycznymi
pozami zawodowego boksera: zacisniete piesci, ruchy rak jak
przy zadawaniu badz odbieraniu ciosu, poprawna kontra
i oslona. Praca nog tez, bez dwoch zdan, sportowa. Przy lekkim
ugieciu kolan wykonuje typowe kogucie podskoki, o ile uwaznie
spojrzalam na zegarek, juz dobre dwadziescia minut.
Cholera, moze nawet byl tym bokserem. Chyba niemozliwe,
zeby wariat az tak dobrze potrafil wczuc sie w role. Zreszta
to wszystko jest niesamowite, caly ten spektakl, oceniajac
zarowno numer mistyczny jak i numer sportowy. Oba zostaly
zaprezentowane nie tylko z ogromnym zaangazowaniem,
bezsprzeczna sila ekspresji, jak i wysokim kunsztem aktorskim,
ale i z energia godna blyskawicy, z furia huraganu. Nigdy bym
nawet nie przypuszczala, ze zwyklego wariata az na tyle stac.
Wraca pielegniarka. Zamiast strzykawki trzyma w dloniach
spory kawal bagietki i kilka malych pojemniczkow z dzemem.
I tu dziw nad dziwy. Tak jak na zjadliwa kobre dziala
magiczny, urokliwy dzwiek fletu, tak na naszego "Proroka"
i "Boksera" w jednej osobie zadzialaly powyzsze rekwizyty.
Otrzepuje sobie rece. Raz jeszcze, ale juz znacznie slabiej
przypomina, kto jest dzisiejszej nocy skazany na nieodwolalna
egzekucje. Po czym okreciwszy szyje po fachowemu recznikiem,
schodzi dostojnie z ringu, by dumnym krokiem zdobywcy zlotego
medalu oddalic sie w kierunku wlasnej przebieralni. Nie czeka
nawet na oklaski.
Wsrod domowego ptactwa odetchnieto. Chociaz "naznaczony",
a padlo na malego, zasuszonego staruszka, chyba sie nawet
zsikal, bo cala nogawka jego pizamy jest najwyrazniej mokra.
Ale ogolnie ogromna ulga. Jeszcze tylko chwilke kazdy do
siebie o czyms pogdakal i cale towarzystwo rozeszlo sie powoli
po swoich kurnikach.
Ja tez postanawiam zakonczyc ten majacy sluzyc jako
wypoczynek i relaks wieczorny spacerek przed snem. I pomyslec,
ze lekarze upieraja sie jeszcze, wmawiajac nam tepakom, ze to
sama higiena i zdrowie. A niech ich. W glowie mi huczy, czuje
sie jak po wyjsciu z kina, w ktorym pomylkowo obejrzalam
posledni, za to wykanczajacy nerwowo film. Jestem kompletnie
roztrzesiona, dygocze. Moze to te konskie lekarstwa tak na
mnie dzialaja? Trzeba bedzie przedyskutowac z medykiem
nabrzmiewajaca kwestie mojej i tak juz zaburzonej rownowagi,
w tych warunkach tylko jeszcze bardziej narazonej na szwank.
Za wszelka cene musze sie bronic, bo mnie tu wykoncza jak nic.
Stan bliski nerwowego zalamania, w jakim sie znajduje,
widac tylko jeszcze dodaje mi uroku, gdyz w drodze powrotnej,
o ile mozna to tak traktowac, mam u plci przeciwnej jawne
powodzenie. Jestem bowiem, jak to sie dawniej ladnie mowilo,
konkietowana az przez dwoch mlodych panow.
Ten pierwszy podchodzi do mnie, bardzo grzecznie przeprasza
i wskazujac na mojego przed chwila przypalonego papierosa,
wciaz bardzo grzecznie choc usilnie prosi, abym go zgasila,
bo... bo to niebezpieczne. Przemawia do mnie tonem niemal
pieszczotliwym, czulym, troche jak zaniepokojona matka do
zagrozonego dziecka, a brzmi to mniej wiecej tak:
- Nie rob glupot z ogniem, uwazaj kochana. Wyrzuc
papierosa. Pozar to str...a...a...a...sznie niedobra rzecz.
Obiecujesz, ze bedziesz uwazac? Zgas go lepiej, tak bardzo,
bardzo cie prosze. Ogien to niebezpieczna rzecz.
I tak w kolko. Ledwie go rozumiem, tak niewyraznie mowi,
wrecz belkocze, choc slowa wymawia bardzo, ale to bardzo
powoli. Jest duzo wyzszy ode mnie, probujac zagladac mi
w oczy, zgina sie niemal wpol. Przymila sie do mnie, lasi jak
milusinski kot. Jego ruchy sa nieskoordynowane, powiedzialabym
kolowate, niepewne. Mimo ze usiluje dosiegnac mego papierosa,
bladzi tylko nieporadnie rekami i nie udaje mu sie nawet mnie
dotknac. Zreszta na szczescie, bo jak nic zaczelabym
histerycznie krzyczec. Na odchodnym jeszcze mi macha
przyjaznie reka na pozegnanie. W jego spieklych,
spierzchnietych wargach tkwi zapalony papieros.
Juz przed samymi drzwiami pokoju podchodzi do mnie drugi
mlody czlowiek i rownie grzecznie jak poprzedni zapytuje, czy
nie moglabym mu odstapic lub tylko pozyczyc kilku malych
orzeszkow. Kilkakrotnie powtarza swoje bzdurne pytanie,
ponawia niedorzeczna prosbe i nawet zaczyna sie juz
niecierpliwic. A moja glowa goraczkowo pracuje - o czym on
mowi, czego chce, na cholere mu jakies orzeszki? Probuje go
zbyc, czestujac papierosem, ale jeszcze tylko bardziej go tym
rozezlam. Glosem pelnym wyrzutu i stanowczej dezaprobaty,
z doslownym uporem maniaka klaruje mi swoje. Przeciez mi
tlumaczyl, jemu nie o papierosa chodzi. Wyraza sie, ma
nadzieje, dosc jasno. Potrzebne mu sa ze trzy, no chocby dwa
zwykle, male orzeszki i to koniecznie i natychmiast. Dlaczego
go nie rozumiem, dlaczego nie chce mu pomoc? Przeciez on tak
sie stara, aby byc grzeczny i mily, moglabym mu wiec te trzy
glupie orzeszki dac.
Nie zrazajac sie wcale moim glupkowatym zdziwieniem,
kontynuuje bez konca. Wciaz w tym samym pojekliwym stylu,
chwilami uprzejmie, czesciej natarczywie. Myslalam, ze sie juz
z tego nie wywine. Zupelnie nie wiedzialam, jak sie go
wreszcie pozbyc. Za to on przedluzajac jeszcze konwersacje,
zwraca sie do mnie z delikatna pogrozka, zebym tylko, bron
Boze, nie powtorzyla o jego prosbie glinom, bo znow go jutro
zamkna i patron tez o wszystkim sie dowie. Na pewno nie da mu
podwyzki, a to bardzo wazne, bo on ma dwoje malych dzieci.
I tu wyciagnal zdjecie. Bardzo sie przy tym wzruszyl.
Ja tez jestem bliska lez, nerwowo pociagam nosem, wlasciwie
rozkleilam sie zupelnie. Na nic juz nie zwazajac, wpadam do
pokoju jak bomba. Zatrzaskuje za soba drzwi. To sie udziela.
Sama zachowuje sie teraz jak wariatka. Podstawiam pod prog
wielki fotel, majac w zamiarze zaparcie nim drzwi, by odeprzec
kazdy ewentualny pochodzacy z zewnatrz atak. Z dusza na
ramieniu sprawdzam jeszcze sumiennie, czy aby kogos nie ma
w ubikacji i w lazience. Uff, jestem nareszcie zupelnie sama.
Ale nic mi nie lepiej. Ja sie chyba obale. Cos dusi mnie
w gardle, trzese sie w sobie, cala chodze. Lba malo mi nie
rozsadzi. To wszystko jest za mocne, zbyt drastyczne. Ja tego
nie wytrzymam. Wszystkie widziane obrazy, odebrane wrazenia
cisna sie teraz gwaltownie, coraz natarczywiej atakuja
swiadomosc, napieraja na wyobraznie.
Prawdziwa paranoja. Co ja tu robie? Jak sie tu w ogole
znalazlam? To jawne nieporozumienie, ktore trzeba jak
najszybciej sprostowac. Myslalam - depresje, stan przykry, ale
przejsciowy, zaburzenia emocjonalne to wszystko. I gdzie
jestem? Przeciez ci pacjenci tutaj to ciezko chorzy
psychicznie ludzie. Najzwyklejsi wariaci. Okreslenie potoczne,
niezbyt moze uprzejme, za to niestety bardzo adekwatne.
O rany, ale sie wpakowalam. Jestem w domu dla oblakanych. Co
za absurd. Wzywam pielegniarke, lekarza, jesli bedzie trzeba
to i samego dyrektora. Ja musze stad natychmiast wyjsc!...
"Krzywe zwierciadlo", sierpien, 1994
Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka
--
Archiwum grupy: http://niusy.onet.pl/pl.sci.psychologia
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
Zobacz także
1. Data: 2004-10-05 15:40:35
Temat: Re: Fragment "Krzywego zwierciadla" - przechadzka (bylo:: Newsweek- artykul)m...@w...fr (Magdalena Nawrocka) wrote in
news:20041005151711.THJF22611.viefep16-int.chello.at
@jupiter:
> Kilka slow wspomnien z mojego pobytu w podparyskiej klinice
> psychiatrycznej,
>
Wrzuc to gdzies na strone i dawaj same linki.
Bedzie wygodniej.
--
Nudzisz sie? To napisz: k...@g...pl albo [zaGGadaj - 1209534] albo
[skype:kominek]
Pozycje lozkowe sa niewygodne w wannie i na krzesle
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
| « poprzedni wątek | następny wątek » |