Data: 2004-11-10 01:05:14
Temat: Re: Czy to się skończy...?
Od: "Redart" <r...@o...pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
OK.
Proszę potraktować mój poprzedni post jako drobną prowokację.
"Testowałem" Pana reakcję na "odtrącenie" :)
Więcej nie będę tu żadnych "sztuczek" uprawiał.
I zacznę od wyjaśnienia: nie jestem psychologiem, tylko
informatykiem. Nie, żebym się nie poczuwał do odpowiedzialności
za to co piszę, ale chciałbym, by zdał sobie Pan dobrze sprawę
z tego, iż na tej grupie fachowców nie jest łatwo zachęcić do dyskusji
o swoich problemach. Proszę się dokładniej zastanowić: czego Pan
oczekuje.
W mojej subiektywnej ocenie (jako sympatyka-hobbysty-laika pewnych
obszarów psychoanalizy i psychoterapii) Pana problem jest na tyle
poważny, że wymaga poważnego podejścia. Arytmia nie jest tu
sednem, zresztą nie przypadkiem pisze Pan na grupę "psychologia".
Idąc dalej - myślę, że sam Pan jest w stanie zauważyć, że np. w tej
dyskusji wszelkie pomysły "jak zmniejszyć stres" nie są czymś
specjalnie odkrywczym. Jest Pan pomysłowym człowiekiem i w tej
kwestii akurat potrafi Pan sam wiele wymyślić.
W dalszym ciągu pozostaje jednak Pan bezradny wobec wielu faktów
i wydaje się, że oduczuwa Pan z tego powodu bardzo silny dyskomfort.
Idea "małymi kroczkami do przodu" daleko nie współgra z Pana
oczekiwaniami WYRAŹNEJ i TRWAŁEJ poprawy i kręci się Pan w swojej
ocenie w kółko, pomimo wielu lat wysiłku, by ten stan rzeczy zmienić.
Ja zaś, patrząc z zewnątr, pobieżnie siłą rzeczy, widzę dość wyraźnie,
że Pana problem żyje własnym życiem i dawno oderwał się od pierwotnych
przyczyn, czyli od faktu, że MIEWA Pan zaburzenia w pracy serca.
Nie wiem, czy Pan to dostrzega, ale w mojej ocenie istnieje rażąca
dysproporcja między faktem występowania czasamii arytmii, dolegliwości
medycznej, a faktem, jak duże obszary Pana życia są zawłaszczone
przez ten problem, ile Pan poświęca mu uwagii i energii. Pan także widzi
tę dysproporcję, tyle, że wydaje mi się, iż ogranicza Pan to do obserwacji
występowania samonapędzajacego się stresu, a siebie stawia pan w pozycji
ofiary własnego organizmu. Czyli chciałby Pan widzieć własny stres
jako kolejną doleglowość medyczną, podobnie jak arytmię - i zastosować
lekarstwo.
Zastosować lekarstwo - czyli wprowadzić do swojego organizmu jakiś
zewnętrzny trick, który usunie problem. Niestety potwierdzę Pana
obawy - nie da się. W moim mniemaniu dobrego efektu nie przyniosą
ani medykamenty, ani żaden trick psychologiczny. Niestety nie da
się tego załatwić w ten sposób, że będzie Pan stał z boku i patrzał,
jak coś poprawia pana organizm. Pan musi przebudować "nieco"
swoją osobowość. I pierwsza uwaga: w tej chwili Pan nawet nie wie,
jak bardzo przebudować. Może to zabrzmi śmiesznie, ale można to
porównać w pewnym sensie do śmierci. Innymi słowy: zbliżenie się
do śmierci ma w Pana przypadku znaczenie zarówno dosłowne jak
i symboliczne, subtelne (ciekawy post na temat śmierci jako elementu
w procesie dojrzewania widziałem tu ostatnio na grupie w kontekście
tematu samobójstwa).
Pozostaje tylko kwestia: jak to zrobić. Na pewno podstawową sprawą
jest to, że podejmie Pan wysiłek. Wysiłek o tyle trudny, że każący
Panu iść wbrew wypracowanym nawykom, schematom działania.
Istnieje wysiłek i wysiłek. Kosztuje Pana wiele wysiłku to o czym
Pan pisze: jechać wolno, mieć zawsze telefon, to i tamto. To są pewne
działania obronne, które Pan sobie wypracował, ale które ostatecznie
decydują o tym, że szlag Pana czasem trafia, bo czuje się Pan jak w
więzieniu. Prawdziwym wysiłkiem dla Pana będzie jednak próba
ZANIECHANIA tych wszystkich działań obronnych mimo subiektywnego,
silnego poczucia braku bezpieczeństwa.
I w tym procesie może panu pomóc dobry psychoterapeuta, który, jeśli
będzie dobry, to zmotywuje lub zmusi Pana właśnie do podjęcia takiego
wysiłku, jakiego Pan unika jak ognia: oswoić się z myślą o śmierci.
Wydaje mi się, że jest Pan w takim punkcie życia, w którym nachodzi
na siebie kilka spraw, np. kwestia usamodzielnienia, uzyskania
niezależności EMOCJONALNEJ od rodziców. To jest proces z natury rzeczy
BARDZO STRESUJĄCY i chętnie porównuję go do małej śmierci.
W pana wypadku istnieje poważne niebezpieczeństwo, że ten naturalny
proces dojrzewania ulegnie totalnemu zafałszowaniu, ponieważ jego
symptomy zostaną źle zinterpretowane i zniknie on pod przykrywką
zupełnie czegoś innego. Efekt będzie taki, że walcząc ze stresem i z arytmią
w rzeczywistości będzie Pan realizował wiczną ucieczkę przed wzięciem
prawdziwej odpowiedzialności za swoje życie.
I tu jest ważna rola rodziców. Oni MUSZĄ przyhamowywać swoje zapędy
opiekuńcze, a Pan musi zdać sobie sprawę, że Pana choroba im tego nie
ułatwia. Ale musi Pan wziąć za tę chorobę odpowiedzialność. To nie jest
kalectwo, które kazałoby Panu zdać się na łaskę innych ludzi. Tu na grupie
był swego czasu wątek, w którym prawdziwy problem z usamodzielnieniem się
miała para dwojga kalekich fizycznie osób. On na wózku, ona z chorobą
zaniku mięśni - praktycznie cały czas w łóżku lub na rękach u matki.
Pan sobie może tylko wyobrażać, jak wielkim wysiłkiem dla tej dziewczyny
było przeciwstawienie się matce, która rękami i nogami broniła się przed tym,
by oddać swoją dorosłą córkę w ręce innego kalekiego chłopaka.
> Otóż to... Nie wiem jak można w ogóle myśleć o tym, że coś, co jest małym
> koszmarem w życiu może dawać nawet minimalne poczucie wartości?
Dziwnie ktoś ten świat skonstruował, co nie :))) ?
Ano może ... Zamiast słowa "wartość" użyjmy tu "zysk". Powiem tak
(proszę tego zbytnio do siebie nie odnosić): taka jest pokręcona natura
wszelakich dolegliwości psychicznych, że głęboko wrastają w naszą osobowość,
budują ją, uzależniają.
Jak to mówią: przyroda nie znosi próżni. Podobnie jest z psychiką. Jeśli
jakiejś psychice brakuje w czasie rozwoju zrównoważonych bodźców pozytywnych
i negatywnych, to będzie sobie ona rekompensować jedne drugimi i tak
przeniesie środek ciężkości w odbiorze rzeczywistości, by uzyskać
swoją wlasną równowagę. I tak np. dzieci maltretowane przez rodziców
znajdą w tym maltretowaniu taki punkt, który uznają za neutralny. "Mniejsze
maltretowanie" uznają za pozytyw, "większe" za negatyw. Dalej prowadzi to
do tego, że jeśli rodzic zacznie się wobec nich zachowywać obojętnie, to
zaczną go prowokować, by ich 'trochę pomaltretował", ponieważ jest to dla nich
paradoksalnie warunek poczucia bezpieczeństwa. To jest własnie ten "zysk".
Dzieci te nie zniosą sytuacji, w których ludzie nie chcą z nimi rozmawiać
na zasadach wzajemnego maltretowania. Nie potrafią czerpać zysku z
sytuacji, których się wcześniej nie nauczyły. O całej złożoności tego impasu
decyduje jednak to, że wszystko to będzie się odbywać w nieświadomości.
Dzieci te będą świadome maltretowania i będą świadomie przeżywać każdą
jego formę jako cierpienie (dysonans między ich żciem, a obserwowanym
życiem przeciętnego człowieka). A mimo to będą takie sytuacje prowokować
i na poziomie nieświadomym będą cierpieć z powodu konfliktu tego co
uświadomione z tym, co zakodowane głębiej, nawykowe, skłaniające do działań
autodestrukcyjnych.
Ale dość ... Za dużo teoretyzowania ...
Pozdrawiam i sił do podjęcia dobrze ukierunkowanego wysiłku życzę ... :)
--
Wysłano z serwisu OnetNiusy: http://niusy.onet.pl
|