« poprzedni wątek | następny wątek » |
61. Data: 2013-07-28 23:14:26
Temat: Re: No i na Marsa nie polecimy (tak szybko)Przemysłąw Dębski pisze:
> Ghost pisze:
>>
>> Użytkownik "Przemysłąw Dębski" <p...@g...pl> napisał w wiadomości
>> news:kt2q21$agf$1@node1.news.atman.pl...
>>> Flyer pisze:
>>>> In article <krmenf$1co$1@portraits.wsisiz.edu.pl>, s...@t...nic
>>>> says...
>>>>> "Maciej Woźniak" napisał w wiadomości grup dyskusyjnych
>>>>> news:kqriqa$fjf$1@node2.news.atman.pl...
>>>>>
>>>>>> | Tylko skąd wiesz, że w ten sposób "odkrywając" prawdę
>>>>>> | daje ci się przechytrzyć Matriksa - a nie odwrotnie?
>>>>>>
>>>>>> Odkrywanie prawdy nie jest przechytrzaniem matriksa,
>>>>>> a odwrotnie. Ten pęd do prawdy to on Ci wpoił.
>>>>>> Zwierzęta go nie mają, prawda? Po co - to skomplikowana
>>>>>> kwestia.
>>>>>
>>>>> Ot, byty nad potrzeby mnożysz. Nie ma nic w konstrukcji i działaniu
>>>>> człowieka, czego zaistnienia nie dałoby się wyjaśnić mechanizmem
>>>>> doboru naturalnego. W przypadku ludzi rozwinęła się co prawda
>>>>> osobna dziedzina, zwana psychologią ewolucyjną (która to nazwa
>>>>> zastąpiła nieco skompromitowaną przez różnej maści lewaków
>>>>> i tępaków "biosocjologię"), ale w sumie nie ma tu żadnej nowej
>>>>> jakości.
>>>>
>>>> Witam po długim czasie niebytności. :) Podstawowym problemem z
>>>> ewolucją jest to, że jest przedstawiana jako proces, i do tego
>>>> świadomy [ewolucja powoduje, wyklucza, premiuje]. Tymczasem czasami
>>>> faktycznie "wygrywa" lepiej przystosowany, a czasami wygrywa gorzej
>>>> przystosowany ale liczniejszy. No i ta
>>>
>>> Ale tu nie chodzi o to kto czasem wygra, jedni i drudzy będą od czasu
>>> do czasu wygrywać. Lepiej przystosowani mają przewagę nad
>>> liczniejszymi, która jest tym mniejsza im więcej jest liczniejszych.
>>> Ale zawsze jest to przewaga. Dajmy na to że jest 100 osobników. 90
>>> gorzej przystosowanych 10 lepiej. Każdy z 10 ma 2% szans na
>>> zwycięstwo, reszta ma po 0,88%. Owszem, częściej na podium będziemy
>>> widzieć tych 0,88%. Ale częściej w sensie więcej razy ogólnie.
>>> Natomiast będzie to niewystarczająco często by wygrać z 2%-wcami na
>>> dużej liczbie pokoleń. Ważna jest oczywiście ogólna liczba populacji,
>>> nie może być zbyt mała, gdyż wariancja naszej gry może sprawić że w
>>> niesprzyjających warunkach nasi 2%-wcy przegrają x-razy z rzędu
>>> odpadając z gry mimo swej przewagi - w tym upatrujesz "podstawowego
>>> problemu z ewolucją". Ale i tu ewolucja sobie radzi. Po n kolejnych
>>> pokoleniach panowania 0,88 nad światem w jednym z nich nastąpi
>>> mutacja na 2% i zaczynamy od nowa. I będzie się to kręcić aż dotąd,
>>> dopóki w przyrodzie nie nastanie równowaga liczebności 2% i 0,88% :)
>>
>> Albo, az dany gatunek w calosci nie zostanie wyeliminowany. Co moze
>> byc szybsze od "rownowagi".
>
> Z punktu widzenia ewolucji to już są większe przetasowania. Eliminacja
> jednego ogniwa z łańcucha pokarmowego zmienia warunki dla wszystkich
> uczestników. Coś na zasadzie, że nagle biały kolor misia polarnego
> zaczyna być mu wadą nie zaletą.
Jest taki tekst na wegetarian: wegetarianie zjadają jedzenie mojemu
jedzeniu. Ofkors jest to żartobliwe. Nie mniej normą jest że wegetarian
traktuje się z dystansem. Racjonalnie można to tłumaczyć iż przez
niedobór białka zwierzęcego są wybrakowani co stawia ich na gorszej
pozycji. Ale nie da się wykluczyć, że niechęć do nich spowodowana jest
tym, iż stanowią potencjalne zagrożenie dla łańcucha pokarmowego.
Znaczyło by to, że przetrwanie danego gatunku nie jest zależne tylko od
przystosowania jego osobników do warunków, pakty słabych z silnymi
przeciw średnim mogą mieć ewolucyjne uzasadnienie.
Dębska
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
Zobacz także
62. Data: 2013-07-29 03:10:56
Temat: Re: No i na Marsa nie polecimy (tak szybko)Przemysław Dębski
Przemysłąw Dębski pisze:
- pokaż cytowany tekst -
Jest taki tekst na wegetarian: wegetarianie zjadają jedzenie mojemu
jedzeniu. Ofkors jest to żartobliwe. Nie mniej normą jest że wegetarian
traktuje się z dystansem. Racjonalnie można to tłumaczyć iż przez
niedobór białka zwierzęcego są wybrakowani co stawia ich na gorszej
pozycji. Ale nie da się wykluczyć, że niechęć do nich spowodowana jest
tym, iż stanowią potencjalne zagrożenie dla łańcucha pokarmowego.
Znaczyło by to, że przetrwanie danego gatunku nie jest zależne tylko od
przystosowania jego osobników do warunków, pakty słabych z silnymi
przeciw średnim mogą mieć ewolucyjne uzasadnienie.
Dębska
Jest tylko ideologiczne wyjaśnienie.
1.Wegetarianie nienawidzą zwierząt, podobnie jest z religią, niby szlachetni a ciągle
posrani nienawiścią. Ekoświry, nowa religia.
2. Fakty są następujące, że jemy mięso hodowlana, brak spożycia to brak hodowli, zero
świnek, esterminacja gatunków hodowlanych. Wszystko w ramach religii że jemy czujące
prosiątka, brak refleksji że gdybyśmy ich nie jedli prosiątek zero, null, nic,
likwidacja.
3. Ideologia która skrywa inne motywy, zupełnie mordercze....jakie może być
wyjaśnienie biologiczne lub inne?
Bo mnie się wydaje że wy ciągle o kulturze, a wam się wydaje że o naturze?
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
63. Data: 2013-07-29 08:07:46
Temat: Re: No i na Marsa nie polecimy (tak szybko)
Użytkownik "Przemysłąw Dębski" <p...@g...pl> napisał w wiadomości
news:kt3vtm$hbc$1@node2.news.atman.pl...
> Ghost pisze:
>>
>> Użytkownik "Przemysłąw Dębski" <p...@g...pl> napisał w wiadomości
>> news:kt2q21$agf$1@node1.news.atman.pl...
>>> Flyer pisze:
>>>> In article <krmenf$1co$1@portraits.wsisiz.edu.pl>, s...@t...nic
>>>> says...
>>>>> "Maciej Woźniak" napisał w wiadomości grup dyskusyjnych
>>>>> news:kqriqa$fjf$1@node2.news.atman.pl...
>>>>>
>>>>>> | Tylko skąd wiesz, że w ten sposób "odkrywając" prawdę
>>>>>> | daje ci się przechytrzyć Matriksa - a nie odwrotnie?
>>>>>>
>>>>>> Odkrywanie prawdy nie jest przechytrzaniem matriksa,
>>>>>> a odwrotnie. Ten pęd do prawdy to on Ci wpoił.
>>>>>> Zwierzęta go nie mają, prawda? Po co - to skomplikowana
>>>>>> kwestia.
>>>>>
>>>>> Ot, byty nad potrzeby mnożysz. Nie ma nic w konstrukcji i działaniu
>>>>> człowieka, czego zaistnienia nie dałoby się wyjaśnić mechanizmem
>>>>> doboru naturalnego. W przypadku ludzi rozwinęła się co prawda
>>>>> osobna dziedzina, zwana psychologią ewolucyjną (która to nazwa
>>>>> zastąpiła nieco skompromitowaną przez różnej maści lewaków
>>>>> i tępaków "biosocjologię"), ale w sumie nie ma tu żadnej nowej
>>>>> jakości.
>>>>
>>>> Witam po długim czasie niebytności. :) Podstawowym problemem z ewolucją
>>>> jest to, że jest przedstawiana jako proces, i do tego świadomy
>>>> [ewolucja powoduje, wyklucza, premiuje]. Tymczasem czasami faktycznie
>>>> "wygrywa" lepiej przystosowany, a czasami wygrywa gorzej przystosowany
>>>> ale liczniejszy. No i ta
>>>
>>> Ale tu nie chodzi o to kto czasem wygra, jedni i drudzy będą od czasu do
>>> czasu wygrywać. Lepiej przystosowani mają przewagę nad liczniejszymi,
>>> która jest tym mniejsza im więcej jest liczniejszych. Ale zawsze jest to
>>> przewaga. Dajmy na to że jest 100 osobników. 90 gorzej przystosowanych
>>> 10 lepiej. Każdy z 10 ma 2% szans na zwycięstwo, reszta ma po 0,88%.
>>> Owszem, częściej na podium będziemy widzieć tych 0,88%. Ale częściej w
>>> sensie więcej razy ogólnie. Natomiast będzie to niewystarczająco często
>>> by wygrać z 2%-wcami na dużej liczbie pokoleń. Ważna jest oczywiście
>>> ogólna liczba populacji, nie może być zbyt mała, gdyż wariancja naszej
>>> gry może sprawić że w niesprzyjających warunkach nasi 2%-wcy przegrają
>>> x-razy z rzędu odpadając z gry mimo swej przewagi - w tym upatrujesz
>>> "podstawowego problemu z ewolucją". Ale i tu ewolucja sobie radzi. Po n
>>> kolejnych pokoleniach panowania 0,88 nad światem w jednym z nich nastąpi
>>> mutacja na 2% i zaczynamy od nowa. I będzie się to kręcić aż dotąd,
>>> dopóki w przyrodzie nie nastanie równowaga liczebności 2% i 0,88% :)
>>
>> Albo, az dany gatunek w calosci nie zostanie wyeliminowany. Co moze byc
>> szybsze od "rownowagi".
>
> Z punktu widzenia ewolucji to już są większe przetasowania. Eliminacja
> jednego ogniwa z łańcucha pokarmowego zmienia warunki dla wszystkich
> uczestników. Coś na zasadzie, że nagle biały kolor misia polarnego zaczyna
> być mu wadą nie zaletą.
Etam, wystarczy, ze cos przenosi sie na madagaskar, jest zwinne i baaardzo
kocha lemur. A kazdym razie przynajmniej lubi.
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
64. Data: 2013-07-29 08:12:54
Temat: Re: No i na Marsa nie polecimy (tak szybko)
Użytkownik "Przemysłąw Dębski" <p...@g...pl> napisał w wiadomości
news:kt41ie$j0j$1@node2.news.atman.pl...
> Przemysłąw Dębski pisze:
>> Ghost pisze:
>>>
>>> Użytkownik "Przemysłąw Dębski" <p...@g...pl> napisał w wiadomości
>>> news:kt2q21$agf$1@node1.news.atman.pl...
>>>> Flyer pisze:
>>>>> In article <krmenf$1co$1@portraits.wsisiz.edu.pl>, s...@t...nic
>>>>> says...
>>>>>> "Maciej Woźniak" napisał w wiadomości grup dyskusyjnych
>>>>>> news:kqriqa$fjf$1@node2.news.atman.pl...
>>>>>>
>>>>>>> | Tylko skąd wiesz, że w ten sposób "odkrywając" prawdę
>>>>>>> | daje ci się przechytrzyć Matriksa - a nie odwrotnie?
>>>>>>>
>>>>>>> Odkrywanie prawdy nie jest przechytrzaniem matriksa,
>>>>>>> a odwrotnie. Ten pęd do prawdy to on Ci wpoił.
>>>>>>> Zwierzęta go nie mają, prawda? Po co - to skomplikowana
>>>>>>> kwestia.
>>>>>>
>>>>>> Ot, byty nad potrzeby mnożysz. Nie ma nic w konstrukcji i działaniu
>>>>>> człowieka, czego zaistnienia nie dałoby się wyjaśnić mechanizmem
>>>>>> doboru naturalnego. W przypadku ludzi rozwinęła się co prawda
>>>>>> osobna dziedzina, zwana psychologią ewolucyjną (która to nazwa
>>>>>> zastąpiła nieco skompromitowaną przez różnej maści lewaków
>>>>>> i tępaków "biosocjologię"), ale w sumie nie ma tu żadnej nowej
>>>>>> jakości.
>>>>>
>>>>> Witam po długim czasie niebytności. :) Podstawowym problemem z
>>>>> ewolucją jest to, że jest przedstawiana jako proces, i do tego
>>>>> świadomy [ewolucja powoduje, wyklucza, premiuje]. Tymczasem czasami
>>>>> faktycznie "wygrywa" lepiej przystosowany, a czasami wygrywa gorzej
>>>>> przystosowany ale liczniejszy. No i ta
>>>>
>>>> Ale tu nie chodzi o to kto czasem wygra, jedni i drudzy będą od czasu
>>>> do czasu wygrywać. Lepiej przystosowani mają przewagę nad
>>>> liczniejszymi, która jest tym mniejsza im więcej jest liczniejszych.
>>>> Ale zawsze jest to przewaga. Dajmy na to że jest 100 osobników. 90
>>>> gorzej przystosowanych 10 lepiej. Każdy z 10 ma 2% szans na zwycięstwo,
>>>> reszta ma po 0,88%. Owszem, częściej na podium będziemy widzieć tych
>>>> 0,88%. Ale częściej w sensie więcej razy ogólnie. Natomiast będzie to
>>>> niewystarczająco często by wygrać z 2%-wcami na dużej liczbie pokoleń.
>>>> Ważna jest oczywiście ogólna liczba populacji, nie może być zbyt mała,
>>>> gdyż wariancja naszej gry może sprawić że w niesprzyjających warunkach
>>>> nasi 2%-wcy przegrają x-razy z rzędu odpadając z gry mimo swej
>>>> przewagi - w tym upatrujesz "podstawowego problemu z ewolucją". Ale i
>>>> tu ewolucja sobie radzi. Po n kolejnych pokoleniach panowania 0,88 nad
>>>> światem w jednym z nich nastąpi mutacja na 2% i zaczynamy od nowa. I
>>>> będzie się to kręcić aż dotąd, dopóki w przyrodzie nie nastanie
>>>> równowaga liczebności 2% i 0,88% :)
>>>
>>> Albo, az dany gatunek w calosci nie zostanie wyeliminowany. Co moze byc
>>> szybsze od "rownowagi".
>>
>> Z punktu widzenia ewolucji to już są większe przetasowania. Eliminacja
>> jednego ogniwa z łańcucha pokarmowego zmienia warunki dla wszystkich
>> uczestników. Coś na zasadzie, że nagle biały kolor misia polarnego
>> zaczyna być mu wadą nie zaletą.
>
> Jest taki tekst na wegetarian: wegetarianie zjadają jedzenie mojemu
> jedzeniu. Ofkors jest to żartobliwe. Nie mniej normą jest że wegetarian
> traktuje się z dystansem. Racjonalnie można to tłumaczyć iż przez niedobór
> białka zwierzęcego są wybrakowani co stawia ich na gorszej pozycji. Ale
> nie da się wykluczyć, że niechęć do nich spowodowana jest tym, iż stanowią
> potencjalne zagrożenie dla łańcucha pokarmowego.
Watpliwe, tego typu "atawistyczne" niecheci musialyby byc kodowane
ewolucyjnie, a wiec dlugo i skutecznie. Tymczasem hodowle mamy od niedawna,
a i spora czesc zwierzat hodowlanych odzywia sie niekonkurencyjnie wobec
czlowieka. Dodajac to, ze same ziwerzeta sa juz tylko dla nas, nie dla tych
cwokow, mozemy sie tylko cieszyc.
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
65. Data: 2013-08-02 20:51:03
Temat: Re: No i na Marsa nie polecimy (tak szybko)"Maciej Woźniak" napisał w wiadomości grup dyskusyjnych
news:krmpca$eqt$1@node2.news.atman.pl...
>> Odkrywanie prawdy nie jest przechytrzaniem matriksa,
>> a odwrotnie. Ten pęd do prawdy to on Ci wpoił.
>> Zwierzęta go nie mają, prawda? Po co - to skomplikowana
>> kwestia.
>
>
>|Ot, byty nad potrzeby mnożysz. Nie ma nic w konstrukcji i działaniu
>|człowieka, czego zaistnienia nie dałoby się wyjaśnić mechanizmem
>|doboru naturalnego.
>
> Naprawdę? Wyjaśnij mi zatem, jak to jest, że człowiek jest gotów
> zaryzykować i poświęcić życie, żeby, na przykład, uratować
> klejnoty korony polskiej przed hitlerowcami (życie, dodam,
> niekoniecznie własne)? Albo o co chodzi z tym tępieniem Żydów?
> Czym oni się różnią od, dajmy na to, Belgów - z punktu widzenia
> doboru naturalnego? A od jak dawna ludzie głowią się nad kwestią,
> jak mogą być tak głupi, żeby toczyć między sobą wojny, i nijak
> nie mogą zgadnąć?
> Owszem, jest cała fura takich zjawisk.
Napisałem coś nieopatrznie, Ty mi odpisałeś - i narobiło się
materiału do obróbki na długie, zimowe wieczory. Tymczasem
jest lato, a wieczory są nadzwyczaj krótkie. Spróbuję jednak
obrobić chociaż mały kawałek. Dodam w tym momencie, że
część dyskusji przeniosła się na grupę "pl.sci.psychologia",
zajrzyj tam, gdybyś chciał zapoznać się z kilkoma moimi
wypowiedziami.
Funkcjonuje w potocznym obiegu podział różnych systemów
na sprzęt i oprogramowanie. W przypadku komputerów sprawa
jest oczywista, ale w podobnych kategoriach możemy analizować
(mniej czy bardziej zasadnie) funkcjonowanie ludzkiego umysłu.
Mamy zatem sprzęt - wybujały ponad średnią, zwierzęcą miarę
zbiór miliardów neuronów z możliwością utworzenia olbrzymiej
ilości połączeń pomiędzy nimi oraz oprogramowanie - czyli jakąś
konkretną, szczególną realizację połączeń.
Postawię na początek pytanie: skąd się wziął sprzęt, czyli
fizyczny i widoczny gołym okiem mózg? Raczej mało kto wierzy
w bajki prawiące o tym, że pojawił się ktoś, który wyrzeźbił
w g..... w glinie gotową postać i tchnął w nią ducha.
Jedyny mechanizm, jaki przychodzi mi do głowy, który
w prostej (albo mocno pokrętnej) drodze prowadzi od
mózgu przeciętnych małp do mózgu człowieka współczesnego,
to ewolucja.
Zazwyczaj jest to długotrwały proces (z szeregiem wyjątków,
o których napiszę przy innej okazji), w trakcie którego poszczególne
pokolenia zaliczyły najrozmaitsze wariacje i kombinacje
różnych warunków środowiskowych oraz różnych matriksów.
===============================================
Próbuję dojść do sedna rozbieżności pomiędzy naszymi
stanowiskami.
>|Chodzi mi jednak generalnie o zasadę. Naprawdę nie widzę
>|konieczności istnienia jakiejś "inteligentnej" istoty, której
>|składnikami są "normalne", inteligentne istoty, aby pojawiały
>|się dzieła będące wytworem setek czy tysięcy ludzkich rąk
>|i umysłów.
>
> A czy widzisz konieczność istnienia inteligentnej istoty,
> żeby ileś tam miliardów neuronów zaczęło gadać po ludzku?
> Tę widzisz.
> To nie kwestia konieczności. Społeczeństwo po prostu JEST.
> Jest, i już. I jest siecią informacyjną. Samouczącą się.
Stawiam na to, że pojawienie się istoty myślącej, to jedyny
przypadek, w którym wydaje się nam - ludziom - że
duża ilość neuronów połączonych w sieć to coś więcej niż
duża ilość neuronów połączonych w sieć. Mówiąc po ludzku,
tworzy się nowa jakość. Tak nam się wydaje, bo jesteśmy
tą nową jakością. O innych przypadkach nic pewnego nie
możemy powiedzieć. Niektórzy zaś w ogóle nie wierzą, że
umysł człowieka to tylko działająca sieć neuronów - jedni
domagają się istnienia duszy nieśmiertelnej, inni (Penrose)
biorą pod lupę mikrotubule i doszukują się zjawisk przewidywanych
przez mechanikę kwantową jakoby niezbędnych do zaistnienia
świadomości (to akurat jest wyjaśnianiem nieznanego przez
niezrozumiałe).
Czy istnieje chemia? Na dobrą sprawę w związkach chemicznych
i przemianach chemicznych nie ma nic więcej niż interakcje
kilku najwyższych orbitali plus fizyka dotycząca atomów
(ich masy, zachowania się w sieci krystalicznej, płynie czy
gazie). Gdyby jakiś genialny i olbrzymi umysł był w stanie
szybko i bezbłędnie manipulować podstawowymi teoriami
opisującymi zachowanie się atomów w ogólności oraz
elektronami (na poszczególnych orbitach) w szczególności,
mógłby w jednym błysku wykoncypować tak zwane chemiczne
właściwości dowolnej zbieraniny dowolnych atomów oraz
przewidzieć, jak ta zbieranina będzie ewoluować w czasie.
Takiemu umysłowi niepotrzebna byłaby biblioteka tomów
zawierających wiedzę dotyczącą chemii nieorganicznej,
organicznej czy fizykochemii, gdyż ten umysł w każdej chwili
byłby w stanie taką bibliotekę wygenerować (a po chwili bez
żalu skasować).
Ludzkie umysły nie są aż tak pojemne i tak lotne, więc
chemicy posługują się jakimiś "makro-obiektami", którym
przypisują określone właściwości (po części wynikające
z teorii niższego poziomu, a po części bezpośrednio z ich
badań), przez co "zabawa w chemię" staje się w ogóle dla
ludzi możliwa.
W podobny sposób radzimy sobie z elektroniką. Teoretycznie
rzecz biorąc zachowanie się dwóch płyt metalowych umieszczonych
w pewnej odległości od siebie oraz spiralnie zwiniętego
przewodnika i kilku odcinków dodatkowych metalowych
drutów można opisać wychodząc wprost ze wzorów Maxwella
(które i tak są jakimś "makro-opisem"), ale byłoby to co
najmniej mało efektywne. Wymyślono więc abstrakcyjne
obiekty o nazwie "kondensator", "cewka", "przewodnik",
"izolator", "opornik", przypisano im określone właściwości
opisane prostackimi zależnościami (patrz: "Teoria obwodów",
zmora studentów wydziałów elektroniki) - i już jest łatwo
i przyjemnie.
Hierarchiczny opis rzeczywistości to jedyny ratunek człowieka
i jedyna możliwość ogarnięcia wszystkiego, co go otacza.
Nie jestem aż takim wariatem, aby negować istnienie
społeczeństw, które po prostu są - bo wygodnie nam,
ludziom, opisywać zbiorowiska ludzi oraz ich interakcje
w takich właśnie makro-kategoriach. Nie mam aż tak sprawnego
umysłu, aby na podstawie detalicznej wiedzy o budowie
setek tysięcy czy milionów osobników z miejsca wychwycić
prawidłowości w funkcjonowaniu ich jako całości. Nie neguję
więc i tego, że warto społecznościom się przyglądać, badać
je i i wymyślać jakąś najlepszą (makro-)teorię. Być może Twoje
podejście (samoucząca się sieć informacyjna) jest sensowne
i (do)prowadzi do najlepszego opisu społeczności, chociaż czy
poważnie rozważasz i taką koncepcję, że tylko Ci się wydaje,
że owa sieć jest inteligentna i samoucząca? Może ona tylko
na Tobie sprawia takie wrażenie?
Czym w ogóle jest inteligencja w przypadku tworów innych
niż "inteligentny" człowiek? A czym w takich sytuacjach jest
uczenie się? Zakładamy chyba (popraw mnie, jeśli się mylę),
że w procesie uczenia uczący najpierw jest głupszy (ma
mniejszy zasób wiedzy) albo jest mniej sprawny w danej
umiejętności, a po jakimś czasie jest mądrzejszy albo
bardziej w czymś wprawiony.
Wydaje mi się jednak, że mamy po prostu ewolucję
społeczeństwa (społeczeństw) poprzez poszczególne stany
(zresztą arbitralnie przez nas wyróżnione), którym co najmniej
ryzykowne byłoby przypisywanie jakiegoś wartościowania
czy oceny (gorszy - lepszy, głupszy - mądrzejszy, mniej
sprawny - bardziej sprawny).
Weźmy jakieś duże, zamknięte (chociaż przezroczyste)
pudełko z dużą ilością różnych przegródek. Wrzućmy na
początek do pudła pewną ilość stalowych kuleczek, potem
potrząsajmy tym pudłem i obserwujmy zachowanie się
całości. Widzimy, jak zmienia się układ kulek oraz ich
rozmieszczenie w poszczególnych przegródkach. Układ
ewoluuje, przechodzi przez kolejne stany. Czy nie sądzisz,
że bez sensu byłoby mówić, że jakiś stan jest lepszy albo
gorszy od innego? Mogłoby się oczywiście zdarzyć, że
zaczęlibyśmy dostrzegać w tym pojawienie się określonego
porządku, i nam samym jeden stan bardziej by się podobał
niż inny, ale dobra teoria opisująca ewolucję rozmieszczenia
się kulek nie powinna się do takich emocjonalnych odczuć
odwoływać, tylko zaproponować określone arytmetyczne
i geometryczne zależności oraz ich zmiany w czasie.
Wielokrotnie już na to zwracałem uwagę - język człowieka
powstał na jego potrzeby (no dobra, to nie musi być najlepsze
sformułowanie) i nadaje się przede wszystkim do opisu jego
doświadczeń (to akurat jest dobre sformułowanie).
Być albo nie być? To nie jest skomplikowana kwestia - być!
być! żyć i istnieć za wszelką cenę! W to naczelne dążenie język
się w dużej części wpisuje. Rozpoznajemy odczucia i zjawiska
i przypisujemy im bardziej czy mniej "życiodajne" znaczenie:
to jest dla mnie lepsze (odzienie, pożywienie czy sytuacja),
a to gorsze, to mniej smaczne, a to bardziej, to jest cięższe
("zasapię się, gdy będę to taszczył") albo lżejsze. Ten człowiek
jest dobry ("warto się z nim zadawać"), ten niedobry ("trzeba
go unikać"), ten głupi a inny mądry, i te de, i te pe.
W przypadku fizyki, chemii czy astronomii naukowcy zazwyczaj
posługują się językiem prawidłowo (zauważyłem, rzecz jasna,
że w przypadku fizyków nie podzielasz mojej opinii). Jest mowa
o jakichś obiektach, relacjach wielkości czy odległości, różnych
stanach czy ich ewolucji. Tymczasem w przypadku dziedzin
opisujących istoty żywe, a w szczególności człowieka, tak dobrze
już nie jest.
Jaką funkcję pełni serce? Wiadomo, służy do pompowania
krwi. Wydaje się, że wszystko jest w porządku, ja jednak sądzę,
że to jest zazwyczaj nieuświadomiona i z gruntu niesłuszna
antropomorfizacja. Gdybym zapytał: jaką funkcję pełnią
w Układzie Słonecznym komety - czy to byłoby dobre pytanie?
A jaką funkcję mają reakcje termojądrowe wewnątrz Słońca?
Oczywiście nijaką. Po prostu zachodzą - powodują zmianę
jego składu (stanu) oraz generują (uwalniają) energię.
Serce służy do robienia puk-puk i do zużywania części zasobów
organizmu. To jest równie dobra (czyli równie bezsensowna)
odpowiedź na zadane wcześniej niedobre pytanie o funkcję
serca. Funkcję pełnią funkcyjni - jacyś ludzie, którym inni
ludzie przydzielili jakąś czynność do wykonania. A służyć
można do mszy, królowi czy innemu zwierzchnikowi (lub po
prostu być służącym, czyli mieć na stałe przypisany jakiś
"zawód").
Te sformułowania nadają się również do opisu dzieł ludzkich rąk.
Robimy zasadniczo coś do czegoś. Przykładowo, wymyślamy
machinę, która pozwoli ludziom łatwiej przemieszczać się
z miejsca na miejsce, a w tej machinie poszczególne elementy
do czegoś służą i pełnią jakieś funkcje. To się wydaje takie
naturalne i oczywiste, że mnóstwo ludzi usiłuje zgadnąć, po
co jest Wszechświat (po nic) i do czego służy ewolucja
(do niczego).
A jeśli napiszę: "W wyniku działania ewolucji pojawiają się
osobniki coraz lepiej przystosowane" - czy to będzie poprawne
sformułowanie? Niestety, nie bardzo, a dlaczego, pozostawię
domyślności czytelnikom (o ile jest ich więcej niż jedna sztuka).
W przypadku teorii ewolucji pojawia się zresztą mnóstwo takich
kwiatków. Sam wielokrotnie używałem sformułowania "samolubny
gen", biorąc go często w cudzysłów albo i nie biorąc, gdy mogłem
przypuszczać, że jestem dobrze rozumiany. Gorsze od niezręcznych
sformułowań są jednak jawne przypisanie ewolucji "człowieczych"
cech, których ona po prostu nie ma. Zatem nie jest ona ani "mądra",
ani "przewidująca", ani nie "dba" o równowagę (akurat ekologiczną),
ani nie "dąży" do pojawienia się coraz "doskonalszych" form życia,
które jakoby wypierają te mniej doskonałe (do dziś organizmy
jednokomórkowe mają się świetnie). Mogę się zgodzić, że
prowadzi do pojawienia się form coraz bardziej złożonych
(skomplikowanych), to znaczy takich, przy których człowiek musi
się bardziej namęczyć i napocić, aby napisać sobie teorię poprawnie
opisującą zachowanie się tych form.
Zatem ewolucja prowadzi znikąd donikąd, i zgodnie z zasadą
działania bardzo lokalnego i "krótkowzrocznego" mechanizmu
przechodzi z jednego stanu do kolejnego (tak przynajmniej byłoby
najlepiej ją opisać). Dochodzę zatem do wniosku, że Twój matriks -
poprzez jakąś odległą analogię do cech przypisywanych ewolucji -
raczej nie jest inteligentną siecią, chociaż może sprawiać na nas,
ludziach, takie wrażenie.
Ale choćby według "dobrze" zdefiniowanych kryteriów mielibyśmy
do czynienia z inteligentną siecią, to uprzejmie zwracam uwagę
na to, że warto przyjrzeć się uważnie "atomom" tej sieci, to
znaczy jak najlepiej zrozumieć budowę i działanie poszczególnych
umysłów. Mam wrażenie, że negujesz istnienie pewnych
mechanizmów, które dla mnie wydają się oczywiste i naprawdę
warte uwzględnienia w budowaniu teorii wyższego poziomu, bez
czego będzie ona w jakiś tam sposób co najmniej niepełna, jeśli
wręcz nie ułomna. Z drugiej strony wyrażę przekonanie, że
wystarczy dobrze poznać niższy poziom, aby bez specjalnych
badań wykoncypować sobie poziom wyższy, choćby miałoby to
być trudniejsze niż przejście od działania orbitali do chemii.
Próbuję zatem dalej przekazać, o co mi konkretnie chodzi.
================================================
Ustaliliśmy (?), że mózg człowieka to jest wytwór ewolucji. Dziesiątki
razy pisałem już, co to mniej więcej znaczy - i wielu z nas
jest gotowych się z tym zgodzić. Pojemność czaszki, pofałdowanie
kory mózgowej, określone "bloki funkcjonalne" są zapisane
w kodzie DNA - i jeśli tylko nic nie zakłóci procesu rozwoju
od pojedynczej, zapłodnionej komórki do osobnika dorosłego,
utworzy się jednoznacznie określony, konkretny egzemplarz
mózgu. W oczywisty sposób jest on pochodną istnienia milionów
osobników w wielkiej ilości pokoleń bliższych i dalszych w czasie,
ludzi funkcjonujących w rozmaitych wersjach i odmianach
SPOŁECZNOŚCI, ale od naciśnięcia przycisku "Start" (czyli od
momentu zapłodnienia) nic się z tym konkretnym mózgiem nie
da zrobić - ani zmodyfikować, ani polepszyć, ani popieprzyć
(pomijając wpływ zatrucia alkoholowego, kiły wrodzonej,
promieniowania i tym podobnych czynników, o których teraz
nie chciałbym dyskutować).
OK, mamy zatem sprzęt. A co z oprogramowaniem?
Wielu ludzi uważa (przynajmniej ci, którym chce się nad
tym zastanawiać), że mózg to wielka, szara masa komórek
nerwowych, którą można dowolnie zaprogramować (kłania
się koncepcja "tabula rasa"). Wierzą oni w to, że sieć
neuronowa jest bardzo plastyczna, a ich wiarę umacniają
doświadczenia niektórych osób dotkniętych jakimś urazem
mózgu, prowadzącym do uszkodzenia jego części (zdrowe
fragmenty sieci neuronowej są w stanie - lepiej lub gorzej -
odtworzyć działanie zepsutych obszarów). Mam wrażenie,
że w części albo w całości podzielasz ten pogląd, chyba że
źle interpretuję Twoje słowa:
> A poza tym, kultura ma władzę i nad podświadomością.
> Nie wyjdziesz nago na ulicę, prawda? Podświadomie czujesz,
> że nie wolno. A jako zwierzę nie miałbyś z tym żadnego
> problemu. To zakaz kulturowy.
Gdzie i kiedy ten zakaz do mojego mózgu został przekazany?
Nie pamiętam, aby ktokolwiek wpajał mi za młodu czy za
staru, że nie wolno wychodzić nago na ulicę. Być może
nieświadomie przejąłem wzorce zachowań innych ludzi,
ale bardziej jestem skłonny sądzić, że ta wiedza jest
wrodzona. Po prostu czuję, że goły facet wygląda chujowo.
Jeśli zaczniesz spychać psa w przepaść, będzie gwałtownie
się opierał, choćby w swoim życiu nie miał nigdy do
czynienia z dużymi wysokościami ani nie miał żadnych
osobistych doświadczeń wynikających z upadków. To samo
doświadczenie przeprowadzono na małych dzieciach
(w trochę mniej brutalnej formie, kierowano je na
przezroczystą podłogę, pod którą była duża pustka).
Te dzieci (które jeszcze nie umiały mówić i dopiero
raczkowały) nie miały najmniejszych sposobności, aby
w tradycyjnych, "kulturalnych" formach komunikacji
dowiedzieć się, o co chodzi z tą wysokością, ale wszystkie
"spychane w przepaść" sztywniały i opierały się. Zatem
co tutaj zadziałało - natura czy kultura? Czy ta wiedza
jest nabyta czy wrodzona?
To jest takie prostackie rozróżnienie, na które dałem się
trochę nabrać - jeśli coś jest wrodzone, to jest "natura",
a jeśli wyuczone, to "kultura". Być może to jest źródłem pewnych
(pozornych) między nami rozbieżności. Niejawnie przyjąłem,
że "Twój" matriks działa na poszczególnych ludzi w sposób
"kulturalny" - przez wychowanie, podpatrywanie, indoktrynację,
czytanie książek, oglądanie filmów - i ogólnie przez sumę
osobniczych doświadczeń, zbieranych świadomie i nieświadomie
przez całe (ale tylko jedno) życie.
>|Chyba łatwo Ci będzie teraz dopowiedzieć sobie, jakie zdanie
>|mam na temat pojawienia się wzmiankowanego na początku
>|"pędu do prawdy". Jak wszystko inne w powyższych akapitach,
>|jest to kolejny rodzaj napędu emocjonalnego, niemożliwego
>|do wytresowania,
>
> Dlaczego nie?
Dlatego, że jest to cecha wrodzona. Wystarczy człowieka nauczyć
mówić i trochę ogólnie "podszkolić" w różnych umiejętnościach,
aby ten czy ów (bo nie każdy) odkrył w sobie "pęd do prawdy".
Tak chciałem Ci odpisać. Ale jeśli przyznam, że należy rozciągnąć
działanie matriksa poza jednostkowe doświadczenie (czyli na dziesiątki
i setki pokoleń wstecz), a Ty przyznasz, że te doświadczenia mogą
kumulować się i propagować w genach i poprzez geny (to znaczy
wykorzystując mechanizmy klasycznie rozumianej ewolucji), dużą
część nieporozumienia będziemy mieli z głowy.
Wybiegając nieco naprzód chcę powiedzieć, że jakieś 90 % nakazów
i zakazów kulturowych mamy zapisane w genach. Te wszystkie
zasady w pewnym (najczęściej właściwym) momencie w sobie
odkrywamy, podobnie jak wspomniany już wielokrotnie "pęd
do wiedzy".
Zatrzymam się jeszcze przez chwilę przy instynktownych, wrodzonych
reakcjach dotyczących "lęku wysokości" i "wstydliwości". Nie ma
między tymi mechanizmami żadnej różnicy jakościowej. Setki
osobniczych doświadczeń poprzednich pokoleń wygenerowały
przekaz: "uważaj na przepaście, bo możesz spaść i zginąć", jak
również taki: "nie pokazuj się nago w miejscach publicznych, bo
inni ludzie mogą cię obić kijami". Trochę sprawę upraszczam,
ale tak jeden przekaz jak i drugi powstał na skutek działania tego
samego mechanizmu selekcji naturalnej, z tym, że "naturalnym
środowiskiem człowieka" stało się społeczeństwo z jakąś tam
kulturą. Niby dlaczego ewolucja miałaby się wyłączyć, gdy ta
ostatnia "rozkwitła"?
> A poza tym, kultura ma władzę i nad podświadomością.
> Nie wyjdziesz nago na ulicę, prawda? Podświadomie czujesz,
> że nie wolno. A jako zwierzę nie miałbyś z tym żadnego
> problemu. To zakaz kulturowy.
Moja babcia wyrzucała kota na dwór, gdy ten w trakcie
swoich naturalnych czynności pielęgnacyjnych "ostentacyjnie"
lizał sobie miejsca pod ogonem. Mógłbym się założyć, że
gdyby od dzisiaj przez najbliższe dziesięć tysięcy lat
wszyscy ludzie na świecie w podobny sposób traktowali
koty domowe, to nastąpiłaby modyfikacja tego gatunku
w taki sposób, że koty zaczęłyby "mieć problem" z tak
zwanymi intymnymi czynnościami pielęgnacyjnymi.
Zatem chcąc polizać sobie jajka kryłyby się gdzieś po
kątach.
Czy to byłby zakaz kulturowy? I tak, i nie. Ale już nie chcę
drążyć tego podwątku, zwracam uwagę na inną kwestię:
> A poza tym, kultura ma władzę i nad podświadomością.
Kultura ma władzę nad podświadomością? A ta z kolei
nad świadomością? Chwila, moment. Naszkicowałem
schemat ideowy umysłu człowieka, nadzwyczaj finezyjnie
rąbiąc siekierą mózg mniej więcej na pół (jak to zauważył
kolega Dębski), na część bezmyślną, podświadomą,
instynktowno-emocjonalną oraz część świadomą, rozumową.
Stwierdziłem, że ta pierwsza część ma władzę nad drugą,
druga co najwyżej podsuwa pierwszej wstępne rezultaty
obróbki mentalnej.
Czy oceniasz ten szkic jako ogólnie słuszny, niesłuszny,
nieistotny? Chciałbyś go ewentualnie sprecyzować?
A może wyrzucić wprost na śmietnik?
Na początek zauważę, że kultura to chyba nie jest jakiś
demoniczny twór, który ma zdalny i telepatyczny wpływ
na poszczególne osobniki (czy wprost ich umysły). Jeśli
w danej chwili zastanawiam się, czy wyjść nago na ulicę,
to mam - w jakiś tam sposób - odzwierciedlenie kultury
pod czaszką. Nie konsultuję się w tym momencie bez-
przewodowo z matriksem ani nie wertuję kodeksów
wyprodukowanych przez ludzkość w ciągu ostatnich
stuleci, całą stosowną wiedzę i wszelkie wewnętrzne
oddziaływania mam - tu i teraz - w swojej lokalnej
i prywatnej kopii (czy może lepiej byłoby napisać:
odwzorowaniu).
Chyba nie zamierzasz tego kwestionować? Możemy się
co najwyżej pokłócić o to, w jaki sposób to odwzorowanie
się w moim umyśle wyprodukowało (przez geny czy przez
wychowanie?), oraz na ile jest szczegółowe lub skłonne do
kompromisu na etapie analizy sytuacji oraz wczuwania
się w swoje zachcianki i niepokoje.
Jeśli masz jakąś propozycję dotyczącą wzajemnych, ale
wewnątrz-umysłowych relacji pomiędzy kulturą, podświadomością,
nadświadomością, świadomością i rozumem, wal tutaj śmiało.
Nie wykluczam, że okaże się lepsza od mojej. A u mnie jest
na razie prosto (chociaż w rozpisaniu na szczegółowy schemat
okaże się zajebiście pogmatwane): mamy w mózgu jedno
centrum decyzyjne, które wprost steruje zachowaniem
człowieka, generując w odpowiednich (sobie tylko wiadomych)
momentach określone emocje (niekiedy kilka różnych i sprzecznych
na raz). A człowiek (czym jest w takim razie człowiek?) zwracając
się do swojego "wnętrza" może odczuć (i opowiedzieć o tym
innym ludziom), że chce mu się pić, zrobić kupę albo zarobić
kupę (kasy), ewentualnie nie chce mu się jeść albo iść do pracy,
a do dentysty to by poszedł, ale się boi. Nie ma według mnie
osobnych centrów decyzyjnych dotyczących fizjologii, biologii
oraz najszerzej rozumianej kultury, możemy co najwyżej wyróżniać
różne warstwy czy piętra tej struktury.
Ten sam, zwierzęcy mózg emocjonalny działa w ludziach do
dzisiaj, uległ tylko znaczącej, ewolucyjnej modyfikacji (rozbudowie),
aby "wziąć w ryzy" niebywale wybujałą część mózgu językowo-
racjonalno-logiczną, w której to części upatruję źródło/generator
(samo)świadomości.
[Chwila przerwy na kawę...]
Kilka akapitów wcześniej zaproponowałem analizę umysłu
człowieka w kategoriach sprzętu i oprogramowania.
Zatem sprzęt to zbiorowisko neuronów (z ogromną ilością
potencjalnych połączeń między nimi), a oprogramowanie
to jakaś konkretna realizacja sieci poprzez połączenia - synapsy,
utworzone w przestrzeniach między aksonem jednej komórki
nerwowej a dendrytami innej). Wspomniałem o koncepcji
"tabula rasa", według której jakoby "czysty" mózg noworodka
zapełniany jest kulturową treścią (programowany) przez resztę
życia, ale od razu napiszę, że jest to pieprzenie kotka za
pomocą młotka.
Kod DNA definiuje ogromną ilość zdolności, funkcji, procedur
czy jak by tego nie nazywać. Chociażby język - na pozór geny
nie mają tutaj nic do powiedzenia (w końcu dziecko uczy się
dowolnego języka, w zależności od środowiska, w którym się
wychowuje). Jednak są w mózgu całe, specjalizowane obszary,
których istnienie jest w ogóle niezbędne, aby jakiegokolwiek
języka się nauczyć - i te obszary muszą już być odpowiednio
ukształtowane, a nawet wstępnie "oprogramowane". Podobno
dziecko uczy się języka sto razy szybciej i skuteczniej, niż
gdyby miało tylko uniwersalną strukturę neuronową "ogólnego
stosowania". Języki nawet najodleglejszych geograficznie
kultur mają wspólne cechy, co w końcu nie powinno dziwić,
skoro mamy podobne geny.
Były przypadki dzieci wychowanych w środowisku, w którym
nie mogły one poznać żadnego ludzkiego języka. W oczywisty
więc sposób te dzieci nie nauczyły się mówić. Jednak
były też podobne sytuacje, dotyczące rodzeństwa. Na swój
prywatny użytek wymyślały one własny język (raczej
niepodobny do jakiegokolwiek innego, znanego dialektu),
w którym się całkiem skutecznie porozumiewały.
Ale nie tylko język jest wstępnie w nas, ludziach, genetycznie
zakodowany. Istnieje coś takiego, jak struktura osobowości
("charakter"), co do której raczej nie ma wątpliwości, że
jest wrodzona. Ja posuwam się znacznie dalej i stwierdzam,
że mnóstwo (większość) zasad regulujących nasze kulturowe
i "kulturalne" zachowanie mamy wstępnie w mózgach
zakodowane - gdzieś w strukturach mózgu emocjonalnego,
tego "bezmyślnego", nieświadomego, ale nadrzędnego
układu sterowania.
Ta część mózgu nie ma szansy na poprawne funkcjonowanie,
jeśli nie nastąpi odpowiednie wyszkolenie (zaprogramowanie)
części świadomo-językowo-racjonalnej. Emocje tak zwanego
wyższego rzędu pojawiają się na zasadzie odpowiednio
wykształconych form komunikacji pomiędzy tymi częściami
umysłu. Bez tego działać będą tylko najbardziej podstawowe,
"zwierzęce" funkcje ludzkiego mózgu emocjonalnego. Inaczej
mówiąc, jeśli jakiś osobnik nie nauczy się mówić ani nie zdobędzie
minimalnego zasobu wiedzy, wtedy nie ma szansy "odezwać"
się ta "kulturowo-genetyczna" część zapisów w mózgu.
Tymczasem ludziom wydaje się, że dzieci cywilizowanego
zachowania się i "kultury" uczą się równolegle z nauką
języka i nabywaniem wiedzy oraz praktycznych umiejętności.
A moim zdaniem różne "kulturalne" formy zachowania się (jak
na przykład konkretne umiejętności posługiwania się
sztućcami albo rytualne sposoby powitania czy pozdrawiania)
to tylko cienka warstewka, której przygodne formy są
dziełem przypadku i powielania zastanych wzorów. Prawdziwa
umiejętność życia (lub w poszczególnych przypadkach brak
tej umiejętności) jest już nam wszystkim z góry podana - czy
ktoś w to wierzy, czy nie wierzy.
O "wyższości" genów nad wychowaniem świadczy między
innymi takie doświadczenie, które nigdy jeszcze nie zostało
wykonane. Spróbujemy w tym doświadczeniu "wyzerować
kulturę".
Umieszczamy zatem sporą ilość niemowląt (co najmniej kilka
tysięcy) na jakiejś bezludnej, izolowanej od reszty świata
wyspie bez jakichkolwiek śladów ludzkiej cywilizacji, dbamy
na początku wyłącznie o ich podstawowe, fizjologiczne potrzeby
(jedzenie, wygodne spanie, odpowiedni klimat - a gdyby było
nazbyt zimno, podrzucamy jakieś odzienie) i obserwujemy
z ukrycia, co się będzie dalej działo.
Jestem przekonany, że już w pierwszym pokoleniu powstanie
język - wspólny dla całej społeczności, również w tym samym,
pierwszym pokoleniu dojdzie do łączenia się kobiet i mężczyzn
w pary (mniej czy bardziej trwałe). Niejakim zaskoczeniem
dla wszystkich będzie pojawienie się ciąż i rodzenie się
kolejnych dzieci, ale po jakimś czasie stanie się to naturalną
i oczekiwaną przez wielu sytuacją. Co sprytniejsi i mądrzejsi
ludzie wymyślą i wykonają jakieś przydatne narzędzia, a ci
mniej sprytni będą przynajmniej potrafili się tego nauczyć.
Jednocześnie bardziej bezczelni i silniejsi nauczą się
pasożytować na innych w ramach powstających oddolnie
i odgórnie struktur społecznych, pojawią się wierzenia, rytuały,
i tym podobne rzeczy, znane w każdej ludzkiej społeczności.
Gdzieś w trzecim pokoleniu ta społeczność osiągnie poziom
wyższy niż poziom człowieka tak zwanego pierwotnego,
a w dziesiątym być może osiągnie cywilizacyjny poziom
średniowiecza. Dalej byłoby trudniej i raczej standardowo -
kolejne setki lat, zajęłoby tym ludziom osiągnięcie poziomu
współczesnej cywilizacji, o ile tylko organizatorzy eksperymentu
by na to pozwolili, a zasoby środowiska były wystarczające.
W tym przypadku chciałem pokazać, co jest podstawowym
nośnikiem (bazą, pamięcią) Twojego matriksa. W jakiejś
(małej) części jest to aktualna struktura społeczności oraz
wzajemne relacje poszczególnych osobników - to rezyduje
w rozumianej standardowo pamięci poszczególnych osobników
(ludzie raczej sami wiedzą, gdzie mieszkają oraz gdzie się uczą
lub pracują). Gdyby ktoś o czymś zapomniał, może sięgnąć do
materialnych zapisów (dokumentów, dysków komputerowych).
Jest jakaś wiedza - naukowa, ekonomiczna, technologiczna - ta
również mieści się głównie w pamięci osobników - bo każdy
bez zaglądania do papierów z grubsza wie, co ma robić oraz
pamięta, czego dokonał (papiery - artykuły i książki - też są
oczywiście ważne, są produkowane i "konsumowane" w dużych
ilościach). Wydawać by się mogło, że to wystarczy do trwania
i rozwijania się społeczności, ale według mnie jedynym tego
gwarantem jest bardzo solidny i raczej mało podatny na
modyfikacje zapis genetyczny ludzi (suma ich zapisów).
Wrócę do początkowej kwestii:
>|Ot, byty nad potrzeby mnożysz. Nie ma nic w konstrukcji i działaniu
>|człowieka, czego zaistnienia nie dałoby się wyjaśnić mechanizmem
>|doboru naturalnego.
>
> Naprawdę? Wyjaśnij mi zatem, jak to jest, że człowiek jest gotów
> zaryzykować i poświęcić życie, żeby, na przykład, uratować
> klejnoty korony polskiej przed hitlerowcami (życie, dodam,
> niekoniecznie własne)? Albo o co chodzi z tym tępieniem Żydów?
> Czym oni się różnią od, dajmy na to, Belgów - z punktu widzenia
> doboru naturalnego? A od jak dawna ludzie głowią się nad kwestią,
> jak mogą być tak głupi, żeby toczyć między sobą wojny, i nijak
> nie mogą zgadnąć?
> Owszem, jest cała fura takich zjawisk.
Owszem, jest cała fura takich zjawisk, które ja sobie (a muzom)
doskonale wyjaśniam. Niech się głupi ludzie dalej głowią nad
tym, dlaczego mogą być tak głupi, aby toczyć ze sobą wojny, ja
tymczasem zaproponuję następującą interpretację "psycho-ewolucyjną":
W każdej znanej nam społeczności jakieś 20 % mężczyzn jest
"ambitnych", z tego połowa jest bardzo "ambitnych", a jeszcze
mniej - skrajnie "ambitnych". Tutaj "ambicję" definiuję jako
skłonność do dominacji czyli dążenie do zdobycia władzy nad
innymi oraz powiększania zakresu tej władzy.
[Niech się panie nie obrażają, że je w tym momencie pomijam,
bo oczywiście znam mnóstwo świetlanych żeńskich przypadków,
w rodzaju lady Makbet (to nic, że to fikcja literacka, takich jak
ona było wiele), królowej Elżbiety Pierwszej czy Margaret Thatcher.
Jeśli panie wysyłam w tym momencie do garów i wychowywania
dzieci, czynię tak tylko w celu uproszczenia i skrócenia wywodu.]
Tak rozumiana ambicja jest cechą - jak wiele innych - wrodzoną,
a przedstawione proporcje w populacjach utrzymują się na
wspomnianym poziomie od kilku (albo i kilkudziesięciu) tysięcy
lat. Dlaczego takie a nie inne - to temat na osobną dyskusję, ja
w każdym razie traktuję to wszystko (i kilka innych drobiazgów)
jako sytuację wyjściową, dokładam teraz ciąg dalszy.
Nieprawdą w każdym razie jest, że każdy żołnierz nosi w plecaku
buławę marszałkowską - większość z nich nie ma wystarczających
zdolności organizacyjnych i przywódczych, co jest ważne w strukturach
wojska, a jeszcze ważniejsze w cywilu. Tego się nie da nauczyć
czy wytresować, to trzeba po prostu mieć "z natury". Nie pomoże
bicie trzepakiem i topienie w zlewozmywaku za młodu, mobilizowanie
przez mamusię czy poszturchiwanie przez tatusia, a w późniejszym
wieku dożywotnie marudzenie żony: "Spójrz, ciapo, jak świetnie
radzi sobie Nowak czy Kowalski! Bądź ambitny, pokaż w końcu, na
co Cię stać!" - a biedny mąż nieustająco pokazuje, na co go
stać (zazwyczaj na niezbyt wiele).
Wielu takich frajerów często marzy o tym, aby zająć jakieś
"wysokie" stanowisko - ale wcale nie chodzi im o samo sedno
władzy, tylko jej "otoczkę". Zatem gość myśli sobie, że wreszcie
będzie miał święty spokój (nikt mu nie będzie zawracał głowy
i marudził, że musi zrobić to czy tamto), że pofolguje swojemu
wrodzonemu lenistwu (inni będą za niego odwalać czarną robotę),
i wreszcie sobie pożyje w luksusie, a kobiety będą na niego lecieć.
Facet - macho, prawdziwie pożądający władzy, nie potrzebuje
jakichkolwiek form zachęty, aby pchać się do władzy.
Jeśli zdobędzie określony jej zakres, niemal natychmiast
i boleśnie przekonuje się o swojej władzy ograniczeniach.
Kierownik działu ma nad sobą dyrektora, przed którym musi
"czapkować" i wykonywać jego polecenia. Dyrektor podlega
prezesowi i/lub właścicielowi. Jeśli jest to firma prywatna,
ograniczeniem jego władzy są klienci, dla których staje
się sługą, oraz konkurencja, z którą bardzo się musi liczyć.
Jeśli firma jest państwowa, jej prezes podlega ministrowi
(lub nieformalnej klice towarzysko-partyjno-biznesowej),
minister podlega premierowi, a ten z kolei zamartwia się
obserwując sondażowe słupki popularności swojej partii,
a niekiedy zgrzyta po cichu zębami będąc zmuszonym do
dzielenia się z władzą z jakimś koalicjantem.
Prawdę powiedziawszy demokracja to ("z punktu widzenia"
ewolucji) tymczasowe wynaturzenie, chociaż nie można wykluczyć
tego, że okaże się ona dość trwała i po jakimś czasie zupełnie
naturalna ("rozgości się" na dobre w ludzkich genach). Tymczasem
daje się obserwować mnóstwo zgrzytów i niewłaściwych reakcji
poszczególnych aktorów sceny politycznej i sceny władzy,
reakcji żywcem wywodzących się z poprzednich, zamordystycznych
epok. To jednak też jest zagadnienie na osobną dyskusję.
Kiedyś (a mam na myśli sytuację w przodujących cywilizacyjnie
obszarach Europy sprzed pięciu czy dziesięciu wieków) sytuacja
była bardziej klarowna i bardziej stabilna, z hierarchiczną
organizacją społeczeństwa i z coraz większym zakresem władzy
na coraz wyższych szczeblach. Im wyżej, tym mocniejsze działały
emocje, gdyż coraz więcej było do zyskania lub stracenia,
oraz tym ostrzejsza działała selekcja (a krew się lała często).
Największymi organizacyjnie i w miarę stabilnymi jednostkami
były państwa, na czele których stał król (cesarz, car, wódz czy
dyktator - jak zwał, tak zwał, to wszystko jedna cholera)
z zakresem władzy niemal absolutnej oraz (o ile zdołał władzę
utrzymać) dożywotniej (a mam na myśli zejście z przyczyn
zupełnie naturalnych). Pozostawanie przy władzy przez
dziesięciolecia wymagało nie lada zręczności, umiejętności,
wytężonej uwagi i czujności na granicy paranoi, a nierzadko
ogromnego wysiłku (w niektórych przypadkach wręcz morderczego,
w dosłownym tego słowa znaczeniu). Ale to była tylko drobna część
trosk władcy, bo gdy w końcu miał wrażenie, że trzyma w garści
całe państwo, też nie był szczęśliwy. Ograniczeniem jego
władzy byli inni władcy państw bliższych, dalszych i najdalszych.
Pragnienie posiadania władzy nie ma żadnych górnych
ograniczeń - taka po prostu jest natura i struktura człowieka
(przynajmniej części osobników tego gatunku). Archetyp
szlachetnego i sprawiedliwego władcy należy od razu między
bajki włożyć, każdy "normalny" władca przez całe swoje
panowanie nieustannie knuje, w jaki sposób przejąć władzę
nad innymi państwami, pomijając nieustające ścinanie głów
rzekomych albo realnych wrogów wewnętrznych. Niektórzy
z nich głęboko wierzą w jakąś swoją misję oraz nadrzędną
ideę, która usprawiedliwia jego czyny (w końcu cel uświęca
środki), bo przecież w ramach budowy raju na ziemi doprawdy
znikomym kosztem są tysiące (a choćby i miliony) zabitych
niewiernych lub innych paskudnych oponentów stojących
na drodze do zaprowadzenia powszechnej szczęśliwości.
Tacy ideowcy są najbardziej niebezpieczni dla reszty świata,
gdyż nie można ich ani zastraszyć, ani przekupić. Doprowadzeni
do ostateczności gotowi są zniszczyć choćby całą ludzkość, na
zasadzie prostej logiki: jeśli miałbym zginąć ja oraz moi wyznawcy,
nad resztą świata zapanują siły zła i ciemności, zatem jego
unicestwienie jest aktem najwyższego poświęcenia i realizacją
największego dobra, jakie można sobie wyobrazić.
Co gorsza, prawdziwie ideowi (potencjalni albo realni) przywódcy
są w stanie zawrócić w głowach całym rzeszom ludzi (patrz:
III Rzesza). Jeśli dochodzi do rywalizacji pomiędzy ideowcem
a cynikiem (który tylko udaje, że wierzy w jakieś ideały oraz
udaje, że największym jego pragnieniem jest uszczęśliwienie
poddanych), prędzej czy później ten drugi się sypnie, a czar
pryśnie. Ideowiec naprawdę wierzy w to, co mówi oraz
z przekonaniem mówi o tym, w co wierzy. Tę wiarę trudno
udawać i trudno zagrać, tym bardziej, że jest to rola na całe życie.
Jak wygląda(ł) i jak działa(ł) Robespierre, Lenin, Hitler, a z osób
bliższych naszych czasów i naszych domów Gomułka, Wałęsa
i J. Kaczyński, widać gołym okiem. A co na to wszystko rzecze
psychologia ewolucyjna?
Oczywistym jest, że ona nic nie rzecze, bo to tylko abstrakcyjna
koncepcja, która się ulęgła w tej czy innej głowie. Na szczęście
może przemówić ta lub inna głowa, na przykład moja.
Otóż "ideowy przywódca" to szczytowe osiągnięcie ewolucji
dotyczące jednostek podlegających mechanizmom władzy.
W małym zakresie zaczęło się to wszystko formować już
w zamierzchłych, zwierzęcych czasach - i wśród zwierząt trwa
do dziś. W wielu gatunkach stadnych są samce silniejsze
i słabsze, te bardziej dominujące i te mniej. Lepiej być wyżej
w hierarchii, bo to i kąski smaczniejsze się trafiają, i samiczki
nadobniejsze. Z grubsza rzecz biorąc (są miliony wyjątków od
prostego schematu) każdemu osobnikowi "opłaca się" mieć
geny skłaniające go do rywalizacji z innymi samcami, chociaż
mało który ma szansę stanąć na szczycie hierarchii i czerpać
z tego tytułu najwięcej dla siebie (i dla swoich genów) profitów.
Nie mam zamiaru się rozpisywać o zwierzętach, ale na jedno
odstępstwo od prostego schematu (ze wspomnianych milionów)
zwrócę uwagę. W niektórych gatunkach dochodzi do polaryzacji
schematów działania. W tych gatunkach bywają słabsze, ale
"sprytniejsze" osobniki. W sytuacji, gdy dwa silniejsze przysłowiowe
"barany" tłuką się między sobą, ten słabszy, który nie podejmuje
walki (zazwyczaj ustępuje pola agresorom), w tym czasie oddaje
się bardziej twórczym zajęciom - na przykład kopulacji. Ludzie
wymyślili stosowne przysłowie na takie sytuacje: gdzie dwóch
się bije, tam trzeci korzysta. A jeśli nawet aż tak nie skorzysta,
to przynajmniej nie zużywa cennych zasobów, nie naraża się na
kontuzje, ma czas się posilić albo zwrócić baczniejszą uwagę na
obecność naprawdę groźnych drapieżników.
W całej populacji ustala się po jakimś czasie równowaga ze
stabilnym udziałem osobników realizujących strategię "gołębia"
oraz osobników ze strategią "jastrzębia". Wygląda na to, że
jest to w genach zapisane na stałe, to znaczy dany osobnik
jest z natury "poczciwy" albo "wredny", od urodzenia aż do
śmierci. Można sobie wyobrazić, że każdy z nich byłby wyposażony
w dwie wersje strategii, wybierane i uruchamiane optymalnie,
stosownie do okoliczności. Jednak zgaduję, że analiza sytuacji
i stosowny do tego wybór przerasta możliwości większości
małych rozumków, więc (przynajmniej u zwierząt) wersja
zachowania jest zakodowana sprzętowo.
Wspomniałem dużo wcześniej, że w społecznościach ludzi
jakieś 20 procent jest "ambitnych" (skłonnych do dominacji
i zdobycia władzy), reszta jest tej ambicji pozbawiona. To jest
jeden z przypadków polaryzacji strategii u ludzi, i ten też jest
zakodowany genetycznie. Dlaczego ustaliła się taka, a nie inna
proporcja, wydaje się zrozumiałe. Nadmierne zagęszczenie
w lokalnej populacji typów dominujących i skłonnych do agresji
(tu akurat jest ścisła korelacja) sprawia, że wzrasta ryzyko ich
wzajemnych kontaktów oraz nieuniknionych konfliktów. W takiej
sytuacji coraz bardziej "opłaca się" być potulnym jak owieczka,
robiąc swoje, nawet kosztem pewnych ustępstw wobec tego czy
innego chamburaka. Niech się oni biorą za łby, niech te łby
rozbijają - a po jakimś czasie mamy posprzątane, z ograniczoną
"sub-populacją" domino-agresorów.
Ilu by ich tam w końcu nie zostało, prędzej czy później musi
zostać ustalona kwestia jednoosobowego przywództwa (mniej
czy bardziej lokalnego). Ale w stadzie ludzi (w porównaniu ze stadami
zwierząt) sprawy mocno się pokomplikowały. Po pierwsze, jest
dużo więcej do zdobycia, szczególnie w społecznościach,
które "lubią" gromadzić dobra i zorganizowane są hierarchicznie
aż do skali państwa. Rozpiętość osobistego majątku między
władcą dużego kraju a jakiegoś kmiotka sięga milionów.
Królowie mają wiele żon (jeśli nie na raz, to choćby sześć
po kolei), kilka kochanek, stado nałożnic oraz setki czy tysiące
chętnych, aby "mieć przyjemność", chociaż kilkuminutową,
z miłościwie nam panującym. Podobno Mussolini zaliczył
w swoim życiu 10 tysięcy kobiet. Przyprowadzano mu ochotniczki,
dzień w dzień, przez kilkadziesiąt lat jego rządów (uprzednio
przechodziły one badania lekarskie). Co się działo w bardziej
odległych czasach, można się tylko domyślać, ale zapewne
działo się podobnie.
Ten czy ów władca rozsiewał zatem bardzo skutecznie swój
zestaw chromosomów w społeczeństwie, a przynajmniej część
potomstwa miała szansę skorzystać z dóbr zgromadzonych przez
tatusia i przekazywać je następnym pokoleniom. Nie na darmo
zatem mówi się, że "cysorz to ma klawe życie!".
Druga ważna kwestia odróżniająca społeczności zwierząt
od społeczności ludzkich jest taka, że w walce o przywództwo
nad resztą stada mniej istotna (a niekiedy całkiem nieistotna)
jest prosta, fizyczna siła czy jakikolwiek rodzaj zręczności lub
umiejętności sztuk walki. Jeszcze w legendach powtarza się
sytuacja, w której największy siłacz stawał na czele grupy ludzi,
aby w końcu rządzić całym krajem, a do boju ruszał na czele
wojsk i kładł pokotem tuziny wrażych wojów. W końcu nawet
największego siłacza pokona kilku innych ludzi czy większa ich
gromada, niezależnie od używanej broni. Niekiedy wystarczy
jedna strzała z łuku czy mała, ołowiana kulka rozpędzona kilkoma
gramami prochu, w ostateczności kilka kropel jakiegoś specyfiku
zaserwowanego choćby najdelikatniejszą, kobiecą rączką.
Zatem zdecydowanie ważniejsze niż siła i zręczność fizyczna
stają się przymioty umysłowe i odpowiednie cechy charakteru,
chociaż jakieś bohaterskie i osobiste wyczyny bardzo ułatwiają
początek kariery i stają się kamieniem węgielnym legendy
przyszłego władcy.
Jakie to powinny być cechy umysłu, mniej więcej wiadomo.
Potencjalny władca powinien być inteligentny (a co najmniej
sprytny), raczej bezwzględny niż empatyczny, z drugiej strony
musi "w lot" rozpoznawać cechy swoich podwładnych oraz
motywacje ich działań. Na temat przymiotów władcy, w rozmaitych
kontekstach, napisano tysiące książek, nie będę się więc teraz
specjalnie rozpisywał. Jest jednak coś, co być może w żadnej
z nich do tej pory się nie pojawiło.
Dalej widzę dwie główne strategie działania (i kilkadziesiąt
pomniejszego kalibru): jedna to zastraszanie ludzi, druga -
porywanie ich za sobą. Pierwszą z nich lubią stosować bandyci
najwyższego szczebla (mafiozi) oraz zasiedziali władcy (szczególnie
tacy, którzy o mały włos nie stracili swojej władzy). Rozpędzona
machina terroru działa niekiedy bardzo skutecznie, odwołując
się do jednego z najsilniej działających u ludzi instynktów,
czyli lęku przed śmiercią.
Druga strategia jest dobra dla kogoś, kto jeszcze nie ma
za sobą (czy pod sobą) całego aparatu władzy - musi po prostu
zjednać tłumy, które obalą jakiegoś tyrana i wyniosą jego samego
do władzy. I tutaj wracam do "ideowego przywódcy jako szczytowego
osiągnięcia ewolucji". Taki człowiek ma bardzo sprecyzowane
i niewzruszone poglądy oraz wierzy w jakąś nadrzędną ideę,
której realizacji służy całym swoim życiem. Nie interesują
go dobra doczesne, a nawet jak jest u szczytu władzy, zwykle
nosi się bez przepychu i ostentacji. Jeśli przemieszcza się jakąś
piękną karetą albo limuzyną, to nie dlatego, że takie lubi, ale
wsiada do niej, bo taką mu podstawiono - przecież nie będzie
teraz na siłę zmieniał standardów. Wygląda również na to, że
ten typ ludzi albo potrafi zapanować nad swoim nadmiernie
wyje... wybujałym libido, albo nie mają chuci... ops! chęci
zajmować się głupstwami i świństwami, mając nadrzędny cel
przed sobą.
Już pisałem o tym, że jego przemowy robią na ludziach wrażenie,
tym bardziej, że bardzo trudno o jakąś niespójność między tym,
co mówi, a tym, co robi. On autentycznie wierzy w to, co
mówi i w to, co robi.
Nie jest to bynajmniej prostolinijny poczciwiec. W razie czego potrafi
zagrać ostro, zamanipulować ludźmi czy poświęcić (od teraz już
byłego) przyjaciela. Nie chodzi mu o władzę dla niej samej, tylko
o władzę w celu osiągnięcia jakiegoś ważnego celu, o znaczeniu
dużo większym niż osobisty splendor, majątek czy cokolwiek tak
przyziemnego. Ale cóż - sięgają po te same środki, jak skrajnie
cyniczni i bezideowi manipulatorzy (patrz: Lepper), a z daleka nie
widać większej różnicy.
Niemniej - skoro mu chodzi o wspólne, a nie własne dobro, to chyba
słusznie czyni, że niszczy wrogów (ewentualnie poświęca "dla sprawy"
przyjaciół, którzy zbłądzili), prawda?
Otóż nieprawda. Ten człowiek jest skrajnie "ogłupiały" i "zmani-
pulowany" przez swoje geny. Jego mózg racjonalny nie chce władzy,
tej władzy "chce" jego mózg emocjonalny - i często w skuteczny
sposób manewruje tym pierwszym, aby ją osiągnąć, utrzymać
i powiększać. ("Ja nie chcem, ja muszem.")
A co w takim razie z ideałami, które niekiedy i niektórzy z nas
popierają, a które łączą się w większy pakiet, nazywany ideologią?
No cóż, to sprawa przypadku, a raczej środowiska (niszy ekologicznej?
matriksa?), w którym dany "ideowiec" się wychowywał, i tego, co
mu najbardziej doskwierało za młodu. Zresztą nie zawsze jemu
osobiście, w każdym razie udawało mu się często (i zawsze
instynktownie) poskładać jakiś akuratny zestaw postulatów,
który znajdował poklask u gawiedzi.
Nieprawdziwe jednak jest posądzanie ideowca o wsłuchiwanie
się w nastroje tłumów oraz schlebianie jego oczekiwaniom.
"Prawdziwy" ideowiec ma głęboko w dupie to, co sądzą inni
ludzie czy całe ich tłumy, on głęboko wierzy w to, że odkrył
jaką absolutną prawdę, która nie podlega żadnej dyskusji
czy jakimkolwiek targom/negocjacjom. Jednak widać, że
tych prawd absolutnych odkrywano w dziejach ludzkości
na pęczki (często sprzecznych ze sobą), więc czy warto brać
na poważnie jakąkolwiek ideologię?
Konkretny jej kształt to naprawdę sprawa przypadku.
Ten sam typ człowieka żyjący w osiemnastowiecznej Francji
będzie obalał monarchię, żyjący na przełomie XIX i XX wieku
w Rosji będzie budował komunizm, a kilkadziesiąt lat później
w Polsce będzie komunizm demontował. Jeden zechce powiększać
zasięg Królestwa Niebieskiego i propagować chrześcijaństwo,
a podobny z charakteru gość będzie walczył z niewiernymi
i wyrzynał chrześcijan.
Mówi się i pisze o XX wieku jako stuleciu dwóch zbrodniczych
ideologii. Zapytam się przy tej okazji - czy istnieje kwadratowe
koło oraz niezbrodnicza ideologia? Dopóki egzystuje w formie
teoretycznych rozprawek, ta czy inna wygląda nawet powabnie,
natomiast wcielana w czyn i stająca się podwalinami nowego
porządku społecznego czy państwowego kończy się tysiącami
albo milionami ofiar ludzkich.
Napiszę wprost i dosadnie: przylepiło się jakieś gówno do
podeszwy, a potem smród się za gościem niesie... Tym gównem
jest właśnie ideologia. Nie ma złej, dobrej czy najlepszej.
Każda z nich to tylko jakiś miraż, chochoł, złoty cielec, który
skutecznie odwraca uwagę - tak ideowca, jak tłumów, które za
sobą prowadzi - od tego, co jest najważniejsze. A najważniejsza
jest władza i to wszystko, co się z nią wiąże (wpływy, znaczenie,
przywileje, haremy). Najwięcej dla wodza przewrotu, ale dużo
kapnie i tym, którzy pierwsi się do niego przyłączą i będą mu
długo oraz wiernie służyć (niektórzy zaś będą czyhać na stosowny
moment, aby sprytnie zająć jego miejsce). Nie zwracałem jeszcze
na to uwagi, bo to temat na kolejny elaborat, zauważę tylko
w przelocie, że odpowiednie mechanizmy działają w mózgach
ludzi z bliższego i dalszego otoczenia przywódcy.
A miliony idiotów wierzą, że wreszcie pojawił się ktoś, kto sprawi,
że wszyscy będą mieli lepiej od innych, to znaczy średnia
będzie grubo powyżej średniej. Zatem idą jak stado baranów
(czasami idzie jedna trzecia albo pół stada) za największym
baranem, a gdy zostanie osiągnięta "masa krytyczna",
przestraszą się ci, którzy nie idą, więc też dołączą do reszty.
I tak permanentnie powtarza się powszechne rozczarowanie
i krach rozbudzonych nadziei wiązanych z kolejnym przełomem.
Miało być dobrze, a wyszło, jak zwykle.
"Matka Natura" testuje na ludziach różne strategie działania,
i - jak widać - niektóre się sprawdzają lepiej, niż inne, skoro są
na tyle rozpowszechnione. A że są rozpowszechnione, to
widać gołym okiem, gdyż pojawia się mnóstwo tych "młodych
gniewnych", którzy nie godzą się na zastaną rzeczywistość,
którym doskwiera powszechna niesprawiedliwość albo
cokolwiek innego, którzy są bezkompromisowi, hałaśliwi,
ekspansywni. Wielu z nich marnie kończyło, ale niektórym
udało się sporo namieszać w historii jakiegoś narodu czy wręcz
całego świata, często z niebywałą korzyścią dla swoich genów.
Gdybym podszedł kiedyś do "ideowca" i powiedział mu wprost:
"Słuchaj, człowieku, podrygujesz jak kundel na sznurkach instynktów,
jesteś totalnie ogłupiały przez swój mózg emocjonalny, którego
mechanizmów działania nawet się nie domyślasz, a podsunięta
ci do uwierzenia i do wcielania w życie ideologia to jedno
wielkie (samo)oszustwo", ten gość w najlepszym razie wysłałby
mnie do wszystkich diabłów, a w najgorszym na szubienicę
lub gilotynę. Ale niestety, brutalna i absolutna prawda jest
właśnie taka, jak napisałem.
W dzisiejszych czasach, gdy zaczyna się panoszyć demokracja
(rządy większości, czyli rządy głupców), ideologiczny przywódca
wydaje się typem anachronicznym. Istotą demokracji jest
dyskusja, kompromis, szanowanie innych grup, pluralizm
wyznań i poglądów. Tymczasem ideowiec tworzy partię typu
"wodzowskiego", ze znikomym polem do dyskusji, wyrzucaniem
z partii wyrazistych typów z odmiennym zdaniem w różnych
kwestiach, z dzieleniem społeczności na swoich (zwolenników,
sympatyków) oraz obcych (oczywiście wrogich i wrednych),
"My stoimy, tu gdzie stoimy, a wy stoicie tam, gdzie kiedyś stało
ZOMO!". Ideowy przywódca wie, jak świat powinien być urządzony,
a każde najmniejsze odstępstwo od tej wizji to zbrodnia, zdrada
i zaprzaństwo. Jeśli taki typ przejmie pełnię władzy (nawet
w demokracjach się to zdarza, bo przecież można ją stopniowo
zdemontować, tak w III Rzeszy, jak i dziś na Białorusi), wrogowie,
śmiertelni wrogowie, zaczynają mnożyć się jak króliki...
No dobra, czas zakończyć małą dygresję dotyczącą ogłupiania
nieświadomych ludzi przypadkowymi ideologiami w odniesieniu
do przywódcy, a w mniejszym stopniu do reszty stada. Mamy tu
przecież ważniejsze sprawy do omówienia, do których niniejszym
powracam. Dlaczego ludzie toczą wojny?
Jak mniemam, widzisz tutaj ewidentne działanie i konkurencję
poszczególnych matriksów, czyli społeczności ludzi połączonych
niewidocznymi więzami i zachowujących się jak inteligentne
twory realizujące sobie wiadome cele. A ponieważ toczenie
wojen to działanie tak bardzo zespołowe, jak żadne inne,
tym bardziej musi to być dzieło matriksa.
Pozostaję nadal skrajnie sceptyczny do tej koncepcji. Powtarzasz
tutaj wiarę w to, że konkurencja wykracza poza skalę poszczególnych
osobników (albo wręcz małej ich "części" - genów). Zatem sądzą
niektórzy, że konkurują między sobą całe gatunki (a dobór naturalny
"udoskonala" nie pojedyncze osobniki, a cały gatunek).
Jest w tym jakaś racja, ale moim zdaniem szczątkowa. Zauważ,
kto jest "tak naprawdę" największym wrogiem i największym
konkurentem poszczególnych osobników jakiegoś gatunku.
Otóż jest nim bardzo bliski osobnik tego samego gatunku.
Podam kilka przykładów.
Jeśli grupka dominujących samców zablokuje dostęp do samic
wszystkim pozostałym samcom, to z punktu widzenia propagacji
genów równie dobrze może ich z miejsca wytłuc, co do sztuki.
Nie robi tego, bo jest to bardzo męczący i niebezpieczny proceder
gdyż nawet dużo słabszy, ale zdesperowany osobnik może poranić
silniejszego napastnika. Zatem zabijanie słabszych konkurentów
jest wśród zwierząt mało popularne, tym bardziej, że cel silniejszych
samców został osiągnięty, więc po co się jeszcze męczyć?
Taki słaby samiec, który przez całe swoje długie życie nie spotka
się z samicą, z punktu widzenia gatunku oraz z punktu widzenia
puli genów przestaje istnieć. Równie dobrze może się nie
urodzić albo zginąć za młodu z powodu choroby czy ataku
jakiegoś drapieżnika (czy ogólnie osobnika innego gatunku,
bo słoń może zadeptać lwa, chociaż ten pierwszy nie jest
drapieżnikiem).
W społeczności ludzi też działa(ła) konkurencja. Jeśli jednym
wiodło się lepiej, to innym gorzej. Ci w gorszej sytuacji
częściej głodowali, częściej marzli, częściej chorowali
i częściej umierali.
Inaczej jest w przypadku zagrożenia zewnętrznego - w tym
sensie inaczej, że mechanizmy selekcji stają się o wiele
bardziej rozmyte, więc też o wiele mniej "selektywne".
Jeśli stado jeleni prześladuje stado wilków, to giną różne
osobniki, a statystyka śmiertelności nie pokrywa się
z rankingiem jeleni ustanowionym na rykowisku (jest
bardziej "egalitarna").
Jeśli konkretna mysz będzie większa i silniejsza od innych
o 20 %, zapewne zrobi na "kolegach" i "koleżankach"
duże wrażenie. Tymczasem kot nie zauważy większej
różnicy - będzie co najwyżej miał odrobinę bardziej
obfity posiłek.
Podobnie w przypadku ataku jednego plemienia (wioski,
klanu) na inne giną różni ludzie, być może nieco częściej
ci biedniejsi niż ci bogatsi (pierwszego stać na grubszy
skórzany kubrak, drugiego na żelazne płytki mocowane
do ubrania), jednak strzały z łuków lecą kupą, na kogo
popadną, na tego bęc! W skrajnym wypadku mogą równo
wszyscy zginąć, jak jeden mąż (i dwie żony), a jeśli atak
uda się odeprzeć, to czasami nikt nie zginie.
Zatem nie ma chyba nic nadzwyczajnego i nic tajemniczego
w tym, że lokalna i zazwyczaj ostra konkurencja wewnątrz
gatunku czy wewnątrz społeczności bardzo szybko przekładała
się na modyfikacje puli genów tego gatunku czy tej społeczności,
natomiast ogólne zagrożenie pochodzące z zewnątrz działa
o wiele słabiej - mniej wybiórczo, zatem w dłuższych okresach
czasu. Niektórym wręcz umyka z pola widzenia, i tacy ludzie
po prostu nie wierzą w konkurencję międzygatunkową między-
grupową czy międzymatriksową.
Ja w konkurencję międzymatriksową nie wierzę z innych
względów, o których jeszcze napiszę (jeśli nie zapomnę).
Chciałbym tymczasem przejść wreszcie do sedna.
Dlaczego nie można sprawy wojen potraktować tak zwyczajnie
i "po prostu", jako efekt nieposkromionej rządzy władzy
czy zbrodniczej ambicji jakiegoś konkretnego osobnika?
Otóż zdobył ktoś władzę nad całym państwem (albo po
prostu odziedziczył), i po krótkiej chwili euforii i zachłyśnięcia
się swoją nową sytuacją dającą mu niespotykane wcześniej
możliwości zauważa, że - niestety - te możliwości mają
swoje ograniczenia. Taki ktoś dostrzega - już bezpośrednio,
inne państwa oraz ich władców, z którymi musi się liczyć,
układać, a przynajmniej zauważać.
Skoro jedynym realnym motywem działań człowieka
obsesyjnie pożądającego władzy (tutaj jest już mało
istotne, czy chodzi o przywódcę ideowego, czy cyniczno-
pragmatycznego) jest powiększanie zakresu tej władzy,
zatem normą jest to, że taki ktoś czyha tylko na okazję,
aby podbić sąsiednie kraje (po kolei lub wszystkie naraz)
i włączyć je w obręb swojego królestwa.
Podejrzewam, że jeśli kiedykolwiek był władca, który
choć raz w życiu nie próbował rozpętać jakiejś wojenki,
to albo trafił na tron zupełnie przypadkowo i niesłusznie,
albo władał państwem słabym ekonomicznie i militarnie,
co był w stanie trzeźwo ocenić.
Zatem historia ludzkości to nieustające pasmo mniejszych
czy większych konfliktów zbrojnych - między plemionami,
państwami, grupami wyznaniowymi, gangami, i tak dalej.
Dany władca (wódz, kacyk, dyktator, mafiozo) wykorzystywał
środki, które miał do swojej osobistej dyspozycji. Jeden
wysyłał legion żołnierzy uzbrojonych w miecze, inny wysyłał
"żołnierzy" uzbrojonych w pistolety i bomby podkładane
pod samochody.
Gdzie tu jest miejsce dla matriksa? Jeden chce porządzić
w domu, więc przyłoży "z piąchy" małżonce i spierze
dzieciaki, a inny zechce kiedyś porządzić całym światem,
więc naciśnie guzik odpalający rakiety międzykontynentalne.
Być może powtórzysz tezę, że bomby nuklearne i w ogóle cała
struktura społeczeństw to dzieło matriksa, w którą jakiś
przypadkowy człowiek (konkretny przywódca) jest wpasowany,
ja jednak sądzę, że zbiorowe dzieła rąk i umysłów ludzkich
to oddolna inicjatywa poszczególnych osobników, zapełniających
spontanicznie i nieco przypadkowo poszczególne miejsca
w strukturze społecznej, czyniących wszystko, co w danych
warunkach mogą zrobić dla swojego osobistego dobra (oraz
na chwałę i liczebność swoich genów).
Dodam jeszcze kilka zdań dotyczących władców (i toczonych
przez nich wojen). Ich najczęściej powtarzanym błędem jest
nadmierne folgowanie swojej ambicji, przesadny optymizm
co do swoich strategicznych talentów lub możliwości
ekonomiczno-militarnych oraz niecierpliwość. W końcu
każdy władca chciałby wreszcie porządnie porządzić jeszcze
za życia, zatem w ciągu życia trzeba podbić cały świat.
Było w historii ludzkości kilku takich bęcwałów, jak Aleksander
Wielki, Napoleon czy Hitler. Chyba najskuteczniej powiększanym
i najdłużej utrzymywanym imperium było Cesarstwo Rzymskie,
ale rozwijało się ono przez wiele pokoleń (i wielu cesarzy/
imperatorów nim władało), w końcu ono też się rozsypało.
Przyszło mi teraz do głowy, że gdybym cofnął się w czasie
o tysiąc lat i miał władzę absolutną (ale taką naprawdę
absolutną) nad Polską i rządził nią niepodzielnie aż do dzisiaj,
to zbudowałbym imperium nawet nie od morza (Bałtyckiego)
do morza (Czarnego), tylko od Atlantyku aż po Pacyfik.
W dodatku nie musiałbym się specjalnie wysilać ani
zmuszać do nadmiernego wysiłku swoich poddanych.
Wystarczyłoby cierpliwie czekać i przede wszystkim bronić
się przed najazdami. Zauważmy, że wojna zaczepna jest bardziej
kosztowna niż obronna, więc atakujący bardziej się osłabia
niż broniący. Po każdym ataku następowałby "mój" kontratak,
zakończony przepędzeniem wroga i odebraniem mu skrawka
terytorium (w ramach odszkodowań wojennych). Po tysiącu
lat z tych skrawków ulepiłoby się pół Europy i część Azji.
Dalsze tereny odebrałbym tym sąsiadom, którzy wzięliby
się między sobą za łby. Pod koniec wojny wkraczałyby tam
moje wojska, które przejmowałyby bez większego wysiłku
państwa osłabione wojną. W pewnym momencie już nie
musiałbym czekać na waśnie pomiędzy innymi państwami,
gdyż władałbym państwem na tyle potężnym, że łyknąłbym
kilka innych państewek "jak małe piwo przed śniadaniem".
Działania militarne i stopniowe przejmowanie terytorium to
jednak tylko połowa sukcesu. Drugą połową stałyby się
czystki etniczne. Z historii jasno wynika, że państwa wielo-
narodowe (wielokulturowe czy wielojęzykowe) są niestabilne -
prędzej czy później wybuchają w nich powstania poszczególnych
narodów (przy okazji dodam, że pojawiają się w takiej sytuacji -
jak grzyby po deszczu - "ideowi przywódcy", początkowo nawet
współpracujący ze sobą, którzy głęboko wierzą w to, że ich jedynym
celem oraz pragnieniem jest dobro ich narodu i wybicie się na
niepodległość). Aby raz na zawsze skończyć z takimi problemami,
należałoby bezwzględnie ujednolicić kulturowo społeczeństwo
budowanego imperium. Są gotowe wzorce, które by trzeba było
tylko wyjątkowo konsekwentnie wcielać w życie. Byłyby więc
prowadzone akcje przesiedleńcze (rozpraszanie poszczególnych
nacji pośród innych), akcje osiedleńcze polskich grup na innych
terenach (mocno wspomagane ekonomicznie), polonizacja innych
narodów lub promowanie/wspomaganie jakiejś nowej kultury
czy języka, aby wszystkie podbite narody czuły się tak samo
pokrzywdzone. Jeśli jakiś naród byłby wyjątkowo oporny na
wytępienie przejawów swojej odrębności, należałoby wytępić
taki naród.
I tak oto powstałoby jedno imperium, z jedną kulturą i jednym
językiem. W Twoich kategoriach to ujmując, byłby jeden matriks.
Wróćmy jednak na ziemię i bądźmy realistami. W tym momencie
pozostał do omówienia pewien aspekt prowadzenia wojen.
Otóż na samym dole hierarchii wojskowej stoją żołnierze,
którym nakazano zabijanie innych ludzi (dla większości ludzi nie
jest to przyjemne zajęcie, chociaż do wszystkiego można się
przyzwyczaić) oraz sami narażają się na śmierć (a do bycia
zabitym zaiste trudno się przyzwyczaić). Co sprawia, że grają
w tę grę?
Muszą oczywiście mieć w tym jakiś swój interes (genetyczny).
Najbardziej oczywisty przypadek to odpieranie ataku najeźdźcy,
który nasze osady chce obrabować, a nas oraz naszych bliskich
wymordować lub uprowadzić. Trzeba być naprawdę zdrowo
upośledzonym (czytaj: mieć solidny defekt mózgu emocjonalnego),
aby odmawiać udziału w takiej wojnie.
W przypadku agresji na inny kraj bywa różnie, ale niekiedy
nie trzeba specjalnie namawiać żołnierzy, aby ruszyli na wyprawę.
Praktycznie w każdym przypadku sąsiadujących krajów istnieją
wzajemne pretensje dotyczące historycznych "zaszłości".
Skoro nadarza się okazja, aby wreszcie powetować "nasze"
krzywdy (a przy okazji wzbogacić się, rabując, co popadnie),
to trzeba z tej okazji skwapliwie korzystać.
A nawet w sytuacji, w której nie ma entuzjazmu do wymarszu
na długą wojnę z odległym państwem, działają inne czynniki.
Przeciętni ludzie, chcąc żyć w jakiejś społeczności, muszą wyrzec
się części swojej wolności robiąc to, co każe władca w ogólności,
a dowódcy niskiego szczebla w szczególności. W dawnych,
dobrych czasach, gdy ogólnie było ciężko, tylko trwanie w grupie
dawało jakieś szanse na przeżycie. Samotny człowiek (banita,
wyrzucony z jakiejś społeczności) szybko i marnie zazwyczaj
kończył, o ile jakimś cudem nie przyłączył się do innej społeczności.
Zatem w sumie bezpieczniej było trzymać się grupy i robić to, co
pozostali "grupowicze", choćby oddawali się oni tak parszywemu
i niebezpiecznemu zajęciu, jakim jest wojaczka. Inną sprawą jest
fakt, że w większości armii i większości wojen dezercja była
karana śmiercią. Zatem mając do wyboru niemal pewną śmierć
z rąk pobratymców oraz tylko prawdopodobną śmierć z rąk wroga
większość kalkulowała rozsądnie i walczyła ramię w ramię
z innymi, chociaż przy odwróceniu proporcji - niemal pewna
śmierć z rąk wroga, a mało prawdopodobna z rąk towarzyszy
broni - żołnierze przegrywających starcie oddziałów często
uciekali w panice i bez oglądania się na cokolwiek.
Wrócę jeszcze na chwilę do poruszanej już kwestii, bo moim
zdaniem to ważna część mechanizmów ewolucji, których
niewłaściwe rozumienie prowadzi do debilnych wniosków.
Na przykładzie udziału w wojnach ewidentnie widać, jak
"egoistyczne" są geny. Nie ma znaczenia interes gatunku
jako całości, skoro dochodzi do mordowania jednych
ludzi przez innych ludzi o znikomo różniących się genach.
Mówiąc w przenośni, geny "mają w nosie" inne geny,
choćby bardzo podobne.
Nawiasem pisząc, to jest nieistotne, że mamy z szympansami
wspólne 97 % genów, a ludzie między sobą różnią się
niekiedy w tym względzie o setne części procenta. No
i co z tego? Niech żyje ta mała różnica!
Jeśli jakaś konkretna cecha jest kodowana przez 4 geny,
a cała pula człowieka liczy jakieś 4 miliony, ewentualny
"problem" dotyczy jednej milionowej. Przypuśćmy, że
określona wariacja tych genów zapewni ich nosicielowi
(i jego potomnym) szanse na przetrwanie w zdrowiu i szczęściu
większe o kilkanaście procent od nosicieli innych wersji genów
kodujących, podmiotową cechę, to w tym przypadku owe
milionowe części genotypu okażą się nagle bardzo istotne,
rozprzestrzeniając się stopniowo w populacji i modyfikując
zachowanie czy zwyczaje wszystkich jej osobników (bo z kolei
warto pamiętać, że cały czas następuje mieszanie, rozpraszanie
i uśrednianie genotypu w całym gatunku, który pozostaje w miarę
homogeniczny).
Ale nie o liczbach i proporcjach chciałem tutaj napisać, tylko
o tym, że mechanizm selekcji naturalnej (czyli ogólnie
ewolucja) działa w taki sposób, aby maksymalizować
"zysk życiowy" poszczególnych osobników, a konkretniej:
tych wersji genów, których osobnik jest nosicielem. Warto na
przykład zauważyć, że wśród ludzi istotne są więzy pokrewieństwa.
Rodzice "nad życie" kochają swoje dzieci, i wydaje się, że to
taka skrajnie altruistyczna forma miłości, ale w gruncie rzeczy
jest to miłość skrajnie egoistyczna (kochają oni siebie samych
w tym "czymś", co zawiera najwięcej ich własnych genów).
Adopcja to tylko mały "wypadek przy pracy" zwykle
bezbłędnie działających mechanizmów oraz rodzaj
samooszukiwania się niektórych zdesperowanych osób.
Tak się jakoś ciekawie składa, że utrwalone zwyczaje
oraz ustawodawstwo dotyczące dziedziczenia spadków
pokrywa się z "interesem genetycznym" - najwięcej
dziedziczą osoby najbliżej spokrewnione. Wydaje się to
tak oczywiste, że aż niewarte zastanowienia się. Jednak
tylko ludzie potrafią prowadzić "ewidencję" dotyczącą
propagacji genów w kolejne pokolenia i często zgadują,
jak to sensownie porachować. Zatem najwięcej z majątku
osoby zmarłej dostają jego dzieci, a wnuki czy dalsi krewni
w następnej kolejności i w mniejszej części. Szczególnym
przypadkiem jest małżonek zmarłego czy zmarłej, który
czasami dostaje najwięcej (albo nawet wszystko), a jest
przecież kompletnie obcą osobą! Ale nie ma się czym
martwić, niedługo i on czy ona umrze, a spadek przejdzie
na dzieci wcześniej zmarłego małżonka - więc wszystko
zostanie w rodzinie i w obrębie uwspólnionych genów.
Oczywiście w bogobojnej rodzinie, bo gdy było w życiu
zmarłych osób kilka małżeństw, a dzieci zrobiła się cała
gromadka, normą stają się dzikie awantury i wyrywanie
sobie kawałków majątku nad jeszcze ciepłymi zwłokami
(oraz późniejsze żmudne postępowanie spadkowe
prowadzone przed sądem).
W żadnym innym gatunku zwierząt nie działają te mechanizmy,
choćby z tego powodu, że nie znam przypadku, aby jakiś
gatunek gromadził indywidualnie takie czy inne skarby przez
pokolenia. Inną sprawą jest to, że trudno rozpoznać stopień
pokrewieństwa bez prowadzenia jakiejś ewidencji, czyli
mechanizmy kultury muszą wspomagać i współdziałać
z mechanizmami natury. Dla mnie to nic nowego i niezwykłego,
i nie ma to żadnego związku z działaniem mitycznego matriksa.
Znów odjechałem trochę w bok, a zacząłem pisać o "egoistycznych"
genach i egoistycznych osobnikach. Podstawowym imperatywem
działania wszystkich zwierząt (a więc i ludzi) musi być zatem
maksyma: tak robić, aby się nie narobić, a zarobić (niekoniecznie
pieniądze). U ludzi od pewnego etapu rozwoju cywilizacyjnego,
który zdążył znaleźć swoje odzwierciedlenie w genomie, doszło
jeszcze pragnienie gromadzenia dóbr na zapas, czyli w ilościach
większych, niż aktualne potrzeby - to akurat jest zrozumiałe i samo
w sobie etycznie neutralne. Natomiast przestaje być etycznie
neutralne tak bardzo przez ludzi ulubione zajęcie, jakim jest
pasożytowanie na innych ludziach, że nie wspomnę o pasożytowaniu
na różnych zwierzętach. Widzimy dookoła mnóstwo przykładów
wyzyskiwania jednych przez drugich (od najdawniejszych,
prehistorycznych czasów aż po dzień dzisiejszy - niewolnictwo,
pańszczyzna, nadmierne podatki), drobne i większe złodziejstwa,
szwindle i oszustwa, niekiedy bezczelne odbieranie czy wręcz
rabowanie, walka o przywileje (choćby darmowe bilety dla jednych
grup zawodowych czy ekstra emerytury dla innych). Jeśli tylko
odbieranie innym nie spotyka się z żadnym oporem czy odwetem,
to nawet "przyzwoici" ludzie powoli dryfują w stronę "nieprzyzwoitych"
zachowań (oglądał ktoś rewelacyjny moim zdaniem film "Dogville"?).
Te wszystkie wspomniane zachowania są tak rozpowszechnione,
jak ludzkość długa i szeroka.
To jest pierwsze piętro struktury, którą mam na myśli, piętro
z etykietą: "Jak możesz, to bierz i gromadź, czy twoje, czy nie
twoje". Ale tylko frajerzy dają się bezkarnie łupić, i duża ich część
zaginęła w pomrokach ewolucji. Wśród tych, którzy przetrwali,
rozwinął się pewien rodzaj instynktu, bardzo silnie działającego,
który nazywamy "poczuciem sprawiedliwości", a ja sytuuję go na
drugim piętrze omawianej struktury. Sprowadza się on do haseł:
"Nie ruszaj, co moje!" oraz "Nie rób mi krzywdy!".
Już u zwierząt widać jego początki: drapieżnik warczy na
innego członka stada, gdy ten drugi próbuje konsumować
zdobycz, którą ten pierwszy upolował. U ludzi sprawa jest
bardziej złożona, bo odbierać można różne dobra, niekiedy
całkiem abstrakcyjne: pracę, czas, pieniądze, partnera,
zainteresowanie lub uznanie innych osób, i tak dalej.
Ludzie są bardzo wyczuleni na wszelkie przejawy niesprawiedli-
wości, a szczególnie wtedy, gdy stają się stroną pokrzywdzoną.
Jeśli mogą, głośno protestują, domagają się rekompensaty
albo odpłacają pięknym za nadobne, niekiedy w całkiem innej
walucie ("ty mi będziesz podrywał żonę, to ja ci obiję mordę").
Że jest to instynkt wrodzony, nie ma nawet dwóch zdań: już
mały Jasio głośno ryczy, gdy starszy brat zabiera mu zabawkę
albo nie chce podzielić się czekoladką, jak mu nakazali rodzice.
Na trzecim piętrze jest kolejny instynkt - nazwę go "moralny",
który już nie działa ani tak powszechnie, ani tak silnie, jak
dwa pozostałe, a był wykuwany w każdej sytuacji, gdy
nadmiernie rozbudzona chęć posiadania i gromadzenia
jednego osobnika zderzała się z reakcją uruchomioną przez
instynkt sprawiedliwości drugiego osobnika. Ten instynkt
sprowadza się do hasła: "Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe".
Warto zauważyć, że poprawnie działający instynkt sprawiedliwości
domaga się tak zwanej "nawiązki". Jeśli ktoś dał mi w gębę
raz, to ja muszę mu przywalić ze trzy albo pięć razy, aby na
zawsze wybić mu z głowy tego rodzaju zachowania względem
mojej osoby. Jeśli komuś skradziono dobra warte 1000 złotych,
po ustaleniu sprawcy naturalnym i sprawiedliwym wydaje się,
aby zwrócił on to, co ukradł, i jeszcze drugie albo trzecie tyle.
W tym przypadku sprawa jest oczywista. Jeśli co trzecia kradzież
zostanie wykryta, to dopiero trzykrotna nawiązka sprawia, że zysk
ze złodziejskiego zajęcia staje się zerowy, a samo zajęcie
nieopłacalne. Tak się ciekawie składa, że w przypadku niskiej
wykrywalności przestępstw chętniej postuluje się wysokie kary.
Zatem wykształcił się ten "moralny instynkt" i ujawnia się w wielu
przypadkach i w wielu osobnikach jako wrodzona niechęć do
oszukiwania, okradania czy jakiegokolwiek krzywdzenia innych
ludzi. Po prostu dla większości normalnych ludzi takie zachowania
na dłuższą metę są nieopłacalne i przynoszą więcej szkody niż
pożytku. To się czuje, to się wie. I tylko prawdziwi specjaliści
w złodziejskim fachu radzą sobie w branży. Może mi nie uwierzysz,
ale "prawdziwy" złodziej (nie jakiś gość z przypadku) ma inaczej
niż u reszty frajerów działający mózg emocjonalny. Tutaj również
(jak w omawianym wcześniej przypadku typów dominujących
oraz potulnych "miśków") doszło do polaryzacji strategii (oczywiście
również zakodowanych genetycznie).
Gdyby kiedykolwiek istniało społeczeństwo z zerowym poziomem
złodziejstwa, ludzie nie byliby przygotowani na tego rodzaju
zagrożenia. Jeśli nagle wśród nich pojawi się złodziej, odnajdzie
się tutaj jak ryba w wodzie. Będzie brał, co tylko zechce od
innych, bo przecież nie były do tej pory potrzebne solidne
zamki w drzwiach, dodatkowe systemy zabezpieczeń czy
ochrony (a przynajmniej czujny sen). Skoro złodziejowi wiodłoby
się tak dobrze, w naturalny sposób "geny złodziejstwa" coraz
bardziej rozprzestrzeniałyby się w populacji, powiększając ilość
"urodzonych" złodziei. Jednak wzrost przestępczości tego rodzaju
skutkowałby coraz większą świadomością zagrożenia wśród
innych, a w konsekwencji przeznaczaniem części swoich środków
na coraz lepsze zabezpieczenia gromadzonych dóbr, poprawianiem
skuteczności policji, regulacjami prawnymi (wcześniej przestępstwo
kradzieży mogło nawet nie występować w kodeksie).
Radykalny spadek opłacalności złodziejstwa szybko by ograniczył
ekspansję "złodziejskich" genów, aż ustabilizowałaby się jakaś
stabilna proporcja genów i zachowań moralnych i niemoralnych
w populacji, powiedzmy 90 % - 10 % (społeczeństwo jest w stanie
"utrzymać" raczej wąski margines złodziei).
To, co napisałem, to oczywiście grube uproszczenie (i zogniskowanie
uwagi tylko na kradzieżach), można, przykładowo, oczekiwać istnienia
typów przejściowych i skłonność do uruchamiania określonej strategii
zależnie od okoliczności. Są jednak na pewno typy, które nigdy nie
kradną oraz takie, które zawsze kradną, niezależnie od aktualnej
opłacalności tych czy innych działań. Poza tym okazja czyni złodzieja,
wielu z nas nominalnie brzydzi się tym procederem, ale raz na jakiś
czas coś tam ukraść można ("jeśli Kalemu ktoś ukraść krowa, to jest
niedobrze, ale gdy Kali ukraść krowa, jest dobrze"). Tym łatwiej, im
"krzywda" po drugiej stronie jest mniej zlokalizowana (lub całkiem
rozmyta). Powiedzmy sobie szczerze: kogo konkretnie zaboli, gdy raz
na jakiś czas przejadę się autobusem na gapę?
Takich spolaryzowanych strategii można jeszcze w społecznościach
ludzi co najmniej kilka zauważyć. Dla amatorów rozważań tego typu
proponuję zastanowić się nad dualizmem: ladacznica - madonna.
Co i kto zyskuje, a kto traci, w jakich sytuacjach i w jakich proporcjach
będą się określone strategie w populacji utrzymywać? W każdym
razie nimfomania to nie jest żadna patologia, tylko wrodzone
predyspozycje do najstarszego zawodu świata.
Tych kilka akapitów powyżej napisałem w związku z doczytaniem
Twoich kolejnych odpowiedzi w tym wątku, z taką na przykład kwestią:
> Możesz śmiało uznać, że wszystko, co jest moralnie naganne,
> złe, karalne, prawnie ścigane - to akurat nie jest dziełem
> matrixa.
> Są i wyjątki, ale rzadko.
Zdecydowanie nie po drodze mi z taką koncepcją. To kto lub
co wymyśliło złodziejstwo i kurewstwo? Zgodzę się naturalnie
z tym, że to większość ustala, co jest moralne czy naganne,
a co nie jest. Gdyby ludzie współistnieli z jakimś innym
inteligentnym gatunkiem, którego osobniki gromadziłyby
dobra przydatne i dla ludzi, niewykluczone, że większość
ludzi oddawałaby się procederowi kradzieży tych dóbr,
Okradanie jakmu-tantów byłoby słuszne i moralne, okradanie
ludzi nadal byłoby złe. To zresztą nie musiałby być inny
gatunek, to może być przecież inna grupa/nacja, o ile
tylko nie następowałoby mieszanie materiału genetycznego
pomiędzy różnymi grupami/nacjami.
Do podobnego dryfu mogłoby dojść w jakimś dużym, portowym
mieście, w którym tubylcy, a raczej tubyllki, powszechnie
oferowałyby usługi seksualne marynarzom. Po tysiącu lat
takiej koegzystencji miejscowych i "przejezdnych" ustabilizowały
się normy moralne, według której będzie wszystko w porządku,
gdy jakaś pani obsłuży erotycznie każdego marynarza, natomiast
źle, gdy nie dochowa wierności jedynemu mężczyźnie ze swojej
lokalnej nacji.
Tak tu sobie pospekulowałem, zastanawiając się, co by było, gdyby...
Niemniej jeszcze raz zapytam: kto wymyślił złodziejstwo i kurewstwo?
W moim podejściu wszystko się zgadza i wszystko staje się
zrozumiałe, mogę analizować zasięg występowania poszczególnych
strategii w populacji, mogę je symulować numerycznie i traktować
jako rodzaj złożonej gry (z zyskiem liczonym indywidualnie dla pojedynczych
osobników). A czy mógłbyś w kategoriach matriksowych pokazać
nieuchronność albo przypadkowość występowania złodziejstwa,
przedstawić model matematyczny czy cokolwiek na kształt
teorii?
>
> [...]
>
> |To więc dobrze robi ON ludziom
> |czy stanowi dla nich wrogą istotę?
>
> Oczywiście, że robi dobrze. Jak mogłoby być inaczej, skoro
> podział na dobrze i źle sam wymyślił?
Również w sytuacji, gdy większość kmiotków w "nastym"wieku
złorzeczyła na nadmierne obciążenia - dziesięcinę czy pańszczyznę?
Bywały i bywają sytuacje, w których znacząca większość obywateli
jednego narodu i jednej nacji była przekonana, że (wielmożne)
państwo ich wyzyskuje i okrada. I trwało to dziesięciolecia,
aż do jakiegoś przełomu i krótkotrwałej radości, po którym wszystko
wracało do normy i powszechnego złorzeczenia, że (wielmożne)
państwo ich wyzyskuje i okrada. A skoro wszyscy widzą, że
jest źle, więc skąd przypuszczenie, że matriks im robi dobrze?
>|OK, a co z naukami które służą ewidentnie CZŁOWIEKOWI,
>|i to na OSOBNICZYM poziomie: MEDYCYNA, psychologia, psychiatria
>|- czyli te nauki które STARAJĄ SIĘ
>|czynić poszczególnych osobników SZCZEŚLIWSZYMI?!?
>
> Starają się uczynić poszczególnych osobników zdrowymi,
> wartościowymi elementami matrixa.
Znów protestuję. Każdy człowiek na każdym miejscu jedyne,
co robi, to robi sobie dobrze - najlepiej, jak tylko potrafi,
w tych warunkach, w których się aktualnie znalazł,
I kombinuje, jak zrobić, aby zarobić, a się nie narobić,
choćby kosztem innych ludzi (ich pieniędzy, zdrowia czy
nawet życia). Z daleka wygląda tak, że piekarz chleby wypieka,
a krawiec szyje ubrania. I tak dla dobra wszystkich wszyscy
działają... Ale to tylko bajeczka dla grzecznych dzieci.
Typowy student medycyny do nauki przykłada się w stopniu
minimalnym, pozwalającym mu zaliczyć poszczególne sesje.
Jeśli ktoś jest ambitny i wręcz nadaktywny w nauce, to liczy
(rozumowo lub instynktownie/emocjonalnie), że kiedyś będzie
miał lepiej niż inni koledzy - wałkonie.
A gdy oglądam czasami lekarza w akcji, to mam wrażenie,
że robi on wszystko, aby zarobić, ale się nie narobić. Raczej
nie chodzi mu o to, abym był zdrowym elementem matriksa.
On tego matriksa czasami wręcz sabotuje!
Tak mi się tutaj mnożą jak króliki poboczne wątki, a jeszcze
nie dokończyłem "wyjaśniania" jednej z początkowych
kwestii. Pisząc o wojnach wspomniałem, że ludzie godzili się
na działania, których osobiście nie popierali, byle tylko być
i żyć w swojej wiosce, klanie czy plemieniu, gdyż egzystencja
w grupie znacząco zwiększała szanse ich przetrwania. Zatem
ludzie przynależeli do jakiegoś plemienia, Identyfikowali się
z nim, a jednym z kulturowych tego objawów były określone
barwy, totemy, flagi, czyli stabilne wzorce, powielane przez
pokolenia, a po wynalazku pisma skodyfikowane i zapisane
w dokumentach. Barwy i znaki plemienne funkcjonują już od
wielu tysięcy lat, a być może są niemal tak stare, jak ludzkość,
bo gdy odkrywano jakieś nieznane plemię w Afryce czy dżunglach
Amazonii (oceniając je jako bardzo prymitywne), jego członkowie
malowali się w znaki i kolory wspólne dla pobratymców.
Przez te tysiąclecia ludzie zaczęli "instynktownie" postrzegać
w tych (czy jakichkolwiek innych, ale w miarę stabilnych w czasie
i przypisanych do "swojaków") znakach coś więcej, niż tylko
zwyczajne kształty czy malunki. Skoro one symbolizują moją
grupę (rodzinę/ojczyznę), stają się niemal ich częścią, stają się
więc częścią mnie samego. Naturalną sprawą jest, że zaczynam
je szanować, bo mój stosunek do tych znaków jest widoczną
manifestacją mojego stosunku do grupy, do której ponad życie
chcę należeć. Dla człowieka z cywilizowanych krajów jest to
trochę niezrozumiała mentalność, ale proszę pożyczyć od
jakiegoś współczesnego szalikowca jego szalik, położyć go
(ten szalik, rzecz jasna) przed grupą ziomali na ziemi, splunąć
na niego i poczekać spokojnie na ciąg dalszy. Zaprawdę Ci
powiadam, w konfrontacji ze Sprite'm pragnienie nie ma szans...
W sytuacji poważnego zagrożenia jakiegoś plemienia przez
inne plemię (czyli w warunkach wojny) jednym z najważniejszych
działań każdego z jej członków staje się "zwieranie szeregów",
czyli grupowanie się wokół przywódcy albo określonych symboli,
które owe grupowanie czyni sprawniejszym. Zatem całkiem
naturalną sprawą jest to, że:
> ...] człowiek jest gotów
> zaryzykować i poświęcić życie, żeby, na przykład, uratować
> klejnoty korony polskiej przed hitlerowcami (życie, dodam,
> niekoniecznie własne)
Teoretycznie rzecz biorąc te czy inne klejnoty powinny
genom "zwisać i powiewać", ale już zachowanie nosiciela
tych genów w kontekście ochrony skarbów kultury narodowej
staje się istotne dla życia nosiciela, więc i dla samych genów.
Oczywistym jest bohaterstwo tego czynu, naturalnym staje
się sowite wynagrodzenie bohatera w nieco bardziej stosownym
momencie. To nie musi być rozumowo w danym momencie
skalkulowane, wystarczają tymczasem emocje "zmuszające"
delikwenta do odpowiednich działań.
Napisałem sporo o wojnach, przywódcach, żołnierzach, życiu
w społecznościach. A że mam rację, jest jasne jak słońce.
Na dowód tego przedstawię uzupełnienie wyjaśniania kwestii,
dlaczego ludzie toczą wojny - a ostatnio toczą je trochę rzadziej.
Z jednej strony pisałem o wojnie, jako oczywistej konsekwencji
nie zawsze zdrowych ambicji człowieka rządzącego państwem.
Przyjrzyj się współczesnym, najbogatszym i demokratycznym
państwom.
Po pierwsze, władza w nich nie jest skupiona w jednej osobie,
a nawet gdy wydaje się, że chociaż w części jest (patrz: USA),
to "władca" ma świadomość tymczasowości swoich rządów.
Kapryśnie społeczeństwo może go zdmuchnąć ze stanowiska
już w najbliższych wyborach. Zatem prezydent bardziej przejmuje
się tym, jak przypodobać się wyborcom niż zastanawia się
nad tym, jakie by tu państwo sobie zaatakować i jak je pokonać.
Angażowanie się w kosztowne awantury z przeciwnikiem
o porównywalnym potencjale militarnym wydaje się bez sensu,
bo taka kampania wymagałaby wydatkowania nadzwyczajnych
środków, naruszając ekonomiczne podstawy życia większości
obywateli. W czasie Drugiej Wojny Światowej podatki w USA
sięgały chyba 90 %, co wydaje się wielkością nieprawdopodobnie
wysoką, ale wtedy Stany Zjednoczone zostały zaatakowane
przez Japonię, więc niejako były zmuszone do udziału w wojnie.
Dzisiaj nikt się na takie kosztowne przedsięwzięcia nie pisze.
Jeśli USA gdzieś się militarnie angażuje, to finansowanie takich
operacji musi zadowalać się standardowym zasilaniem z aktualnego
budżetu państwa. Poza tym nie będzie już społecznego przyzwolenia
na wojnę, w której ginie więcej żołnierzy, niż jeden na tysiąc zabitych
przeciwników. No i widać, w jakie "wojny" angażują się Stany:
tu wyśle kilka oddziałów do Mogadiszu, tam zmontuje koalicję
(zrobi zrzutkę) na wojnę w Iraku i obali Saddama. To nie są
wojny o powiększanie władzy dla władcy, tu i ówdzie jest po
prostu interes do zrobienia.
Jest też "po drugie": społeczeństwo zaczyna "pyskować". Skąd się
to bierze? Ano stąd, że w bogatych państwach przestało mieć
znaczenie dominujące w poprzednich wiekach odczucie, że bez
wsparcia grupy sobie nie poradzę. Dzisiaj można zamieszkać
w pojedynkę gdziekolwiek w Stanach, utrzymać się z jednej pensji,
wydać na żywność nie więcej niż 10 % dochodów. W razie problemów
można zadzwonić na policję (która finansowana jest z podatków
również owego "singla"), udać się do lekarza, który bez łaski musi
go leczyć (bo za to mu płaci ubezpieczalnia, do której składki
wnosi tenże "singiel").
Skoro nie potrzebuję wsparcia społeczności, to nie muszę również
zrzekać się części swojej wolności. Nie muszę więc godzić się
na każde głupstwo czy świństwo, które strzeliło do głowy
wodzowi państwa. "Zatem niech się władca wali, a ja na wojnę
nie pójdę". Prawda, że tak to właśnie działa?
Oto jest recepta na zlikwidowanie wojen na świecie: niech
wszystkie państwa osiągną stan zamożności porównywalny
z częścią krajów europejskich, USA, Kanady czy Australii. To
jest zdecydowanie ważniejsze i skuteczniejsze działanie od
eksportu demokracji, która w biednych krajach ma znikome
szanse na utrwalenie się jako dominujący mechanizm
sprawowania władzy i wybierania władzy. W biednych krajach
do głosu najprędzej będą dochodzić ideowi przywódcy, którzy
zlikwidują demokrację przy pierwszej nadarzającej się okazji.
A że nie mam złudzeń co do tego, że reszta świata szybko
"podciągnie się" ekonomicznie do czołówki, zatem i wojny czy
wojenki jeszcze przez kilkaset lat będą wybuchać.
Tak oto widzę przedstawione kwestie w kategoriach szeroko
rozumianej teorii o nazwie "psychologia ewolucyjna".
Przynajmniej ja czuję się "wyjaśniony". Jakoś nie bardzo
w tym wszystkim widzę miejsce dla matriksa.
>|Chodzi mi jednak generalnie o zasadę. Naprawdę nie widzę
>|konieczności istnienia jakiejś "inteligentnej" istoty, której
>|składnikami są "normalne", inteligentne istoty, aby pojawiały
>|się dzieła będące wytworem setek czy tysięcy ludzkich rąk
>|i umysłów.
>
> A czy widzisz konieczność istnienia inteligentnej istoty,
> żeby ileś tam miliardów neuronów zaczęło gadać po ludzku?
> Tę widzisz.
> To nie kwestia konieczności. Społeczeństwo po prostu JEST.
> Jest, i już. I jest siecią informacyjną. Samouczącą się.
Jest w tym taki problem: nie wystarczy wrzucić masy neuronów
do kubła, potrząsać nim przez jakiś czas, aż utworzą się przypadkowe
połączenia, dzięki czemu ten zestaw połączonych neuronów
zacznie gadać po ludzku. A tak mniej więcej widzę społeczności
oraz więzy międzyludzkie. To są przypadkowe moim zdaniem
połączenia, bez jakiegoś planu czy trwałego zapisu, jakim jest
genotyp w odniesieniu do mózgu. Gdybyś chciał zrobić jakiś mózg
w taki sposób, w jaki spontanicznie i oddolnie tworzą się społeczności
(a ta działa po prostu jako suma egoistycznych działań jednostek),
ten mózg nigdy by nie zagadał.
No dobra. Trochę mnie pogięło z tym pisaniem, idę teraz trochę
się naprostować. Nie poruszyłem szeregu istotnych kwestii, większość
i tak potraktowałem "po łebkach", ale będzie zapewne jeszcze
niejedna okazja, aby to czy owo uzupełnić.
--
Sławek
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
66. Data: 2013-08-02 22:39:07
Temat: Re: No i na Marsa nie polecimy (tak szybko)In article <kt2q21$agf$1@node1.news.atman.pl>, p...@g...pl
says...
>
> Flyer pisze:
> > In article <krmenf$1co$1@portraits.wsisiz.edu.pl>,
> > s...@t...nic says...
> >> "Maciej Woźniak" napisał w wiadomości grup dyskusyjnych
> >> news:kqriqa$fjf$1@node2.news.atman.pl...
> >>
> >>> | Tylko skąd wiesz, że w ten sposób "odkrywając" prawdę
> >>> | daje ci się przechytrzyć Matriksa - a nie odwrotnie?
> >>>
> >>> Odkrywanie prawdy nie jest przechytrzaniem matriksa,
> >>> a odwrotnie. Ten pęd do prawdy to on Ci wpoił.
> >>> Zwierzęta go nie mają, prawda? Po co - to skomplikowana
> >>> kwestia.
> >>
> >> Ot, byty nad potrzeby mnożysz. Nie ma nic w konstrukcji i działaniu
> >> człowieka, czego zaistnienia nie dałoby się wyjaśnić mechanizmem
> >> doboru naturalnego. W przypadku ludzi rozwinęła się co prawda
> >> osobna dziedzina, zwana psychologią ewolucyjną (która to nazwa
> >> zastąpiła nieco skompromitowaną przez różnej maści lewaków
> >> i tępaków "biosocjologię"), ale w sumie nie ma tu żadnej nowej
> >> jakości.
> >
> > Witam po długim czasie niebytności. :) Podstawowym problemem z
> > ewolucją jest to, że jest przedstawiana jako proces, i do tego
> > świadomy [ewolucja powoduje, wyklucza, premiuje]. Tymczasem
> > czasami faktycznie "wygrywa" lepiej przystosowany, a czasami
> > wygrywa gorzej przystosowany ale liczniejszy. No i ta
>
> Ale tu nie chodzi o to kto czasem wygra, jedni i drudzy będą od czasu do
> czasu wygrywać. Lepiej przystosowani mają przewagę nad liczniejszymi,
> która jest tym mniejsza im więcej jest liczniejszych. Ale zawsze jest to
> przewaga. Dajmy na to że jest 100 osobników. 90 gorzej przystosowanych
> 10 lepiej. Każdy z 10 ma 2% szans na zwycięstwo, reszta ma po 0,88%.
> Owszem, częściej na podium będziemy widzieć tych 0,88%. Ale częściej w
> sensie więcej razy ogólnie. Natomiast będzie to niewystarczająco często
> by wygrać z 2%-wcami na dużej liczbie pokoleń. Ważna jest oczywiście
> ogólna liczba populacji, nie może być zbyt mała, gdyż wariancja naszej
> gry może sprawić że w niesprzyjających warunkach nasi 2%-wcy przegrają
> x-razy z rzędu odpadając z gry mimo swej przewagi - w tym upatrujesz
> "podstawowego problemu z ewolucją". Ale i tu ewolucja sobie radzi. Po n
> kolejnych pokoleniach panowania 0,88 nad światem w jednym z nich nastąpi
> mutacja na 2% i zaczynamy od nowa. I będzie się to kręcić aż dotąd,
> dopóki w przyrodzie nie nastanie równowaga liczebności 2% i 0,88% :)
Pod warunkiem braku przypadkowości i zmienności otoczenia.
Biorąc pod uwagę powyższe może wygrać gatunek gorszy [gorzej
przystosowany].
Ale ja tak już mam, że na słowo ewolucja dostaję ślinoku, bo
"ewolucja" jest opisem procesów, a nie procesem samym w sobie.
Tymczasem większość ludzi widzi ją jako proces, a dużo osób
upodmiatawia ją.
PF
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
67. Data: 2013-08-03 17:39:13
Temat: Re: No i na Marsa nie polecimy (tak szybko)"Flyer" napisał w wiadomości grup dyskusyjnych
news:MPG.2c66375223d14f65989a6d@news.neostrada.pl...
>> > Witam po długim czasie niebytności. :) Podstawowym problemem z
>> > ewolucją jest to, że jest przedstawiana jako proces, i do tego
>> > świadomy [ewolucja powoduje, wyklucza, premiuje]. Tymczasem
>> > czasami faktycznie "wygrywa" lepiej przystosowany, a czasami
>> > wygrywa gorzej przystosowany ale liczniejszy. No i ta
>>
>> Ale tu nie chodzi o to kto czasem wygra, jedni i drudzy będą od czasu do
>> czasu wygrywać. Lepiej przystosowani mają przewagę nad liczniejszymi,
>> która jest tym mniejsza im więcej jest liczniejszych. Ale zawsze jest to
>> przewaga. Dajmy na to że jest 100 osobników. 90 gorzej przystosowanych
>> 10 lepiej. Każdy z 10 ma 2% szans na zwycięstwo, reszta ma po 0,88%.
>> Owszem, częściej na podium będziemy widzieć tych 0,88%. Ale częściej w
>> sensie więcej razy ogólnie. Natomiast będzie to niewystarczająco często
>> by wygrać z 2%-wcami na dużej liczbie pokoleń. Ważna jest oczywiście
>> ogólna liczba populacji, nie może być zbyt mała, gdyż wariancja naszej
>> gry może sprawić że w niesprzyjających warunkach nasi 2%-wcy przegrają
>> x-razy z rzędu odpadając z gry mimo swej przewagi - w tym upatrujesz
>> "podstawowego problemu z ewolucją". Ale i tu ewolucja sobie radzi. Po n
>> kolejnych pokoleniach panowania 0,88 nad światem w jednym z nich nastąpi
>> mutacja na 2% i zaczynamy od nowa. I będzie się to kręcić aż dotąd,
>> dopóki w przyrodzie nie nastanie równowaga liczebności 2% i 0,88% :)
> Pod warunkiem braku przypadkowości i zmienności otoczenia.
> Biorąc pod uwagę powyższe może wygrać gatunek gorszy [gorzej
> przystosowany].
> Ale ja tak już mam, że na słowo ewolucja dostaję ślinoku, bo
> "ewolucja" jest opisem procesów, a nie procesem samym w sobie.
> Tymczasem większość ludzi widzi ją jako proces, a dużo osób
> upodmiatawia ją.
Witam po lasach. Nie rozumiem, co Ty do nas mówisz, gdy
mówisz "proces sam w sobie". Jak ludzie sobie dyskutują
to używają opisów. Każda teoria to opis, każde sprawozdanie
z eksperymentów to opis. Może sam potrafisz zauważyć coś
"samo w sobie", ale jak zaczniesz o tym czymś tutaj opowiadać,
to znów będzie to tylko opis. Więc powtórzę, że nie rozumiem
Twojego zarzutu, że "ewolucja jest opisem procesów".
Druga sprawa - zgadzam się z Tobą, że zbyt często ludzie
uprzedmiotawiają ewolucję, ale nie tylko ewolucję - potrafią
to zrobić z każdą nauką odnoszącą się do istot żywych,
a w szczególności do człowieka. O ile będziesz w stanie
przebrnąć przez mój wczorajszy post (który chyba jest rekordem
tej grupy, jeśli chodzi o wielkość tekstu napisanego samodzielnie),
znajdziesz tam stosowny fragment na ten temat, w którym
napisałem, że pisane o funkcji serca w organizmie też nie
jest właściwe.
Słyszałeś przypadkiem o ewolucji kosmosu? A o ewolucji
galaktyk, gwiazd, układów planetarnych albo ewolucji
atmosfery planety? Jeśli potraktować słowo "ewolucja"
w najszerszym tego słowa znaczeniu, jako kolejne zmiany
stanów (a tak naprawdę ciągły proces, bo wyróżnianie
stanów to cokolwiek sztuczny zabieg) jakiegoś obiektu
(mniej czy bardziej złożonego) według określonych reguł,
bez przypisywania tejże ewolucji jakichkolwiek cech
istoty inteligentnej/świadomej, to według mnie do
niczego nie można się przyczepić.
A przy okazji dodam, że niewłaściwie sobie interpretujesz
teorię ewolucji (odnoszącą się do świata ożywionego
w tym przypadku). Na razie tyle mam tutaj do powiedzenia
(napisania), znacznie więcej się napisałem w sąsiednich
swoich postach tego wątku.
--
Sławek
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
68. Data: 2013-08-03 23:48:09
Temat: Re: No i na Marsa nie polecimy (tak szybko)In article <ktj86s$2h0$1@portraits.wsisiz.edu.pl>,
s...@t...nic says...
>
> "Flyer" napisał w wiadomości grup dyskusyjnych
> news:MPG.2c66375223d14f65989a6d@news.neostrada.pl...
>
> > Ale ja tak już mam, że na słowo ewolucja dostaję ślinoku, bo
> > "ewolucja" jest opisem procesów, a nie procesem samym w sobie.
> > Tymczasem większość ludzi widzi ją jako proces, a dużo osób
> > upodmiatawia ją.
>
>
> Witam po lasach. Nie rozumiem, co Ty do nas mówisz, gdy
> mówisz "proces sam w sobie". Jak ludzie sobie dyskutują
> to używają opisów. Każda teoria to opis, każde sprawozdanie
> z eksperymentów to opis. Może sam potrafisz zauważyć coś
> "samo w sobie", ale jak zaczniesz o tym czymś tutaj opowiadać,
> to znów będzie to tylko opis. Więc powtórzę, że nie rozumiem
> Twojego zarzutu, że "ewolucja jest opisem procesów".
Żeby coś było procesem samym w sobie musi być porównywalne.
Zgadzasz się? - gotowanie wody, mimo różnic w opisie dotyczących
ciśnienia, temperatury otoczenia itd. itd. daje się
jednoznacznie zinterpretować. Tymczasem procesu pt. ewolucja nie
da się zinterpretować ad hoc, można jedynie post factum i to
duże post. Na tę chwilę nie jesteś w stanie stwierdzić, czy
osoby z zespołem Downa są ewolucyjnym oiągnięciem, czy ślepą
drogą.
PF
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
69. Data: 2013-08-04 00:28:16
Temat: Re: No i na Marsa nie polecimy (tak szybko)Flyer pisze:
> In article <ktj86s$2h0$1@portraits.wsisiz.edu.pl>,
> s...@t...nic says...
>> "Flyer" napisał w wiadomości grup dyskusyjnych
>> news:MPG.2c66375223d14f65989a6d@news.neostrada.pl...
>>
>>> Ale ja tak już mam, że na słowo ewolucja dostaję ślinoku, bo
>>> "ewolucja" jest opisem procesów, a nie procesem samym w sobie.
>>> Tymczasem większość ludzi widzi ją jako proces, a dużo osób
>>> upodmiatawia ją.
>>
>> Witam po lasach. Nie rozumiem, co Ty do nas mówisz, gdy
>> mówisz "proces sam w sobie". Jak ludzie sobie dyskutują
>> to używają opisów. Każda teoria to opis, każde sprawozdanie
>> z eksperymentów to opis. Może sam potrafisz zauważyć coś
>> "samo w sobie", ale jak zaczniesz o tym czymś tutaj opowiadać,
>> to znów będzie to tylko opis. Więc powtórzę, że nie rozumiem
>> Twojego zarzutu, że "ewolucja jest opisem procesów".
>
> Żeby coś było procesem samym w sobie musi być porównywalne.
> Zgadzasz się? - gotowanie wody, mimo różnic w opisie dotyczących
> ciśnienia, temperatury otoczenia itd. itd. daje się
> jednoznacznie zinterpretować. Tymczasem procesu pt. ewolucja nie
> da się zinterpretować ad hoc, można jedynie post factum i to
> duże post. Na tę chwilę nie jesteś w stanie stwierdzić, czy
> osoby z zespołem Downa są ewolucyjnym oiągnięciem, czy ślepą
> drogą.
A widzisz. Bo zdaje mi się kumasz sprawę logiką funkcji. Masz argument,
który przemielony przez funkcję da jednoznaczną odpowiedź. Jeden
argument - jeden wynik. Gdy tymczasem mamy tu doczynienia z sytuacją że
do jednego argumentu przypisanych jest wiele wyników, tak samo do
jednego wyniku przypisanych jest wiele argumentów.
Dziabnij sobie na warsztat równanie okręgu x^+y^=R^2. Przy R const nie
podasz jednoznacznie jakie jest x przy określonym y, ani jakie jest y
przy określonym x. A jak R nie będzie const to już całkiem umarł w
butach. Z ewolucją jest tak, że zauważono iż spełnia ona pewne równanie,
tak jak zauważono że koło spełnia równanie x^+y^=R^2. Koła tylko i
wyłącznie na podstawie tego równania nie namalujesz, tak samo ewolucji
nie zasymulujesz na podstawie tego co miała na wejściu i co dała na
wyjściu - franca jedna :)
Dębska
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
70. Data: 2013-08-04 22:31:57
Temat: Re: No i na Marsa nie polecimy (tak szybko)
Użytkownik "Slawek [am-pm]" napisał w wiadomości grup
dyskusyjnych:ktgv2p$97e$...@p...wsisiz.edu.pl...
|Stawiam na to, że pojawienie się istoty myślącej, to jedyny
|przypadek, w którym wydaje się nam - ludziom - że
|duża ilość neuronów połączonych w sieć to coś więcej niż
|duża ilość neuronów połączonych w sieć. Mówiąc po ludzku,
|tworzy się nowa jakość. Tak nam się wydaje, bo jesteśmy
|tą nową jakością. O innych przypadkach nic pewnego nie
|możemy powiedzieć. Niektórzy zaś w ogóle nie wierzą, że
|umysł człowieka to tylko działająca sieć neuronów - jedni
|domagają się istnienia duszy nieśmiertelnej
Owa dusza to własnie software. I, istotnie, jest częściowo
nieśmiertelna. Jak to pisał Horacy "Dum capitolum, non omnis
moriar".
Tak więc, nie ma sprzeczności między jednymi i drugimi;)
|, inni (Penrose)
|biorą pod lupę mikrotubule i doszukują się zjawisk przewidywanych
|przez mechanikę kwantową jakoby niezbędnych do zaistnienia
|świadomości (to akurat jest wyjaśnianiem nieznanego przez
|niezrozumiałe).
Dokładnie, i nie warto się tym przejmować.
|Czy istnieje chemia? Na dobrą sprawę w związkach chemicznych
|i przemianach chemicznych nie ma nic więcej niż interakcje
|kilku najwyższych orbitali plus fizyka dotycząca atomów
|(ich masy, zachowania się w sieci krystalicznej, płynie czy
|gazie). Gdyby jakiś genialny i olbrzymi umysł był w stanie
|szybko i bezbłędnie manipulować podstawowymi teoriami
|opisującymi zachowanie się atomów w ogólności oraz
|elektronami (na poszczególnych orbitach) w szczególności,
|mógłby w jednym błysku wykoncypować tak zwane chemiczne
|właściwości dowolnej zbieraniny dowolnych atomów oraz
|przewidzieć, jak ta zbieranina będzie ewoluować w czasie.
Algorytmy mają swoje ograniczenia. Znasz zasadę, że nie
da się zbudować algorytmu rozstrzygającego problem stopu?
Jest tego i więcej. A poza tym, najpierw by musiał tę zbieraninę
dokładnie pomierzyć. A zanim by skończył, ona by się zmieniła...
|podejście (samoucząca się sieć informacyjna) jest sensowne
|i (do)prowadzi do najlepszego opisu społeczności, chociaż czy
|poważnie rozważasz i taką koncepcję, że tylko Ci się wydaje,
|że owa sieć jest inteligentna i samoucząca? Może ona tylko
|na Tobie sprawia takie wrażenie?
Zdecydowanie tylko na mnie.
|Czym w ogóle jest inteligencja w przypadku tworów innych
|niż "inteligentny" człowiek? A czym w takich sytuacjach jest
|uczenie się? Zakładamy chyba (popraw mnie, jeśli się mylę),
|że w procesie uczenia uczący najpierw jest głupszy (ma
|mniejszy zasób wiedzy) albo jest mniej sprawny w danej
|umiejętności, a po jakimś czasie jest mądrzejszy albo
|bardziej w czymś wprawiony.
No i właśnie. Skąd wątpliwości odnośnie inteligencji
społeczeństwa?
|Wielokrotnie już na to zwracałem uwagę - język człowieka
|powstał na jego potrzeby (no dobra, to nie musi być najlepsze
|sformułowanie) i nadaje się przede wszystkim do opisu jego
|doświadczeń (to akurat jest dobre sformułowanie).
Natomiast nie zauważyłeś być może, że opisywanie swoich
doświadczeń samemu sobie nie ma żadnego sensu.
Sens to ma tylko w grupie.
|W przypadku fizyki, chemii czy astronomii naukowcy zazwyczaj
|posługują się językiem prawidłowo (zauważyłem, rzecz jasna,
|że w przypadku fizyków nie podzielasz mojej opinii). Jest mowa
|o jakichś obiektach, relacjach wielkości czy odległości, różnych
|stanach czy ich ewolucji. Tymczasem w przypadku dziedzin
|opisujących istoty żywe, a w szczególności człowieka, tak dobrze
|już nie jest.
Zastanów się, co piszesz. Chcesz powiedzieć, że potoczny
język nie jest prawidłowy? A według jakich, do cholery,
prawideł?
Czy Twoim zdaniem on działa, czy też on nie działa?
|Jaką funkcję pełni serce? Wiadomo, służy do pompowania
|krwi. Wydaje się, że wszystko jest w porządku, ja jednak sądzę,
|że to jest zazwyczaj nieuświadomiona i z gruntu niesłuszna
|antropomorfizacja.
Niesłuszna, przepraszam, w jakim sensie?
|Gdybym zapytał: jaką funkcję pełnią
|w Układzie Słonecznym komety - czy to byłoby dobre pytanie?
Nie. Ale to nie znaczy, że tamto o serce nie jest dobre.
|A jeśli napiszę: "W wyniku działania ewolucji pojawiają się
|osobniki coraz lepiej przystosowane" - czy to będzie poprawne
|sformułowanie? Niestety, nie bardzo, a dlaczego, pozostawię
|domyślności czytelnikom (o ile jest ich więcej niż jedna sztuka).
Owszem, to JEST poprawne sformułowanie. Próbujesz
jechać z językiem potocznym jak z tworem logiki. Błąd.
On ma własne reguły. A jedną z nich jest - na pewno
słyszałeś taką regułę - nie ma reguł bez wyjątków.
Słyszałeś, prawda? Tymczasem według logiki reguła,
od której istnieje wyjątek, to w ogóle nie jest reguła.
Logika to tylko dość żałosne uproszczenie.
|raczej nie jest inteligentną siecią, chociaż może sprawiać na nas,
|ludziach, takie wrażenie.
Odwrotnie. Nie sprawia wrażenia, bo ludzie przywykli, że
inteligentne to takie podobne do nich. Natomiast weź
sobie bez mała dowolną definicję inteligencji - społeczeństwo
ją spełni.
> A poza tym, kultura ma władzę i nad podświadomością.
> Nie wyjdziesz nago na ulicę, prawda? Podświadomie czujesz,
> że nie wolno. A jako zwierzę nie miałbyś z tym żadnego
> problemu. To zakaz kulturowy.
|Gdzie i kiedy ten zakaz do mojego mózgu został przekazany?
|Nie pamiętam, aby ktokolwiek wpajał mi za młodu czy za
|staru, że nie wolno wychodzić nago na ulicę. Być może
|nieświadomie przejąłem wzorce zachowań innych ludzi,
Dokładnie - nieświadomie przejąłeś wzorce zachowań
innych ludzi.
|ale bardziej jestem skłonny sądzić, że ta wiedza jest
|wrodzona. Po prostu czuję, że goły facet wygląda chujowo.
Dokładnie. A Indianin z Amazonii tego nie czuje. Fin też słabiej.
Inne geny?
I - bardzo wątpię, żebyś to samo czuł w temacie gołej baby.
A ich ten zakaz również dotyczy.
|dowiedzieć się, o co chodzi z tą wysokością, ale wszystkie
|"spychane w przepaść" sztywniały i opierały się. Zatem
|co tutaj zadziałało - natura czy kultura? Czy ta wiedza
|jest nabyta czy wrodzona?
Ta, jak sądzę, jest wrodzona.
>|Chyba łatwo Ci będzie teraz dopowiedzieć sobie, jakie zdanie
>|mam na temat pojawienia się wzmiankowanego na początku
>|"pędu do prawdy". Jak wszystko inne w powyższych akapitach,
>|jest to kolejny rodzaj napędu emocjonalnego, niemożliwego
>|do wytresowania,
>
> Dlaczego nie?
|Dlatego, że jest to cecha wrodzona. Wystarczy człowieka nauczyć
|mówić i trochę ogólnie "podszkolić" w różnych umiejętnościach,
|aby ten czy ów (bo nie każdy) odkrył w sobie "pęd do prawdy".
"Tylko" mówić?
Gościu, naucz komputer "tylko" mówić, a potem wystaw go do
testu Turinga. TO właśnie jest nasza świadomość. TO właśnie
jest nasze myślenie. TO jest cała nasza przewaga - i nad zwierzętami,
i nad komputerami. Właśnie ta umiejętność - tworzenia z jednej strony,
a interpretacji z drugiej strony - informacji w pewnym, matrixowym,
standardzie. Umiejętność podłączenia się do matrixa.
|Wybiegając nieco naprzód chcę powiedzieć, że jakieś 90 % nakazów
|i zakazów kulturowych mamy zapisane w genach. Te wszystkie
|zasady w pewnym (najczęściej właściwym) momencie w sobie
|odkrywamy, podobnie jak wspomniany już wielokrotnie "pęd
|do wiedzy".
To Ty tak twierdzisz. Ja twierdzę, że to bzdura. Nie tylko dlatego,
że geny szympansa są prawie identyczne. Gorzej, że jak porównasz
kulturowe zakazy obecne i sprzed 500 lat... nawet w obrębie "naszej"
kultury.
|również taki: "nie pokazuj się nago w miejscach publicznych, bo
|inni ludzie mogą cię obić kijami".
Nie gadaj bzdur. Jak wyglądał typowy kostium kąpielowy damski
100 lat temu? Jak wygląda teraz? Poważnie myślisz, że zmiana
jego wyglądu to geny?
|Kultura ma władzę nad podświadomością? A ta z kolei
|nad świadomością? Chwila, moment. Naszkicowałem
|schemat ideowy umysłu człowieka, nadzwyczaj finezyjnie
|rąbiąc siekierą mózg mniej więcej na pół (jak to zauważył
|kolega Dębski), na część bezmyślną, podświadomą,
|instynktowno-emocjonalną oraz część świadomą, rozumową.
|Stwierdziłem, że ta pierwsza część ma władzę nad drugą,
|druga co najwyżej podsuwa pierwszej wstępne rezultaty
|obróbki mentalnej.
|Czy oceniasz ten szkic jako ogólnie słuszny, niesłuszny,
|nieistotny? Chciałbyś go ewentualnie sprecyzować?
Jako uproszczenie, którego sam mógłbym użyć w pewnych
kontekstach, ale nie w tym.
|Na początek zauważę, że kultura to chyba nie jest jakiś
|demoniczny twór, który ma zdalny i telepatyczny wpływ
|na poszczególne osobniki (czy wprost ich umysły).
Pewnie, że nie. To takie coś, co można by uznać za wirusa
informacyjnego, gdyby nie było takie wielkie i skomplikowane.
|w danej chwili zastanawiam się, czy wyjść nago na ulicę,
|to mam - w jakiś tam sposób - odzwierciedlenie kultury
|pod czaszką. Nie konsultuję się w tym momencie bez-
|przewodowo z matriksem ani nie wertuję kodeksów
|wyprodukowanych przez ludzkość w ciągu ostatnich
|stuleci, całą stosowną wiedzę i wszelkie wewnętrzne
|oddziaływania mam - tu i teraz - w swojej lokalnej
|i prywatnej kopii (czy może lepiej byłoby napisać:
|odwzorowaniu).
Ale: wychodzisz goły - podchodzi policjant, wlepia Ci mandat,
jak się opierasz, aresztuje Cię. I to już nie jest wewnętrzne.
Dlatego kultura nie jest wirusem.
Wyobraź sobie takiego wirusa, który zaraziwszy Twój komputer,
oprócz typowo wirusowych prób powielenia się na inne komputery,
skanuje sieć w poszukiwaniu innych zainfekowanych komputerów
i wspólnie z nimi tworzy system obrabiający wieloprocesorowo
jakieś grube zadanie. To już by było coś troszeczkę podobnego
do kultury.
|Jeśli masz jakąś propozycję dotyczącą wzajemnych, ale
|wewnątrz-umysłowych relacji pomiędzy kulturą, podświadomością,
|nadświadomością, świadomością i rozumem, wal tutaj śmiało.
Mózg to nie komputer. Nie ma i nie będzie takiego schematu.
Człowiek czasem daje się ponieść kulturowej idei, czasem
żołądkowi, czasem na zimno przemyśli, co mu przyniesie
długoterminową korzyść, a jest jeszcze ch... i inne czynniki.
A kultura na różnych ludzi różnie wpływa. Z jednego zrobi swojego
wiernego sługę, który będzie jej doskonale służył, z drugiego
zrobi fanatyka, który w ramach źle pojętego służenia jej zastrzeli
tego pierwszego, a trzeci będzie miał w d jej rozkazy i spróbuje
na niej pasożytować. A przeciętny człowiek będzie gdzieś pomiędzy
tymi trzema.
|ukształtowane, a nawet wstępnie "oprogramowane". Podobno
|dziecko uczy się języka sto razy szybciej i skuteczniej, niż
|gdyby miało tylko uniwersalną strukturę neuronową "ogólnego
|stosowania".
Jeez. Zastanów się przez moment - skąd taka informacja?
Jest zupełnie oczywiste, że to czyściuteńkie ssanie z palucha.
Zresztą, nie obchodzi mnie, czy z "uniwersalnej struktury"
cokolwiek to znaczy, miałaby kultura pożytek większy, czy
mniejszy. Dzieci są, jakie są, i kultura się do tego dostosowała.
|Ale nie tylko język jest wstępnie w nas, ludziach, genetycznie
|zakodowany.
Jest jeszcze coś takiego, jak wymagania funkcjonalne.
|O "wyższości" genów nad wychowaniem świadczy między
|innymi takie doświadczenie, które nigdy jeszcze nie zostało
|wykonane.
Skoro nie zostało wykonane, to o niczym nie świadczy.
|Jestem przekonany, że już w pierwszym pokoleniu powstanie
|język - wspólny dla całej społeczności
A ja nie.
|Pragnienie posiadania władzy nie ma żadnych górnych
|ograniczeń - taka po prostu jest natura i struktura człowieka
|(przynajmniej części osobników tego gatunku). Archetyp
|szlachetnego i sprawiedliwego władcy należy od razu między
|bajki włożyć, każdy "normalny" władca przez całe swoje
|panowanie nieustannie knuje, w jaki sposób przejąć władzę
|nad innymi państwami, pomijając nieustające ścinanie głów
|rzekomych albo realnych wrogów wewnętrznych.
Pograj w plemiona, albo w coś podobnego. Nieprawda.
Facet, który zakłada plemię/klan/sojusz i staje się
jego wodzem, w większości wypadków czuje się W
OBOWIĄZKU zapewnić powodzenie w grze przeważnie
słabszym od siebie graczom, którzy do niego dołączyli.
Sam taki byłem. Mojej osobistej rozgrywce wcale to
nie pomagało, a wręcz przeciwnie. I kosztowało mnie
prawdziwe pieniądze... niewielkie, ale prawdziwe.
|Otóż "ideowy przywódca" to szczytowe osiągnięcie ewolucji
|dotyczące jednostek podlegających mechanizmom władzy.
Nie, ideowy przywódca to efekt przedawkowania matrixowych
technik prania mózgu. Owszem, dość często matrix solidnie
obrywa w efekcie działalności takich. Przedawkowanie bywa
zgubne w skutkach.
|Jakie to powinny być cechy umysłu, mniej więcej wiadomo.
|Potencjalny władca powinien być inteligentny (a co najmniej
|sprytny), raczej bezwzględny niż empatyczny, z drugiej strony
|musi "w lot" rozpoznawać cechy swoich podwładnych oraz
|motywacje ich działań. Na temat przymiotów władcy, w rozmaitych
|kontekstach, napisano tysiące książek, nie będę się więc teraz
|specjalnie rozpisywał. Jest jednak coś, co być może w żadnej
|z nich do tej pory się nie pojawiło.
Władcy WYGINĘLI. Nie ma ich już, przynajmniej w liczących się
krajach. Ostatnim takim był Stalin. Owszem, na Białorusi, Kubie
czy innym zadupiu może sobie jeszcze jeden z drugim siedzieć.
|Dlaczego nie można sprawy wojen potraktować tak zwyczajnie
|i "po prostu", jako efekt nieposkromionej rządzy władzy
|czy zbrodniczej ambicji jakiegoś konkretnego osobnika?
Bo w wielu przypadkach wojen po prostu nie ma
takiego osobnika. Można II wojnę światową za takie coś
uznać - IMO błędnie - ale I wojnę ni cholery.
|Otóż zdobył ktoś władzę nad całym państwem (albo po
|prostu odziedziczył), i po krótkiej chwili euforii i zachłyśnięcia
|się swoją nową sytuacją dającą mu niespotykane wcześniej
|możliwości zauważa, że - niestety - te możliwości mają
|swoje ograniczenia. Taki ktoś dostrzega - już bezpośrednio,
|inne państwa oraz ich władców, z którymi musi się liczyć,
|układać, a przynajmniej zauważać.
Ale to zupełnie nie tak działa. Od dawna większość decyzji o
wybuchu wojny to decyzje rządów, a nie królów. A dla premiera
czy ministra zagrożeniem dla jego władzy nie jest przecież
premier czy minister sąsiedniego państwa, tylko facet z
opozycji.
Dodam jeszcze kilka zdań dotyczących władców (i toczonych
przez nich wojen). Ich najczęściej powtarzanym błędem jest
nadmierne folgowanie swojej ambicji, przesadny optymizm
co do swoich strategicznych talentów lub możliwości
ekonomiczno-militarnych oraz niecierpliwość. W końcu
każdy władca chciałby wreszcie porządnie porządzić jeszcze
za życia, zatem w ciągu życia trzeba podbić cały świat.
Było w historii ludzkości kilku takich bęcwałów, jak Aleksander
Wielki, Napoleon czy Hitler. Chyba najskuteczniej powiększanym
i najdłużej utrzymywanym imperium było Cesarstwo Rzymskie,
ale rozwijało się ono przez wiele pokoleń (i wielu cesarzy/
imperatorów nim władało), w końcu ono też się rozsypało.
Przyszło mi teraz do głowy, że gdybym cofnął się w czasie
o tysiąc lat i miał władzę absolutną (ale taką naprawdę
absolutną) nad Polską i rządził nią niepodzielnie aż do dzisiaj,
to zbudowałbym imperium nawet nie od morza (Bałtyckiego)
do morza (Czarnego), tylko od Atlantyku aż po Pacyfik.
W dodatku nie musiałbym się specjalnie wysilać ani
zmuszać do nadmiernego wysiłku swoich poddanych.
Wystarczyłoby cierpliwie czekać i przede wszystkim bronić
się przed najazdami. Zauważmy, że wojna zaczepna jest bardziej
kosztowna niż obronna, więc atakujący bardziej się osłabia
niż broniący. Po każdym ataku następowałby "mój" kontratak,
zakończony przepędzeniem wroga i odebraniem mu skrawka
terytorium (w ramach odszkodowań wojennych). Po tysiącu
lat z tych skrawków ulepiłoby się pół Europy i część Azji.
Dalsze tereny odebrałbym tym sąsiadom, którzy wzięliby
się między sobą za łby. Pod koniec wojny wkraczałyby tam
moje wojska, które przejmowałyby bez większego wysiłku
państwa osłabione wojną. W pewnym momencie już nie
musiałbym czekać na waśnie pomiędzy innymi państwami,
gdyż władałbym państwem na tyle potężnym, że łyknąłbym
kilka innych państewek "jak małe piwo przed śniadaniem".
Działania militarne i stopniowe przejmowanie terytorium to
jednak tylko połowa sukcesu. Drugą połową stałyby się
czystki etniczne. Z historii jasno wynika, że państwa wielo-
narodowe (wielokulturowe czy wielojęzykowe) są niestabilne -
prędzej czy później wybuchają w nich powstania poszczególnych
narodów (przy okazji dodam, że pojawiają się w takiej sytuacji -
jak grzyby po deszczu - "ideowi przywódcy", początkowo nawet
współpracujący ze sobą, którzy głęboko wierzą w to, że ich jedynym
celem oraz pragnieniem jest dobro ich narodu i wybicie się na
niepodległość). Aby raz na zawsze skończyć z takimi problemami,
należałoby bezwzględnie ujednolicić kulturowo społeczeństwo
budowanego imperium. Są gotowe wzorce, które by trzeba było
tylko wyjątkowo konsekwentnie wcielać w życie. Byłyby więc
prowadzone akcje przesiedleńcze (rozpraszanie poszczególnych
nacji pośród innych), akcje osiedleńcze polskich grup na innych
terenach (mocno wspomagane ekonomicznie), polonizacja innych
narodów lub promowanie/wspomaganie jakiejś nowej kultury
czy języka, aby wszystkie podbite narody czuły się tak samo
pokrzywdzone. Jeśli jakiś naród byłby wyjątkowo oporny na
wytępienie przejawów swojej odrębności, należałoby wytępić
taki naród.
I tak oto powstałoby jedno imperium, z jedną kulturą i jednym
językiem. W Twoich kategoriach to ujmując, byłby jeden matriks.
Wróćmy jednak na ziemię i bądźmy realistami. W tym momencie
pozostał do omówienia pewien aspekt prowadzenia wojen.
Otóż na samym dole hierarchii wojskowej stoją żołnierze,
którym nakazano zabijanie innych ludzi (dla większości ludzi nie
jest to przyjemne zajęcie, chociaż do wszystkiego można się
przyzwyczaić) oraz sami narażają się na śmierć (a do bycia
zabitym zaiste trudno się przyzwyczaić). Co sprawia, że grają
w tę grę?
Muszą oczywiście mieć w tym jakiś swój interes (genetyczny).
Najbardziej oczywisty przypadek to odpieranie ataku najeźdźcy,
który nasze osady chce obrabować, a nas oraz naszych bliskich
wymordować lub uprowadzić. Trzeba być naprawdę zdrowo
upośledzonym (czytaj: mieć solidny defekt mózgu emocjonalnego),
aby odmawiać udziału w takiej wojnie.
W przypadku agresji na inny kraj bywa różnie, ale niekiedy
nie trzeba specjalnie namawiać żołnierzy, aby ruszyli na wyprawę.
Praktycznie w każdym przypadku sąsiadujących krajów istnieją
wzajemne pretensje dotyczące historycznych "zaszłości".
Skoro nadarza się okazja, aby wreszcie powetować "nasze"
krzywdy (a przy okazji wzbogacić się, rabując, co popadnie),
to trzeba z tej okazji skwapliwie korzystać.
A nawet w sytuacji, w której nie ma entuzjazmu do wymarszu
na długą wojnę z odległym państwem, działają inne czynniki.
Przeciętni ludzie, chcąc żyć w jakiejś społeczności, muszą wyrzec
się części swojej wolności robiąc to, co każe władca w ogólności,
a dowódcy niskiego szczebla w szczególności. W dawnych,
dobrych czasach, gdy ogólnie było ciężko, tylko trwanie w grupie
dawało jakieś szanse na przeżycie. Samotny człowiek (banita,
wyrzucony z jakiejś społeczności) szybko i marnie zazwyczaj
kończył, o ile jakimś cudem nie przyłączył się do innej społeczności.
Zatem w sumie bezpieczniej było trzymać się grupy i robić to, co
pozostali "grupowicze", choćby oddawali się oni tak parszywemu
i niebezpiecznemu zajęciu, jakim jest wojaczka. Inną sprawą jest
fakt, że w większości armii i większości wojen dezercja była
karana śmiercią. Zatem mając do wyboru niemal pewną śmierć
z rąk pobratymców oraz tylko prawdopodobną śmierć z rąk wroga
większość kalkulowała rozsądnie i walczyła ramię w ramię
z innymi, chociaż przy odwróceniu proporcji - niemal pewna
śmierć z rąk wroga, a mało prawdopodobna z rąk towarzyszy
broni - żołnierze przegrywających starcie oddziałów często
uciekali w panice i bez oglądania się na cokolwiek.
Wrócę jeszcze na chwilę do poruszanej już kwestii, bo moim
zdaniem to ważna część mechanizmów ewolucji, których
niewłaściwe rozumienie prowadzi do debilnych wniosków.
Na przykładzie udziału w wojnach ewidentnie widać, jak
"egoistyczne" są geny. Nie ma znaczenia interes gatunku
jako całości, skoro dochodzi do mordowania jednych
ludzi przez innych ludzi o znikomo różniących się genach.
Mówiąc w przenośni, geny "mają w nosie" inne geny,
choćby bardzo podobne.
Nawiasem pisząc, to jest nieistotne, że mamy z szympansami
wspólne 97 % genów, a ludzie między sobą różnią się
niekiedy w tym względzie o setne części procenta. No
i co z tego? Niech żyje ta mała różnica!
Jeśli jakaś konkretna cecha jest kodowana przez 4 geny,
a cała pula człowieka liczy jakieś 4 miliony, ewentualny
"problem" dotyczy jednej milionowej. Przypuśćmy, że
określona wariacja tych genów zapewni ich nosicielowi
(i jego potomnym) szanse na przetrwanie w zdrowiu i szczęściu
większe o kilkanaście procent od nosicieli innych wersji genów
kodujących, podmiotową cechę, to w tym przypadku owe
milionowe części genotypu okażą się nagle bardzo istotne,
rozprzestrzeniając się stopniowo w populacji i modyfikując
zachowanie czy zwyczaje wszystkich jej osobników (bo z kolei
warto pamiętać, że cały czas następuje mieszanie, rozpraszanie
i uśrednianie genotypu w całym gatunku, który pozostaje w miarę
homogeniczny).
Ale nie o liczbach i proporcjach chciałem tutaj napisać, tylko
o tym, że mechanizm selekcji naturalnej (czyli ogólnie
ewolucja) działa w taki sposób, aby maksymalizować
"zysk życiowy" poszczególnych osobników, a konkretniej:
tych wersji genów, których osobnik jest nosicielem. Warto na
przykład zauważyć, że wśród ludzi istotne są więzy pokrewieństwa.
Rodzice "nad życie" kochają swoje dzieci, i wydaje się, że to
taka skrajnie altruistyczna forma miłości, ale w gruncie rzeczy
jest to miłość skrajnie egoistyczna (kochają oni siebie samych
w tym "czymś", co zawiera najwięcej ich własnych genów).
Adopcja to tylko mały "wypadek przy pracy" zwykle
bezbłędnie działających mechanizmów oraz rodzaj
samooszukiwania się niektórych zdesperowanych osób.
Tak się jakoś ciekawie składa, że utrwalone zwyczaje
oraz ustawodawstwo dotyczące dziedziczenia spadków
pokrywa się z "interesem genetycznym" - najwięcej
dziedziczą osoby najbliżej spokrewnione. Wydaje się to
tak oczywiste, że aż niewarte zastanowienia się. Jednak
tylko ludzie potrafią prowadzić "ewidencję" dotyczącą
propagacji genów w kolejne pokolenia i często zgadują,
jak to sensownie porachować. Zatem najwięcej z majątku
osoby zmarłej dostają jego dzieci, a wnuki czy dalsi krewni
w następnej kolejności i w mniejszej części. Szczególnym
przypadkiem jest małżonek zmarłego czy zmarłej, który
czasami dostaje najwięcej (albo nawet wszystko), a jest
przecież kompletnie obcą osobą! Ale nie ma się czym
martwić, niedługo i on czy ona umrze, a spadek przejdzie
na dzieci wcześniej zmarłego małżonka - więc wszystko
zostanie w rodzinie i w obrębie uwspólnionych genów.
Oczywiście w bogobojnej rodzinie, bo gdy było w życiu
zmarłych osób kilka małżeństw, a dzieci zrobiła się cała
gromadka, normą stają się dzikie awantury i wyrywanie
sobie kawałków majątku nad jeszcze ciepłymi zwłokami
(oraz późniejsze żmudne postępowanie spadkowe
prowadzone przed sądem).
W żadnym innym gatunku zwierząt nie działają te mechanizmy,
choćby z tego powodu, że nie znam przypadku, aby jakiś
gatunek gromadził indywidualnie takie czy inne skarby przez
pokolenia. Inną sprawą jest to, że trudno rozpoznać stopień
pokrewieństwa bez prowadzenia jakiejś ewidencji, czyli
mechanizmy kultury muszą wspomagać i współdziałać
z mechanizmami natury. Dla mnie to nic nowego i niezwykłego,
i nie ma to żadnego związku z działaniem mitycznego matriksa.
Znów odjechałem trochę w bok, a zacząłem pisać o "egoistycznych"
genach i egoistycznych osobnikach. Podstawowym imperatywem
działania wszystkich zwierząt (a więc i ludzi) musi być zatem
maksyma: tak robić, aby się nie narobić, a zarobić (niekoniecznie
pieniądze). U ludzi od pewnego etapu rozwoju cywilizacyjnego,
który zdążył znaleźć swoje odzwierciedlenie w genomie, doszło
jeszcze pragnienie gromadzenia dóbr na zapas, czyli w ilościach
większych, niż aktualne potrzeby - to akurat jest zrozumiałe i samo
w sobie etycznie neutralne. Natomiast przestaje być etycznie
neutralne tak bardzo przez ludzi ulubione zajęcie, jakim jest
pasożytowanie na innych ludziach, że nie wspomnę o pasożytowaniu
na różnych zwierzętach. Widzimy dookoła mnóstwo przykładów
wyzyskiwania jednych przez drugich (od najdawniejszych,
prehistorycznych czasów aż po dzień dzisiejszy - niewolnictwo,
pańszczyzna, nadmierne podatki), drobne i większe złodziejstwa,
szwindle i oszustwa, niekiedy bezczelne odbieranie czy wręcz
rabowanie, walka o przywileje (choćby darmowe bilety dla jednych
grup zawodowych czy ekstra emerytury dla innych). Jeśli tylko
odbieranie innym nie spotyka się z żadnym oporem czy odwetem,
to nawet "przyzwoici" ludzie powoli dryfują w stronę "nieprzyzwoitych"
zachowań (oglądał ktoś rewelacyjny moim zdaniem film "Dogville"?).
Te wszystkie wspomniane zachowania są tak rozpowszechnione,
jak ludzkość długa i szeroka.
To jest pierwsze piętro struktury, którą mam na myśli, piętro
z etykietą: "Jak możesz, to bierz i gromadź, czy twoje, czy nie
twoje". Ale tylko frajerzy dają się bezkarnie łupić, i duża ich część
zaginęła w pomrokach ewolucji. Wśród tych, którzy przetrwali,
rozwinął się pewien rodzaj instynktu, bardzo silnie działającego,
który nazywamy "poczuciem sprawiedliwości", a ja sytuuję go na
drugim piętrze omawianej struktury. Sprowadza się on do haseł:
"Nie ruszaj, co moje!" oraz "Nie rób mi krzywdy!".
Już u zwierząt widać jego początki: drapieżnik warczy na
innego członka stada, gdy ten drugi próbuje konsumować
zdobycz, którą ten pierwszy upolował. U ludzi sprawa jest
bardziej złożona, bo odbierać można różne dobra, niekiedy
całkiem abstrakcyjne: pracę, czas, pieniądze, partnera,
zainteresowanie lub uznanie innych osób, i tak dalej.
Ludzie są bardzo wyczuleni na wszelkie przejawy niesprawiedli-
wości, a szczególnie wtedy, gdy stają się stroną pokrzywdzoną.
Jeśli mogą, głośno protestują, domagają się rekompensaty
albo odpłacają pięknym za nadobne, niekiedy w całkiem innej
walucie ("ty mi będziesz podrywał żonę, to ja ci obiję mordę").
Że jest to instynkt wrodzony, nie ma nawet dwóch zdań: już
mały Jasio głośno ryczy, gdy starszy brat zabiera mu zabawkę
albo nie chce podzielić się czekoladką, jak mu nakazali rodzice.
Na trzecim piętrze jest kolejny instynkt - nazwę go "moralny",
który już nie działa ani tak powszechnie, ani tak silnie, jak
dwa pozostałe, a był wykuwany w każdej sytuacji, gdy
nadmiernie rozbudzona chęć posiadania i gromadzenia
jednego osobnika zderzała się z reakcją uruchomioną przez
instynkt sprawiedliwości drugiego osobnika. Ten instynkt
sprowadza się do hasła: "Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe".
Warto zauważyć, że poprawnie działający instynkt sprawiedliwości
domaga się tak zwanej "nawiązki". Jeśli ktoś dał mi w gębę
raz, to ja muszę mu przywalić ze trzy albo pięć razy, aby na
zawsze wybić mu z głowy tego rodzaju zachowania względem
mojej osoby. Jeśli komuś skradziono dobra warte 1000 złotych,
po ustaleniu sprawcy naturalnym i sprawiedliwym wydaje się,
aby zwrócił on to, co ukradł, i jeszcze drugie albo trzecie tyle.
W tym przypadku sprawa jest oczywista. Jeśli co trzecia kradzież
zostanie wykryta, to dopiero trzykrotna nawiązka sprawia, że zysk
ze złodziejskiego zajęcia staje się zerowy, a samo zajęcie
nieopłacalne. Tak się ciekawie składa, że w przypadku niskiej
wykrywalności przestępstw chętniej postuluje się wysokie kary.
Zatem wykształcił się ten "moralny instynkt" i ujawnia się w wielu
przypadkach i w wielu osobnikach jako wrodzona niechęć do
oszukiwania, okradania czy jakiegokolwiek krzywdzenia innych
ludzi. Po prostu dla większości normalnych ludzi takie zachowania
na dłuższą metę są nieopłacalne i przynoszą więcej szkody niż
pożytku. To się czuje, to się wie. I tylko prawdziwi specjaliści
w złodziejskim fachu radzą sobie w branży. Może mi nie uwierzysz,
ale "prawdziwy" złodziej (nie jakiś gość z przypadku) ma inaczej
niż u reszty frajerów działający mózg emocjonalny. Tutaj również
(jak w omawianym wcześniej przypadku typów dominujących
oraz potulnych "miśków") doszło do polaryzacji strategii (oczywiście
również zakodowanych genetycznie).
Gdyby kiedykolwiek istniało społeczeństwo z zerowym poziomem
złodziejstwa, ludzie nie byliby przygotowani na tego rodzaju
zagrożenia. Jeśli nagle wśród nich pojawi się złodziej, odnajdzie
się tutaj jak ryba w wodzie. Będzie brał, co tylko zechce od
innych, bo przecież nie były do tej pory potrzebne solidne
zamki w drzwiach, dodatkowe systemy zabezpieczeń czy
ochrony (a przynajmniej czujny sen). Skoro złodziejowi wiodłoby
się tak dobrze, w naturalny sposób "geny złodziejstwa" coraz
bardziej rozprzestrzeniałyby się w populacji, powiększając ilość
"urodzonych" złodziei. Jednak wzrost przestępczości tego rodzaju
skutkowałby coraz większą świadomością zagrożenia wśród
innych, a w konsekwencji przeznaczaniem części swoich środków
na coraz lepsze zabezpieczenia gromadzonych dóbr, poprawianiem
skuteczności policji, regulacjami prawnymi (wcześniej przestępstwo
kradzieży mogło nawet nie występować w kodeksie).
Radykalny spadek opłacalności złodziejstwa szybko by ograniczył
ekspansję "złodziejskich" genów, aż ustabilizowałaby się jakaś
stabilna proporcja genów i zachowań moralnych i niemoralnych
w populacji, powiedzmy 90 % - 10 % (społeczeństwo jest w stanie
"utrzymać" raczej wąski margines złodziei).
To, co napisałem, to oczywiście grube uproszczenie (i zogniskowanie
uwagi tylko na kradzieżach), można, przykładowo, oczekiwać istnienia
typów przejściowych i skłonność do uruchamiania określonej strategii
zależnie od okoliczności. Są jednak na pewno typy, które nigdy nie
kradną oraz takie, które zawsze kradną, niezależnie od aktualnej
opłacalności tych czy innych działań. Poza tym okazja czyni złodzieja,
wielu z nas nominalnie brzydzi się tym procederem, ale raz na jakiś
czas coś tam ukraść można ("jeśli Kalemu ktoś ukraść krowa, to jest
niedobrze, ale gdy Kali ukraść krowa, jest dobrze"). Tym łatwiej, im
"krzywda" po drugiej stronie jest mniej zlokalizowana (lub całkiem
rozmyta). Powiedzmy sobie szczerze: kogo konkretnie zaboli, gdy raz
na jakiś czas przejadę się autobusem na gapę?
Takich spolaryzowanych strategii można jeszcze w społecznościach
ludzi co najmniej kilka zauważyć. Dla amatorów rozważań tego typu
proponuję zastanowić się nad dualizmem: ladacznica - madonna.
Co i kto zyskuje, a kto traci, w jakich sytuacjach i w jakich proporcjach
będą się określone strategie w populacji utrzymywać? W każdym
razie nimfomania to nie jest żadna patologia, tylko wrodzone
predyspozycje do najstarszego zawodu świata.
Tych kilka akapitów powyżej napisałem w związku z doczytaniem
Twoich kolejnych odpowiedzi w tym wątku, z taką na przykład kwestią:
> Możesz śmiało uznać, że wszystko, co jest moralnie naganne,
> złe, karalne, prawnie ścigane - to akurat nie jest dziełem
> matrixa.
> Są i wyjątki, ale rzadko.
> Oczywiście, że robi dobrze. Jak mogłoby być inaczej, skoro
> podział na dobrze i źle sam wymyślił?
|Również w sytuacji, gdy większość kmiotków w "nastym"wieku
|złorzeczyła na nadmierne obciążenia - dziesięcinę czy pańszczyznę?
Oczywiście. Wszak to nie była wina matrixa, tylko chciwości
pana i plebana, prawda?
Wiesz, to nie jest tak, że ludzie nie mogą się w ramach
wytyczonych przez matrixa nachapać się ze szkodą dla tegoż
matrixa. Często mogą, zwłaszcza w matrixie kiepsko
zorganizowanym. Ale to ryzykowne. Jeśli będą chapali za dużo,
pewnego dnia ramy mogą się gwałtownie zmienić. Wtedy
przyozdobią latarnie.
|A gdy oglądam czasami lekarza w akcji, to mam wrażenie,
|że robi on wszystko, aby zarobić, ale się nie narobić. Raczej
|nie chodzi mu o to, abym był zdrowym elementem matriksa.
|On tego matriksa czasami wręcz sabotuje!
Zdarza się. Cóż, ludzie nie są idealnym matrixowym tworzywem,
ale innego nie ma.
> ...] człowiek jest gotów
> zaryzykować i poświęcić życie, żeby, na przykład, uratować
> klejnoty korony polskiej przed hitlerowcami (życie, dodam,
> niekoniecznie własne)
|Teoretycznie rzecz biorąc te czy inne klejnoty powinny
|genom "zwisać i powiewać", ale już zachowanie nosiciela
|tych genów w kontekście ochrony skarbów kultury narodowej
|staje się istotne dla życia nosiciela, więc i dla samych genów.
No. Jak nadstawi dla nich karku, bardzo możliwe, że zginie.
|Oczywistym jest bohaterstwo tego czynu, naturalnym staje
|się sowite wynagrodzenie bohatera w nieco bardziej stosownym
|momencie.
Albo nawleczenie go na pal przez wroga - od razu.
|sięgały chyba 90 %, co wydaje się wielkością nieprawdopodobnie
|wysoką, ale wtedy Stany Zjednoczone zostały zaatakowane
|przez Japonię, więc niejako były zmuszone do udziału w wojnie.
|Dzisiaj nikt się na takie kosztowne przedsięwzięcia nie pisze.
Zanim Japonia zaatakowała, amerykańskie okręty już strzelały
się z ubootami. Roosevelt równo, powoli dążył do wojny, bo czuł,
że to jego obowiązek. Ale owszem, musiał czekać na dobrą okazję
z wypowiedzeniem.
Atak Japonii jest zresztą bardzo ciekawym przykładem. Wszyscy
japońscy decydenci uważali, że tą wojnę najprawdopodobniej
przegrają. Wszyscy, co do jednego. Układ nie pozostawił im
wyjścia.
|Jest w tym taki problem: nie wystarczy wrzucić masy neuronów
|do kubła, potrząsać nim przez jakiś czas, aż utworzą się przypadkowe
|połączenia, dzięki czemu ten zestaw połączonych neuronów
|zacznie gadać po ludzku. A tak mniej więcej widzę społeczności
|oraz więzy międzyludzkie. To są przypadkowe moim zdaniem
|połączenia, bez jakiegoś planu czy trwałego zapisu, jakim jest
|genotyp w odniesieniu do mózgu.
A moim zdaniem te połączenia ewoluowały przez tysiące lat.
› Pokaż wiadomość z nagłówkami
« poprzedni wątek | następny wątek » |