Data: 2017-05-19 05:55:24
Temat: Re: Chętne dziewczyny...?
Od: "Jakub A. Krzewicki" <p...@g...com>
Pokaż wszystkie nagłówki
W dniu piątek, 19 maja 2017 00:50:46 UTC+2 użytkownik Ikselka napisał:
> Jakub A. Krzewicki <p...@g...com> wrote:
> Czemu wciąż Azja? Nie widzę rynku. Zauważę tylko, że czytelnictwo w
> Polszcze generalnie padło, więc jeśli chcesz trwania i rozwoju firmy, to
> musisz liczyć na nowe pokolenie czytelników - ale (przykładowo) nie możesz
> liczyć na niedawnych i obecnych maturzystów ani ich potomków, bo to i
> nieczytate, i niekumate generalnie. Gdzie widzisz więc odbiorców
> azjatyckiej literatury, obcej im kulturowo i generalnie obcej? //ret.
>
> Nie mam na celu zrażania Cię do podejmowania wyzwań, ale zadaję podstawowe
> pytania, na które musisz sam sobie odpowiedzieć, żeby nie wtopić.
No wiesz, jeżeli mam robić product placement jakiejś religii (a każda kultura
to częściowo robi), to wolę to robić z wiarą, którą sam wyznaję niż wiarą
innych ludzi. Połączenie zarobku ze zbożną misją jest to jeden z bardzo
charakterystycznych rysów buddyzmu, przynajmniej od czasu, gdy mnisi leczący
chorych brali słone opłaty od bogaczy, a biednych leczyli za darmo lub niewiele
drożej niż po kosztach. Krótko mówiąc, janosikowali.
Nawet jeżeli próbowałbym wyobrazić sobie pisarstwo o fabule zachodniej promujące
wartości buddyjskie na gruncie doświadczenia kultury zachodu, to
musiałoby być to bardzo trudne i niekomercyjne pisarstwo w rodzaju barona Evoli czy
barona Kerouac. Oczywiście nie mogę pójść tą drogą elitarnego pisarstwa
zen, a to gdyż na razie nie jestem na tyle dobry, żeby tworzyć takowe
arcydzieła, więc skazany jestem na dzieła pochodne i pop-buddyzm, który
specjalnie mnie jakoś nie satysfakcjonuje pod względem umysłowym, ale jak
pokazał to film "Kill Bill" (m.in.) czy wcześniej "Ghost Dog" (kultowy
podczas moich studiów na uniwersytecie) zyskał wielu odbiorców. Romans
"rycersko-gangsterski" i gotycki jest bardzo podobny w wielu kulturach,
a dla wartości buddyjskich w Europie jest właściwie jedynym rozpowszechnionym
plebejskim środkiem wyrazu. Dorastałem w latach 80-tych i wczesnych 90-tych
ub. w. kiedy jego ekranizacje wychowywały całą moją generację.
Obecnie w Polsce jest bardzo dużą subkultura japonofilska, ale poza mangą mało
na rynku beletrystyki samurajskiej czy klasycznej chińskiej (nie licząc
spolszczeń powstałych za komuchy), zwłaszcza klasyki popularnej. Chciałbym
wejść w tę próżnię. Moim zdaniem obecna generacja po prostu nie pamięta
tych czasów, kiedy nawet Piotr Fronczewski odgrywał parodystycznie Franka
Kimono, a przemycane filmy karate na kasetach VHS z dogranym lektorem
Jasińskim (prywatnie buddystą) były wielką atrakcją. Może pora im przypomnieć,
czego im zabrakło? No i może wpłynie mi trochę kaski od tajemniczych japońskich
darczyńców zainteresowanych agenturą wpływu? ;)
|