Data: 2006-01-29 23:57:45
Temat: Re: Człowiek umiera dwa razy
Od: "Slawek [am-pm]" <sl_d(na_onet_pl)@tutaj.nic>
Pokaż wszystkie nagłówki
"vonBraun" <interfere@O~wywal~2.pl> napisał w wiadomości
news:drammj$2g4f$1@news2.ipartners.pl...
> Wysil swoją empatię: Twoja córka leży w śpiączce ....
> a dalej tak jak w:
> http://epomoc.pl/newsy.php?shownews=912
> ;-)
Po pierwsze, protestuję przeciwko niecnym, tanim emocjonalnym
zagrywkom!
Po drugie, Twoja wypowiedź, argumentcja oraz odpowiednio
i tendencyjnie dobrane artykuły (podsuwane również ochoczo
przez kolegę Marka) sugerują, jakoby każdy żywy człowiek
jest żywy (a wszystkie dzieci są nasze). Należałoby w takim
razie jednym zręcznym cięciem zlikwidować transplantologię
(od razu na całym świecie), a całą parę puścić w rozwijanie
metod leczenia ludzi z (podobno) nieodwracalnych uszkodzeń
mózgu.
Po trzecie, przyjmuję do wiadomości (i w dużym stopniu
je podzielam) wszystkie Twoje zastrzeżenia dotyczące
procedur kwalifikacyjnych, baz danych, jawności tych baz,
itp., itd. Przy okazji dziękuję za naświetlenie i rozświetlenie
sprawy z określonego (jednostronnego ;-) punktu widzenia.
Po czwarte, sam mam swoje własne wątpliwości w kwestii
ewentualnego puszczenia do wtórnego obiegu swoich
osobistych podzespołów. Podstawową z nich ilustruje
fragment kolejnego z artykułów:
(http://www.ozon.pl/a_tygodnikozon_2_14_865_2005_32_
2.html)
"Problem z ustaleniem, czym jest rzeczywiście śmierć mózgowa, widać
najlepiej na przykładzie Japonii, gdzie obowiązuje dwojakie podejście
do ludzi znajdujących się w tym stanie. Jeżeli posiadają oni w swej
książeczce zdrowia zapis, że zgadzają się na transplantację, wówczas
traktuje się ich jako martwych i dokonuje się pobrania ich organów.
Jeśli natomiast mają zapis, że są przeciwni przeszczepom, wtedy
traktuje się ich jako żywych i walczy o ich powrót do zdrowia."
Gdyby nawet japońskie podejście nie było dokładnie powielone
w Polsce, to zadeklarowana wcześniej wola (jakiejś tam ofiary
losu) ofiarowania swoich narządów do przeszczepów sugeruje,
że ich właściciel nie jest (jak każdy inny normalny człowiek) aż tak
bardzo do nich przywiązany. Zatem czy rokuje jakiekolwiek nadzieje
czy nie rokuje, kroimy i zabieramy...
Co innego w przypadku pacjenta, którego deklaracja niezgody
znalazła się wcześniej w centralnym rejestrze. Stada hien i sępów
(czytaj - przedstawiciele zespołu transplantologów) krążących
nad ledwo żywą ofiarą odstępują jak niepyszne, przenosząc
się w poszukiwaniu świeżego mięska w inne rejony. Skoro zaś
nic innego z pacjentem zrobić nie można, to przynajmniej
z nudów (choć często ze strony lekarzy bez przekonania)
warto powalczyć o jego powrót do (pełni) życia.
Potrafię (jak mniemam) doskonale wyobrazić sobie presję, jaką
owe zespoły potrafią wywierać na lekarzy opiekujących się
nieprzytomnym pacjentem, na ich rodzinę, w końcu na członków
komisji decydujących o zgodzie na pobranie narządów. Duża
część tej presji zaczyna się po stronie potencjalnych biorców
(oraz oczywiście ich rodzin). Wyobrażam sobie ich wielomiesięczne
oczekiwanie na ostatnią i jedyną szansę przeżycia, poszukiwanie
"dojść", znajomości, próby przekupstwa, naciski, przyciski i pociski.
Z każdym miesiącem, tygodniem i dniem maleje szansa przeżycia
kogoś oczekującego na dawcę, ale i tak ma ten ktoś (i jego
poplecznicy) o wiele więcej czasu i narastającej determinacji
w walce o przeżycie niż rodziny ofiar wypadków, zaskoczone
zaistniałą sytuacją, nieprzygotowane do odpierania zmasowanych
ataków na pozór uprzejmych, acz dociekliwych i upierdliwych
lekarzy, dopytujących się o wcześniej przebyte przez
nieprzytomnego pacjenta choroby. Czasami upór i determinacja
bliskiej osoby jest ostatnią barierą powstrzymującą przed
rozszarpaniem na części jej męża/żony/dziecka. To też jest
bardzo niepokojące, bo są osoby wpływowe i ulegające
wpływom, pyskate i potulne, asertywne lub wprost przeciwnie.
W końcu - z różnych przyczyn - może w kluczowym momencie
zabraknąć kogoś bliskiego, kto mógłby skutecznie stanąć na straży
zagrożonego "demontażem" życia.
A jednak...
A jednak...
Jestem przekonany, że mnóstwo dobra (dosłownie i w przenośni)
marnuje się w drewnianych skrzynkach zakopywanych w ziemi,
których zawartość gnije doszczętnie po jakimś czasie, przeżarta
przez bakterie i robaki. Jeszcze więcej marnowałoby się po
całkowitym zablokowaniu zabiegów transplantacji, do czego
doprowadziłoby nagłaśnianie i mnożenie jednostronnie
wysuwanych wątpliwości.
Stojąc z daleka od sporu i przetargów pomiędzy dawcami
a biorcami narządów/organów widzę możliwość ustalenia
magicznego, optymalnymalnego punktu na skali regulacji
medycznych i prawnych, które z określonego, etycznego punktu
widzenia minimalizują - że tak powiem - globalną sumę cierpienia.
Ośmielę się nawet twierdzić, że obecne, dalece niedoskonałe regulacje
i procedury są bliżej owego optimum, niż jakakolwiek skrajność
(od łapania i demontażu absolutnie zdrowych, przypadkowych
ludzi z jednej strony do całkowitego wstrzymania transplantacji
z drugiej). Co z tego, że jeden na dziesięciu czy jeden na dwudziestu
chorych będzie rozczłonkowany przedwcześnie, skoro dzięki ich
organom będą żyć inni? Życie za życie, a nawet kilka żyć za jedno...
Zaostrzenie kryteriów wyeliminuje część "pomyłek", ale zwiększy
niewspółmiernie ilość niewykorzystanych szans oraz zmarłych,
którzy nie doczekali się swojej szansy czekając w kolejce na
dawcę narządów. Po osiągnięciu stuprocentowej pewności, że
przez oczka sieci nie prześlizgnie się potencjalnie zdolny do życia
"prawie umarły", nie będzie żadnej dostawy części zamiennych,
tym samym poumierają wszyscy oczekujący potencjalni biorcy.
> > Ale gdyby co, daję i biorę.
> Altruista jakiś czy co...
Altruista tylko daje, a ja miałem na myśli raczej wymianę uprzejmości
albo handel wymienny. A jeśli widzisz sytuację niesymetrycznie,
z przewagą dawania, to moją postawę określiłbym prędzej jako
karygodną niefrasobliwość. Jak wiadomo, wiele bohaterskich czynów
miało miejsce tylko dlatego, że ludzie często nie zdawali sobie sprawy
z grozy sytuacji. Teraz zaczynam być trochę bardziej świadomy -
- i trochę bardziej zaniepokojony. Jednak (jeszcze) podtrzymuję swoją
deklarację, z czysto pragmatycznych przesłanek. Wydaje mi się,
że większą szansę ma statystyczny Polak (oraz ja osobiście) na to, aby
trafić do kolejki oczekujących na serce lub wątrobę, niż na oddział
intensywnej terapii w stanie, w którym stwierdzono by nieodwracalne
uszkodzenie mojego mózgu. W końcu ciągle (jak słyszę) za mało jest
dawców, za dużo (w istotnej części niedoszłych) biorców.
Nic mi do czyichkolwiek deklaracji w sprawie udostępniania innym
swoich części zamiennych. Moje osobiste poczucie sprawiedliwości
domaga się jednak, aby owa deklaracja była totalna. Taka, jak
w przypadku łapówek: nie daję i nie biorę. ;-) Zatem wyrażam
zgodę na transplantacje, zgadzam się na oddanie moich organów
potrzebującym oraz deklaruję chęć wzięcia organów od innych,
gdy zajdzie taka konieczność. Albo: nie wyrażam zgody na
transplantacje, nie zgadzam się na pobieranie moich organów,
nie bedę zajmował miejsca w kolejkach osób oczekujących
na organy.
Czy wiadomo Ci coś na temat traktowania osób, które zgłosiły
swoją niezgodę na pobranie organów w sytuacji, gdy same
znalazły się w potrzebie? A może pospiesznie wycofują swoje
deklaracje, zamieniając je na zgodę? Obawiam się, że "deklaracja
totalna" to tylko moje marzenie. Zresztą co zrobić z dziećmi,
które nie mogą wyrażać swojej woli, a jego rodzice zgody
na swoje "dawstwo" nie wyrazili?
Gdyby jednak deklaracja była totalna i nieodwołalna, czy
podtrzymałbyś swoje dotychczasowe zdanie? Czy nie wynika
ono z pewnego rodzaju "skrzywienia zawodowego" i utożsamiania
się z obozem stojącym po jednej stronie barykady? Sam zresztą
byłeś blisko przerażających historii oraz histerii...
Neurochirurdzy i wszyscy lekarze zajmujący się leczeniem
czy naprawianiem mózgu raczej nigdy nie staną się petentami
w kolejce po naturalne części zamienne. Jak mawiał profesor
Religa, wszystko można przeszczepiać, z wyjątkiem mózgu
i gruczołów rozrodczych, dla których to oganów przeszczepy
nie mają sensu.
Zdecydowanie bliżej Ci (przynajmniej emocjonalnie) do członków
komisji stojących na straży tlącego się życia przed zakusami
transplantologów, tak samo jak do tych wszystkich lekarzy, którzy
opracowują i wdrażają nowatorskie metody wybudzania chorych
ze śpiączki. W takim razie każdy rozczłonkowany człowiek to
w Twoim odbiorze coś w rodzaju klęski albo mniejsze szanse
na (w)prowadzenie ważnych i ciekawych eksperymentów.
No bo cóż cię obchodzą jakieś przeszczepy nerek... ;-)
Niemniej Ty też masz większe szanse (statystycznie rzecz biorąc,
bo nic mi nie wiadomo o Twoim stanie zdrowia ani o umiejętnościach
czy nawykach dotyczących jazdy samochodem) na zajęcie miejsca
w kolejce po organy. No więc jak - dajesz, czy nie? Bierzesz, czy nie? ;-)
Ale, ale, co ja Cię tam będę przekonywał, pewnie jesteś akurat
najlepiej z nas tutaj wszystkich poinformowany:
> /Jednak mojej decyzji nie tłumaczę motywami "reformatorskimi". Jest to
> osobista decyzja podjęta na podstawie własnego doświadczenia./
W takim razie to ja się jeszcze zastanowię... ;-)
Na koniec jeszcze coś, co mnie zaciekawiło (z cytowanego już przeze
mnie artykułu):
"W roku 1977 doktor Hassler przeprowadził następujący eksperyment:
choremu w stanie śmierci mózgowej (trwałe uszkodzenie pnia mózgu)
podrażnił elektrodami niższe partie mózgu, w rezultacie pacjent
odzyskał przytomność, rozpoznał swoich bliskich i się rozpłakał.
A przecież zgodnie z obowiązującymi przepisami był już martwy."
To samo przyszło mi wcześniej do głowy, gdy czytałem o metodach
profesora Talara. Zamiast kosztownych basenów i zewnętrznego
oprzyrządowania generującego zmasowane bodźce zmysłowe,
wystarczy wkłuć tu i ówdzie do mózgu igły/elektrody, a na
"trzy - cztery!" odpalić impulsy elektryczne i (p)obudzić pacjenta.
Generalnie chodzi mi o bardzo niezadowalające (moim zdaniem)
postępy nauki i medycyny w zakresie dobrze kontrolowanej
komunikacji między komórkami nerwowymi a (sztucznym) światem
zewnętrznym. Powyższa metoda jest ilustracją tego, o co mi
między innymi chodzi. Ale nawet głupiej protezy ręki nie można
pobudzać wprost "myślą". Słyszałem niedawno o próbach,
w których do sterowania sztucznej ręki wykorzystano impulsy
rejestrowane przez napinające się mięśnie barku. Czy nie można
rozdłubać wprost jakiegoś tam nerwu, podłączyć elektrody
i wzmacniacze - i wypuścić bezprzewodowo sygnał na zewnątrz?
Taki mały, podskórny implant-interfejs. To samo należałoby
zrobić w drugą stronę, wpuścić sygnały z zewnątrz, odtwarzając
na przykład wrażenie dotyku albo temperatury. Wiadomo Ci
cokolwiek na ten temat?
--
Sławek
|