Data: 2004-04-15 07:10:17
Temat: Re: Dziecko i strach
Od: "Filip Sielimowicz" <s...@p...onet.pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
Użytkownik "jbaskab" <j...@o...pl> napisał w wiadomości
news:c5k8hu$d2r$1@nemesis.news.tpi.pl...
> Zaakceptować ból to małe będzie musiało. Ale mozna albo od razu wrzucić na
> glęboka wodę albo powoli i stopniowo oswajać. Co jest złego w drugim
> sposobie?
Nie ma sprawy, wrzucanie od razu na głęboką to ryzyko. A ta liczba ukłuć, którą
trzeba wykonać w krótkim czasie jest rzeczywiście "makabryczna". Z drugiej zaś
strony warto zauważyć, że małe dziecko ma ogromny potencjał przystosowawczy,
który z wiekiem będzie coraz słabszy. Jeśli więc są zachowane pewne
podstawy, silna więź z rodzicami i zaufanie, to można cudów dokonać.
Może nieco zbytnio upraszczając, ale może warto to tu wyeksponować:
największym problemem dziecka jest brak akceptacji, zagrożenie relacji
rodzinnej. Dziecko kontroluje świat za pomocą rodziców i jeśli utyka
kontakt dziecko-rodzic to dziecko traci tę kontrolę. Albo zyskuje
kontrolę "nieformalną", czyli uzyskuje władzę opartą o słabości
rodziców, a nie ich świadome wybory. Więc jeszcze raz: podstawowym
problemem w tej sytuacji są rodzice, nie dziecko. Dziecko się przystosuje.
Ważne jednak by przystosowało się do rzeczywistości, a nie do projekcji
rodziców, którzy np. sobie z problemem dziecka nie radzą i od niego
uciekają. Nie używanie, ale NADużywanie środków znieczulających
jest formą ucieczki. Niedocenianie zdolności przystosowawczych dziecka
jest już wynikiem ucieczki, wynika z braku właściwej oceny sytuacji. Lub
z czegoś innego: z faktu, że choroba staje się sposobem realizacji życiowej
dla innych osób.
Zdaje się, że v.B. wspomniał o tym, by dziecko "wdrażać".
Otóż to: to cienka (a może wcale nie tak cienka) linia pośrodku,
między dwiema drogami:
1. Rodzice(dziadkowie) biorą na siebie całkowitą odpowiedzialność,
za to co się dzieje (nie w sensie formalnym, ale psychicznym),
próbują dziecko włożyć w nierzeczywisty świat pełen niepotrzebnych
uzależnień (od osób) i chowają przed nim problemy wynikłe z
konkretnych sytuacji. Po to często właśnie są tworzone zbytnio
rozbudowane rytuały: żeby odwrócić uwagę. Żeby jakiś fakt ukryć.
To takie uporczywe mantrowanie: nie patrz na siebie, patrz na nas,
a nie będzie problemu, bo my nie mamy problemu. Często jest
to dobrze podbudowane ideologicznie (miłość bliźniego,
oczyszczające cierpienie itp).
A w podtekście idzie do dziecka cały czas komunikat: "coś z Tobą
nie tak, ale nikt Ci nie powie, co". Komunikat, który jest przeczuciem,
ale uderza z całą mocą wtedy, gdy dziecko dorasta i styka się z
rzeczywistością zewnętrzną. Nagle okazuje się, że jest zupełnie
niesamodzielne. Wpada w kopoty, a rodzice tylko na to czekają,
bo mogą znów wejść w ustalone wcześniej role i się dzieckiem
"zaopiekować". Gdzieś przeczytałem, że "nadopiekuńczość może
być formą wyrażania agresji" i z własnych obserwacji widzę dobitnie,
że tak właśnie bywa.
Taki układ rodzinny może powstać zawsze, jednakże warto
podkreślić, że przewlekła choroba dziecka wyzwala i wzmacnia
tego typu sytuacje. Działa jak katalizator.
2. Druga skrajna postawa to oczywiście całkowite obarczenie
dziecka odpowiedzialnością. Rodzice w imię idei "wychować
dziecko samodzielne" źle rozumieją własną rolę i dystansują
się nie tyle do problemu dziecka, co uciekają od dziecka.
Nie potrafią pogodzić dwóch rodzajów potrzeb podopiecznego:
potrzeb naturalnych i potrzeb specyficznych, związanych z
chorobą. Potrzeb emocjonalnych z potrzebami fizjologicznymi.
przemawia przez nich lęk przed EMOCJONALNYM zbliżeniem
się do chorego dziecka, które jest postrzegane jako uzależnianie
go (a jest to nieświadome wyrażanie lęków "niepewnej
przyszłości": kto się Tobą zajmie na starość, jak to będzie
w teraz szkole, nie będziesz mógł uprawiać sportów i będziesz
często chorować, nawet na wakacjach nie będzie można
odpuścić, tylko ciągle robić te zastrzyki itp. itd.).
I znów: taki układ może powstać zawsze, ale choroba jest
katalizatorem.
Cukrzyca zaś ogólnie nie jest chorobą typu kalectwo
ruchowe, czy ociemniałość i sama z siebie nie wymaga
radykalnie odbiegającej od "normalnej" organizacji
życia. Można ją traktować jako "drobną ułomność",
z którą dziecko samo sobie poradzi. O ile będzie
świadome kilku rzeczy:
1. Moja choroba nie jest spoiwem mojej rodziny.
Jeśli moja choroba zniknie, to nie znikną podstawy
mojej egzystencji.
2. Ja nie jestem chorobą.
Jeśli moja choroba zniknie, to nie znikną podstawy
mojej egzystencji.
Taka zdrowa świadomość ma ogromną moc sama w sobie,
natomiast trudno ją wypracować, bo człowiek ma naturalną
skłonność do tego, by uzależniać się od innych ludzi i rzeczy
w sposób daleko krępujący możliwości dalszych ruchów.
Ale to już inna bajka ...
|