Data: 2003-10-07 17:43:27
Temat: Re: Jak pomoc zonie? (dlugie)
Od: "Slawek [am-pm]" <sl_d[SPAM_JEST_BE]@gazeta.pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
"ajtne" <a...@C...op.pl> tak mi odpisała:
> > Ciekawe, że kiedyś proponowałem zafundowanie sobie gromadki
> > wnuków (zatem wcześniej gromadki dzieci)
>
> Ano ciekawe ;))))) A tak w ogóle to masz dzieci?
> (Wybacz, jeśli już kiedyś mówiłeś, a ja nie zakonotowałam,
> ale niestety tylko tu kometuję ;))
Wybaczam! Tym bardziej, że napisałem to bardzo małym
drukiem. Otóż nie mam dzieci. W ogóle. :-)
Przy okazji proszę o wybaczenie. Twój komentarz aż się prosił
o komentarz, a tymczasem minął tydzień, jak nie raczyłem Ci
odpisać. Pomyślałby kto, że mnie zamurowało z wrażenia.
No dobrze, lekko mnie zamurowało. ;-)
> > Ośmielę
> > się wyrazić przypuszczenie, że nie jesteś osobą, która kiedyś
> > przeprowadziła "zabieg", a która później urodziła dziecko.
>
> Hmmm... Zastanawiałam się czy to pisać. ALe nieomal mnie
> sprowokowałeś. To nieco inna sytuacja, niemniej....
> Nie przeprowadziłam zabiegu, ale straciłam kruszynkę zanim zdążyłam
> urodzić. Później urodziłam kolejne dziecko.
> Z nienarodzonym żegnałam się na wiele sposobów, ale ciągle gdzieś
> kołacze się w mojej świadomości... I teraz, po 8 latach, pisząc o tym
> jeszcze płaczę, chociaż mój syn bawi się w drugim pokoju...
> Dlatego temat jest mi jakoś bliski...
Kilka powyższych zdań leciutko mną wstrząsnęło. Trudno mi o inne,
lepiej oddające istotę rzeczy sformułowanie. To fajnie, że "prawie"
udało mi się Ciebie sprowokować do osobistego wyznania. Jest
ono dla mnie podwójnie cenne. Po pierwsze, każdy konkretny,
z życia wzięty fakt jest więcej wart niż dziesiątki wydumanych
teorii czy banalnych stereotypów, którymi niekiedy od niechcenia
przerzucamy się na łamach grupy. Twoje argumenty "ważą" teraz
o wiele bardziej, niż to wcześniej mogłem sobie wyobrażać.
Po drugie - zgodzę się w tym miejscu z Jackiem Bocianem
(skądinąd kontrowersyjną MZ postacią grupy PSP), który
niedawno napisał:
> Tak sobie patrzę na spokojnie po tych postach waszych, czy
> naszych i wydaje mi się, że, jakoś tak spokojnie się zrobiło i
> rodzinnie. Wielu z użytkowników piszących (wcześniej) z dystanesem (na
> zimno, informacyjnie - mądrze) zaczyna dodawać elementy z własnej
> prywatności. Część zaczyna pokazywać twarz (fizycznie i
> psychologicznie) na różne sposoby-aleje grupowiczów, prywatne strony.
> Część zaczyna coś nieśmiało "przebąkiwać", część wtrąci jakieś własne
> jedno zdanie pomiędzy posty, a wszystko to robi wrażenie, jakby komuś
> (użytkownikowi) napisanie takiego jednego ważnego zdania coś ulzylo -
> no i dobrze oczywiście.
> Przypomina mi się stara zasada z psychologii, że im obiekt jest
> bardziej znany, tym prywatniej i bardziej osobiście go traktujemy
> [...]
> Zauważam też, taką..... - do momentu gdy ktoś ładnie i składnie
> odpowiada na kolejne posty, jest dla mnie wyłącznie literkami na
> ekranie, ale gdy ktoś wrzuci do rozmowy coś prywatnie od siebie (to
> się czuje) dla mnie przynajmniej (może dla innych nie) staje się
> ludzkim człowiekiem - co pozwala mi troszeczkę inaczej spojrzeć.
Wrócę w końcu do zasadniczego wątku naszej dyskusji. Jak
wspomniałem, Twoje argumenty w moim odczuciu sporo ważą,
co nie znaczy, że nie można ich (przynajmniej odrobinę) podważyć.
> [...] To nieco inna sytuacja, niemniej....
Faktycznie, to są nieco inne sytuacje, w kilku aspektach wręcz
zasadniczo różne. Tamta dziewczyna - w przeciwieństwie do
Ciebie - nie chciała swojego dziecka, nie straciła więc nic, czego
bardzo pragnęła. Zgaduję zatem, że boryka się ona przede
wszystkim z poczuciem winy, być może odczuciem złości
i żalu, cokolwiek zresztą spóźnionego. Zalecałbym więc pewną
taką ostrożność w przykładaniu Twoich emocji do jej osoby.
Zacytuję post Asmiry, napisany już niemal rok temu w wątku
"aborcja i etyka", który może nieco głębiej wyjaśni, co dzieje
się z dziewczynami po wykonaniu "zabiegu":
> Jako praktyk - wolontariuszka, która przez drobny czas siedziała
> w poradni i "wspierała" kobiety w ich decyzjach.
> To co się działo z wieloma kobietami już po usunięciu ciąży - wzmocniło
> u mnie przekonanie, że jest to tak ekstremalne przeżycie, iż po prostu
> powinno być zabronione prawem, a przynajmniej w jakiś sposób
> hamowane przez prawo (oczywiście biorę poprawkę na to, że po
> zabiegu zasadniczo pojawiały się ponownie tylko te kobiety - ja
> rozmawiałam głównie z młodymi dziewczynami, takimi w moim wieku -
> które przestawały sobie ze sobą radzić).
>
> Pewnie na reakcję ma wpływ samo nastawienie kobiety przed - jeżeli
> uważa, że po prostu usuwa przeszkadzający kawałek mięcha, taki guz,
> to i się zupełnie nie przejmie. Problem zaczyna się gdy ma wątpliwości...
>
> Ja bym odradzała usunięcia ciąży każdej kobiecie, której jedyną
> motywacją jest lęk przed przyszłością. Dziecko zmienia wszystko,
> na pewno komplikuje, trzeba zmienić powzięte plany (znacie na pewno
> dyskomfort jaki związany jest ze zmianą, zwłaszcza wymuszoną,
> decyzji) ale usunięcie ciąży jest sprawą nieodwracalną. A ciężko żyć,
> kiedy w którymś momencie życia nachodzi refleksja, że się zabiło -
> kogoś, własne dziecko. To jest chyba największy problem psychiczny -
> jak poradzić sobie z odczuciem/świadomością, że jednak to był człowiek.
Moim zdaniem kwestia aktualnych odczuć tamtej dziewczyny
to jeszcze mały pikuś. O wiele ważniejszym jest, że Twoje chwile
tęsknoty i smutku rozciągają się w jej przypadku na całą wieczność,
w dodatku nie widzę żadnej bariery powstrzymującej ją przed
pogrążaniem się w "fatalne stany świadomości". Dopóki Twój synek
bawi się w innym pokoju - zdrowy i szczęśliwy - "stać cię" na
chwilę zadumy i tęsknych wspomnień. Jednak los matki wyjątkowo
rzadko jest nieustającą sielanką. O wiele częściej są to wzloty
i upadki, momenty trwogi o zdrowie i życie dziecka oraz ogromnej
ulgi, gdy wszystko szczęśliwie się wyjaśnia. Co jakiś czas
kłopotliwe wydarzenia, choroby, dylematy wychowawcze...
Nie ma zbyt wiele czasu na zadumę i smutek, życie rwie naprzód,
a kochana, lecz bardzo absorbująca istotka potrafi niekiedy bez
reszty skupić na sobie uwagę matki (ojca zresztą również).
Żona "zagubionego" nie ma w tej chwili żadnego mocnego punktu
oparcia. Jej życie mija - jałowe i wbrew pozorom (mąż w pobliżu)
samotne. Nie wykluczam, że niektórzy psychoterapeuci są w stanie
takim osobom skutecznie pomóc. Podejrzewam jednak, że - jak
to zwykle w Polsce - trudno trafić na dobrego fachowca.
Zresztą jaki by to nie był cudotwórca, nie potrafi cofnąć czasu
i zmienić określonych faktów w życiu tego małżeństwa. Nigdy nie
osiągnie ono stanu beztroskiej pary, która chce używać życia,
a w jakiejś nieokreślonej przyszłości widzi siebie mgliście w roli
rodziców. Oni przed perspektywą rodzicielstwa już zostali
postawieni, zatem nie ma sensu udawać, że nic się nie stało.
Widzę w ich wypadku tylko dwa wyjścia: ucieczka do przodu
albo ucieczka... od siebie.
> pozdrawiam
>
> joa
Zdrowia życzę - synkowi również!
--
Sławek
|