Data: 2011-02-17 13:45:33
Temat: Re: Ojcom marnotrawnym na Walentynki
Od: Aicha <b...@t...ja>
Pokaż wszystkie nagłówki
W dniu 2011-02-17 10:00, zażółcony pisze:
>> To było tak, to było tak, mąż wrócił wcześniej z Sochaczewa ;)
>> On sobie kogoś znalazł w necie, ja sobie kogoś znalazłam i w zasadzie
>> już było ustalone, że się rozwodzimy. Jednak pojechał na urlop do
>> rodziców i wrócił z decyzją, że rozwodu mi nie da. I wtedy zaczęły się
>> sceny zazdrości, śledzenie, hackowanie korespondencji, grożenie temu
>> "drugiemu", kłótnie itp. A przedtem jeszcze alkohol gdzieś pomiędzy
>> tym wszystkim się przewijał jako lekarstwo na zaniedbywanie przez
>> żonę. Trwało to kilka miesięcy. Bicie to był ostatni etap - kilka
>> takich epizodów (nie regularne tłuczenie, bo się broniłam), po jednym
>> z nich i interwencji policji spakowałam siebie i dziecko w samochód i
>> po prostu uciekłam do rodziców. Było mi o tyle łatwiej, że straciłam
>> wtedy pracę i mogłam się odciąć totalnie ze wszystkim.
>
> Ouff ...
> Do lepszego obrazu sytuacji brakuje mi bardzo tylko opisu, jak do tego
> doszło, że dwoje młodych ludzi z dzieckiem znalazło sobie w necie i ustaliło, że
> rozwód.
> A jak do tego wcześniej doszło, że się związali i wyszło z tego dziecko ?
No dobra, ostatni raz włażę pod ten pręgierz :)
Wyobraź sobie 25-letnią doktorantkę wiecznie dziewicę, z kompleksami
wielkimi jak stodoła i przystojnego żołnierza, z nieskończoną zawodówką
tudzież dziewczyną z dzieckiem w drodze w miejscu zamieszkania. Tak się
poznaliśmy i byłam "koleżanką z wojska" przez kilka miesięcy. Potem
oczywiście do niej wrócił. Po dwóch latach przypomniał sobie o ciepłej
przystani, bo z tamtą dziewczyną łączyły go już tylko alimenty na syna.
Ja w dalszym ciągu nie miałam nikogo. To nie była miłość, to było
(mylne, jak się potem okazało), wrażenie, że go znam i że skoro jest
ktoś, kto mnie chce, to zajebiście i niech już sobie będzie, skoro się
zjawił. Tyle, że ja po drodze napisałam (siedząc już prawie na
porodówce) i obroniłam doktorat, a on ani szkoły nie skończył, ani kursu
ochroniarskiego (bo w międzyczasie dostał wyrok za uchylanie się od tych
pierwszych alimentów i nie był już niekarany). I owszem, chociaż w
dziedzinie domowo-dzieciowej niczego (do pewnego momentu! kluczowego, bo
odtąd przestałam spełniać małżeńskie obowiązki) nie mogłam mu zarzucić,
to "życiowo" coraz bardziej mnie rozczarowywał. Przekonałam się, że ma
zupełnie inny sposób patrzenia na ten świat. Ja się zmieniałam,
dojrzewałam, zaczęłam się w końcu dusić. Ile można oglądać telewizję,
nie wychodzić nigdzie (tyle mojego, co spacer z dzieckiem) i spędzać ze
sobą każdą chwilę - oprócz pracy. W końcu znalazł się ktoś, dla kogo nie
byłam "może ze szkołami, ale (życiowo) głupia". Potem ktoś inny, kto się
mną zachwycił... Moje otrzepywanie się ze skorupy trwało kilka lat...
właściwie trwa nadal :) Naprawdę "kimś" poczułam się, gdy moja strona z
opowiadaniami osiągnęła 80.000 odsłon ;) A to był dopiero początek
odkrywania w sobie kobiety :)
Do tego trzeba dodać rodzinę (moją), naciskającą na ślub, kiedy już
byłam w ciąży... i wiele innych czynników. Spłycając - klasyczny
mezalians. I mam świadomość, że też go w jakiś sposób zawiodłam. M. in.
przestałam być potulną szarą myszą, wdzięczną za każdy okruch z
pańskiego stołu i poszłam swoja drogą. Pewnie się tego nie spodziewał,
bo do pewnego momentu akceptowałam wszystko, co robił, wpatrzona w niego
jak w obrazek. O wyroku i nachodzącym mnie (on był wtedy w pracy) z tej
okazji kuratorze też się nikomu nie pochwaliłam. Może gdybym w pewnej
chwili przestała go kryć, nie doszłoby do ślubu i kto wie, być może
znacznie wcześniejsze rozstanie nie przebiegłoby w tak wybuchowy i
pozostawiający traumy sposób. No cóż, za głupotę i naiwność płaci się
wysoką cenę.
--
Pozdrawiam - Aicha
http://wroclawdailyphoto.blogspot.com/
Jak nie pisać po angielsku
|