Data: 2005-08-23 15:42:33
Temat: Re: Psychologia naukowa a taplanie się w bagnie humanistyki
Od: Marcin Ciesielski <m...@o...ciemnogrod.pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
Jesus napisał(a):
> Nie tylko "humaniści", tylko "naukowcy" którzy muszą przekonać
> system do przyznania im grantów i sponsorowania ich lenistwa ;)
Polecem artykuł Tomasza Szlendaka, socjologa z torunia [nb. pracownika
wydziału, na którym przed wyniesieniem się na psychologię studiowałem :(
przez prawie rok], pt. "Manufaktury makulatury" :
http://glos.uni.torun.pl/2001/02/makulatura.html
<cytat>
Uczelnie wyższe - z pewnego bardzo skrajnego punktu widzenia - to
wielkie wytwórnie papierów, bynajmniej nie wartościowych. Sterta
produkowanych tu każdego roku licencjatów, prac magisterskich,
doktoratów i habilitacji posłuży nam w przyszłości do wytarcia nosa lub
- co gorsza - innej części ciała w znacznie bardziej intymnych
sytuacjach. Tylko bowiem w takiej - przemielonej na poczciwe chusteczki
higieniczne, serwetki i papier toaletowy - postaci wiele spośród dzieł
akademików nadaje się do użycia.
Nie ma większego sensu, by 90% uniwersyteckiej (nad)produkcji umysłowej
zalegało biblioteczne magazyny. Nikt, prócz katalogujących te dzieła
bibliotekarzy, nigdy do nich nie zajrzy, niczego z nich się nie dowie i
nic nie uzyska, dopóki pozostaną w formie kilku ryz papieru upiętych
misternie w sztywne okładki. Nigdy nie będzie z nich książek i nigdy ich
zatem nikt nie kupi. Wydawcy w warunkach wolnego rynku nie są na tyle
brawurowi, by publikować wszystko, co w twórczym amoku sfabrykuje i
czego zapragnie akademicka dusza. Krótko rzecz ujmując: większość
papierowej produkcji uniwersytetów i innych uczelni wyższych (nie licząc
tu w ogóle ton biurokratycznych not, urzędniczych zapisków i
kilometrowych rozporządzeń) niewiele jest warta. I śpieszę od razu z
wyjaśnieniem: nie sami uczeni - a przynajmniej nie tylko oni - za tę
bezwartościową nadprodukcję odpowiadają. Za tony akademickiej makulatury
odpowiedzialne są osobliwe, panujące w naszym kraju i przechodzące z
pokolenia na pokolenie siłą instytucjonalnego bezwładu, standardy
piśmiennictwa naukowego, sprowadzające się do dwóch głównych przykazań:
Po pierwsze: Napisz Pan cegłę! Po drugie: Bełkocz Pan ile wlezie!
Cegły
Przykazanie pierwsze realizują w pełnym zakresie tzw. nauki
humanistyczne. Jestem ich przedstawicielem, a zatem wydaje mi się, że
wiem, co mówię. Tak zwane "nauki", ponieważ dla przeciętnego Amerykanina
filozofia, socjologia, politologia czy pedagogika w ogóle naukami nie
są. Są natomiast rodzajem swobodnej twórczości osób, które akurat w
tamtym systemie społecznym nie bardzo potrafią robić cokolwiek innego,
by zarobić na dom, rodzinę i chlebek. Nauki prawdziwe (sciences w
odróżnieniu od humanities) da się wymierzyć w postaci nowych leków,
szybciej latających samolotów czy nowych odtwarzaczy kieszonkowych.
"Nauki" humanistyczne daje się mierzyć - w opinii człowieka
"przeciętnego" - jedynie ilością zapisanego papieru. Dlatego wydaje się
nam - humanistom, że im większą i cięższą wyprodukujemy cegłę, tym
większa będzie z niej płynąć nauka. Fizycy, chemicy czy biolodzy ujmują
swe habilitacyjne pomysły na dwudziestu pięciu stronach plus
bibliografia, a i to czynią zapewne na siłę, by waga myśli odbiła się w
wadze samej pracy nie tylko symbolicznie. W naukach społecznych
dwudziestopięciostronicowe teksty nie nadają się nawet do branżowego
pisma. Bo są za krótkie.
I tak, istnieje wśród humanistów nieskodyfikowany obyczaj, bardzo - jak
się okazuje - silny, by "magisterki" nie liczyły mniej niż sześćdziesiąt
stron, doktoraty mniej niż stron dwieście, a habilitacje ciągnęły się
stąd aż po horyzont, by mierzyć je w milach i hektarach. Postanowiłem
kiedyś zamienić moją stupięciostronicową pracę magisterską na książkę,
bo temat był na czasie i bardzo pragnąłem, by lud poznał prawdę (czasami
człowiek bywa naiwny). Żeby odnieść sukces i żeby tę książkę ktokolwiek
przeczytał, postanowiłem zachować jej rozmiary, a zmodyfikować treść
tak, by umysł nieprzywykły do socjologicznych słownych akrobacji
poradził sobie z lekturą. Książka została dobrze przyjęta przez
recenzentów w poważnych pismach, z jednym tylko zastrzeżeniem: właściwie
czemu ona taka krótka? Dzieło krótkie (na marginesie: czy sto
kilkanaście stron to za mało?) w humanistyce sugeruje, jak widać, że
autor nie ma nic wartego przekazania szerszej publiczności. Efekt?
Książki są długaśne i przez to przerażająco nudne, bo trzeba je jakoś
wypchać bezwartościową intelektualną watą.
Co tam książki, przyjrzyjmy się dysertacjom doktorskim, których
większość nigdy nie zostanie opublikowana. Chętny do otrzymania tytułu
doktora musi się wykazać dogłębną znajomością tematu, który w pracy
porusza. I nie wystarczy do tego trudny, trzystopniowy egzamin
doktorski. Trzeba się przede wszystkim wykazać w samej pracy. Koncepcje
teoretyczne w humanistyce nigdy nie bywają krótkie, co powoduje, że
nawet skrótowe ich omówienie w celu "wykazania się" niemiłosiernie
rozpulchnia i poszerza doktorat do stanu papierowej otyłości. Pewien
znajomy Profesor (sam jest człowiekiem niezwykle dyskretnym, niechże mi
zatem wybaczy, że o tym wspominam) porównał przeczytanie i zrecenzowanie
czterystustronicowego doktoratu do całodziennego zrzucania węgla do
piwnicy. Całe szczęście, że doktorat, o którym mowa, był świetny i
ciekawy, przez co stachanowską robotę puścił Pan Profesor w niepamięć. A
może by tak ułatwić życie profesorom, którzy nie dość, że muszą dzieło
przeczytać i zaopiniować, to jeszcze dotaszczyć ważący sporo klocek do
domu, wynajmując w tym celu tragarza i taksówkę? Może by tak dla
odmiany, choćby z uwagi na zdrowie recenzentów i promotorów, pisać
trzydziestostronicowe doktoraty, które mielibyśmy obowiązek opublikować
w bardzo dobrym piśmie? To dopiero byłaby sztuka - wykazać się w tak
zwartej formie i przedstawić w jej skromnych ramach sedno naszych
koncepcji! Nie trzeba, jak mi się zdaje, zadrukowywać dziesięciu ryz
papieru, by robić porządną naukę.
Strategia zaciemniania
Drugim istotnym powodem, dla którego nasze akademickie dzieła doprowadzą
kiedyś do prawdziwej eksplozji radości w punktach skupu makulatury i
wytwórniach papieru z odzysku, jest stosowana przez piszących akademików
strategia zaciemniania. Strategia ta polega na tym, że prace naukowe,
szczególnie zaś prace z zakresu humanistyki, pisane są najczęściej za
pomocą akademickiego narzecza, zwanego czasem żargonem. Barbara Szacka,
profesor socjologii na UW, nazywa ten żargon "stylem niemieckim", który
charakteryzuje się silną hermetycznością (czyli całkowitą
niekomunikatywnością), zawiłymi, wielokrotnie złożonymi, upstrzonymi
językowymi dziwolągami zdaniami i wspominaną już tasiemcową długością.
Czytelnik z żargonem stylu niemieckiego nie zaznajomiony najczęściej
slang ten poczytuje za bełkot. I książek akademickich nie czyta.
Dlatego przyjaciele nauki w cywilizowanym świecie dwoją się i troją, aby
do szerokiej publiczności docierały przynajmniej książki
popularnonaukowe, które z akademickim żargonem nie mają wiele wspólnego.
Sami naukowcy, którzy przyjaciółmi nauki najwyraźniej nie są, uważają
takie pozbawione hermetycznego słownictwa, popularne dzieła za obrazę
akademickiego majestatu i nie przyznają popularyzatorom ni doktoratów,
ni habilitacji. Albo zatem jesteśmy uczonym, piszemy "na stopień" i
bełkoczemy, by ten stopień otrzymać, albo takich zamiarów nie mamy i
piszemy normalnie, z werwą, z humorem, choć nie znaczy to, że zupełnie
"po ludzku". "Po ludzku" pisane są na przykład romanse. Akademicka
książka "na stopień" pisana normalnie, z werwą i humorem - choć nie "po
ludzku" - brzmi w tej sytuacji jak oksymoron. Taki akademicki "czarny
śnieg". Fenomen nieistniejący. Kiedy pragnie się "stopnia", należy
bełkotać i to w nadmiarze. Szczególnie w naukach społecznych, które do
tej pory nie wypracowały sobie odrębnego, zunifikowanego słownictwa.
Dlatego im większy bełkot, tym większa "nauka". Bełkot, obok
karkołomnych z punktu widzenia przeciętnego czytelnika rozmiarów prac,
jest swego rodzaju miernikiem "naukowości" akademickiego twórcy. W
socjologii styl niemiecki bywa doprowadzany do nieosiągalnych nigdzie
indziej wyżyn.
Przypominają mi się w tym miejscu zabawne przykłady podane w książce
brytyjskiego antropologa Robina Dunbara pt. "Kłopoty z nauką", wyjęte z
socjologii światowej, w których styl niemiecki doprowadzony został do
absolutnej perfekcji. Kiedyś światowej sławy fizyk Dick Feynman,
noblista, dostał do analizy w ramach warsztatów naukowych tekst pewnego
socjologa. Oto garść jego czytelniczych rozterek: "Zacząłem czytać ten
cholerny referat i oczy wyszły mi na wierzch: nie mogłem zrozumieć ani
słowa!... Poczułem niepokój - może jestem za głupi - ale wreszcie
powiedziałem sobie: Dość. Zatrzymam się, przeczytam jedno zdanie bardzo
powoli, tak żebym wreszcie zrozumiał, co to, do diabła, znaczy. No więc
zatrzymałem się w przypadkowym miejscu i uważnie przeczytałem następne
zdanie. Nie pamiętam go dokładnie, ale brzmiało mniej więcej tak:
Poszczególni członkowie ludzkich społeczeństw często otrzymują
informacje za pośrednictwem wizualnych kanałów symbolicznych.
Przeczytałem to jeszcze kilka razy, po czym przetłumaczyłem. Wiecie co
to znaczy? Ludzie czytają".
Wydaje mi się, że wiem skąd takie kwiatki się biorą. Zdanie: Ludzie
czytają jest zbyt krótkie, by spełnić standardy piśmiennictwa w
humanistyce. Gdybyśmy tak pisali, nie wyprodukowalibyśmy papierowej
cegły i tym samym nie wypełnilibyśmy akademickiego przykazania numer
jeden. Dlatego jedno przykazanie stymuluje wypełnianie drugiego i
sytuacja się zapętla ku uciesze firm produkujących serwetki. Czy ktoś
będzie miał tyle odwagi, by przeciąć ten supełek przykazań?
</cytat>
|