Data: 2002-03-20 22:08:55
Temat: Re: wasze pierwsze doswiadczenia kulinarne
Od: Piotr Jerzy Piotrowski <8...@p...onet.pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
<n...@m...ch> wrote in
news:0738.00003a51.3c95b2ec@newsgate.onet.pl:
Powspominajmy...
Nie przypominam sobie, by moja dzialalnosc kulinarna przyczynila sie do
rozstroju czyjegos zdowia, no chyba ze z obzarstwa...
Babcia: oprocz tego, ze mnie wychowywala, gotowala obiad dla calej rodziny,
wiec w kuchni przebywalem duzo i mialem okazje sie napatrzec i
przyzwyczaic do sterty garow, ktore byly w szafce na wysokosci bedacej w
zasiegu kiklkulatka. To, ze lubilem bawic sie mosieznym mozdzierzem i
sproszkowalem wszystko, co bylo do sproszkowania, to juz pamietam, bo tego
ze majac ze 5 lat probowalem wymyslec zupe czosnkowa i ponoc przepis nie
byl pozbawiony sensu - niestety nie pamietam i tej wersji bede sie trzymac.
Potem byla "babka wielkanocna" z "Przyjaciolki". Nic specjalnego, ale
podobono udawala sie, jak to ja wlasnie ja ucieralem. Nie przepadalem za
nia, bo byla na proszku do pieczenia, co nie zwalnialo mnie od ucierania.
Wydaje mi sie, ze moje pierwsze doswiadczenia kulinarne maja rowniez
zwiazek z latami podstawowki: jest to kontynuacja pewnego starego
zboczenia, zamilowanie do mieszania roznych rzeczy...
Zanim do reszty wchlonela mnie elektronika, pasjonowalem sie chemia, mialem
nawet specjalny zeszyt z notatkami z ksiazek Pana Stefana Sekowskiego,
(czlowieka, ktory dzieki swoim fascynujacym ksiazkom wyksztalcil niejedno
pokolenie chemikow). Kiedy zeszyt ten dorwala moja polonistka, stwierdzila:
"wyglada jak ksiazka kucharska" i od tego momentu okreslenie to przylgnelo
na trwale do mojego "slynnego" zeszytu i bylo naduzywane zlosliwie przez
tych, co z chemii mieli mniej niz 3+.
Doswiadczenia kuchenne na duza skale zdobywalem na obozie harcerskim, gdzie
jedynym nieharcerskim elementem zgrupowania byla prawdziwa kuchnia z
etatowymi kucharkami. Oczywiscie wszystkie 8 obozow mialo w kuchni dyzury,
(byl to, patrzac z perspektywy czasu, wcale nieglupi element wychowawczy.
Poza obieraniem ziemniakow i zmywaniem garow po szesciuset obozowiczach
Bylo to nawet przyjemne, bo mozna bylo polasowac po skonczonym dyzurze, bo
zawsze na koniec dnia zostawalo duzo produktow. A kucharki naprawde robily
smaczne rzeczy, przy czym uzywaly do tego zaskakujaco prostych produktow.
Mysle ze istotnym elementem ktory przelamal u mnie bariere utartych
schematow smakowych byla salatka z blekitka na tymze obozie. Byla wtedy w
naszym kraju moda na rybe zwana blekitkiem i bylo jej wszedzie pelno,
dopoki czegos w tych rybkach nie znaleziono, zdaje sie. Po jednym z
dyzurow przynieslismy do namiotu pare konserw blekitka w warzywach w sosie
pomidorowym, niestety zapomniawszy o chlebie (a bylo juz po polnocy). Ktos
zauwazyl, ze zostaly przeciez od podwieczorku herbatniki (najzwyklejsze
slodkie herbatniki jakich wtedy bylo pelno w sklepach). I okazalo sie, ze
te niby piorunujace zestawienie okazalo sie bardzo smaczne i nie odbilo sie
negatywnie na nazszym zdrowiu.
Ale prawdziwym wyzwaniem staly sie indywidualne wypady z namiotem, kiedy
trzeba bylo sie naglowkowac, zeby z niczego zrobic cos, co nie bedzie
przypominalo smakiem mielonki turystycznej z makaronem...
--
Piotr
|