Data: 2002-04-26 04:59:03
Temat: Re: Jak daleko siega medycyna.
Od: "kolorowa" <v...@i...pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
> Ale tu nie chodzi o dramat rodziców! Chodzi o dramat dziecka.
> : Ale jakie prawo ma ktokolwiek, żeby twierdzić, że życie takiego dziecka
jest
> : gorsze?
>
> Gosiu - nie gorsze. Trudniejsze po prostu. Bardziej "pod górę". Życie
> beznogiego człowieka też nie musi być gorsze, ale nie zaprzeczysz, że
byłoby
> mu o wiele łatwiej, gdyby mógł chodzić po świecie o własnych nogach.
Maju, nie wiem. Nie zaprzeczę, bo oczywiście nie chciałbym stracić nóg. Ale
nie jestem też w stanie potwierdzić. Problem polega na tym, że siedzenie
wpływa na nasz punkt widzenia. My oceniamy w taki sposób, bo my jesteśmy
"zdrowi" - a przynajmniej za takich się uważamy. A być może te kobiety też
uważają się za zdrowe? Być może dla nich bycie głuchoniemym jest normalne?
Tak umieją żyć i tak jak nam byłoby niezwykle trudno wychować głuchonieme
dziecko, tak im byłoby trudno wychować dziecko mówiące i słyszące. A
przecież nam nikt nie zarzuca, że chcielibyśmy, żeby nasze dziecko słyszało.
Być może zauważyły też coś, czego my nie widzimy. Być może w tych dzieciach
jest więcej tolerancji, mniej zapatrzenia we własne lusterko... Dlaczego
słuch ma być tym ważniejszym kryterium?
Gdybyś
> przed własnym narodzeniem miała wybór czy urodzić się zdrową, czy też w
jakiś
> sposób pozbawioną możliwości czucia, widzenia, chodzenia, rozmnażania się
itp.
> (specjalnie nie piszę "upośledzona" ;-), to jaki byłby Twój wybór? Czy
byłoby
> to dla Ciebie obojętne, jaka się urodzisz?
Oczywiście, że chciałabym się urodzić co najmniej tak zdrowa jak jestem, a
przydałoby się lepiej. Oczywiście, że przeklinałam swoją chorobę. Teraz też
ją przeklinam, kiedy mi dokuczy. Ale ja dopiero teraz zaczynam widzieć, po
co mi ona była. To nie znaczy, że sama bym ją sobie narzuciła. Niemniej jest
w moim życiu i bez niej pewnie utknęłabym w martwym punkcie.
To, co często słyszę, czy też czytam, kiedy wypowiadają się ludzie, którzy
nie widzą, nie słyszą bądź nie chodzą, to ból braku akceptacji, braku
poczucia normalności. Ludzie im bez przerwy współczują, a oni wcale tego nie
chcą.
Poza tym, to co ja bym w tej chwili zrobiła albo czego bym nie zrobiła nie
jest wyznacznikiem tego, co maja zrobić inni. Gdyby tak było, kobiety nie
usuwałyby ciąży, nie zapładniały się in vitro, ludzie nie jedliby mięsa i
nie przyzwyczajali dzieci do samodzielnego spania;-)
Miałam swego czasu okrutny dylemat. W siódmym miesiącu drugiej ciąży okazało
się, że moja ciąża musi być podtrzymywana - głównie kroplówką. Zastanawiałam
się czy mam prawo zmuszać moje dziecko do życia. A jeśli ono uznało, że nie
chce się pojawić na tym świecie? To jakie ja mam prawo, aby w imię mojej
rozpaczy i bólu, pozwalać na taką ingerencję w jego życie? Czy nie tak jest,
że to, co robimy dla dzieci, robimy tak naprawdę dla siebie?
Małgosia
PS. Maju, może się okazać, że przez dwa, trzy dni nie będę mogła Ci
odpowiadać - przepraszam.
|