Data: 2002-12-13 12:15:24
Temat: Dylematy :( (dlugie)
Od: "Kim" <k...@g...pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
Potrzebuje porady w pewnej waznej i trudnej dla mnie sprawie.
Poltora roku temu przeprowadzilam sie z rodzinnego miasta do miasta
oddalonego od niego o ponad 500 km. Oczywiscie do faceta. Bylam wtedy w
trakcie studiow i jakos tak ubzdzilo mi sie, ze latwiej mi bedzie sie
przeniesc na inna uczelnie niz TZ szukac nowej pracy.
Na poczatku bylo super, nowe miejsce, lato, wycieczki w nieznane mi rejony.
W miedzyczasie TZ otrzymal interesujaca propozycje pracy, sprawdzil sie,
jest tam szanowany i ceniony.
Skonczylam studia na nieznanej mi uczlni, z obcymi ludzmi, obcymi
wykladowcami. Nie bylo latwo, ale udalo sie. Przebrnelam przez to. Maz w
miedzyczasie ugruntowal swoja pozycje w firmie i obecnie nie wyobraza sobie
zmiany pracy, szczegolnie, ze jak sam powiedzial placa mu wiecej niz by
chcial i robi wreszcie to co lubi.
Ze mna natomiast dzieje sie coraz gorzej. Tesknie za znanymi sobie uliczkami
swojego miasta, za rodzina, przyjaciolmi. Cotygodniowe obiadki u tesciow
jeszcze pogarszaja sprawe, bo czuje, ze tesciowie sa zadowoleni ze maja
synka pod nosem a to jak ja sie czuje wlasciwie ich nie obchodzi. Wyszla
kiedys przy kawie rozmowa na ten temat - tesciowa byla wielce zadziwiona, ze
mi sie tu przestalo podobac i chce wrocic. Powiedziala "no ja bylam
przekonana, ze skoro sie pobieracie, to to juz jest na powaznie i ze chcesz
tu mieszkac" albo "musisz koniecznie pogadac z ciocia X, ona doskonale
bedzie wiedziala jak sie czujesz", "znajdziesz sobie nowych znajomych" itp.
Tesciowa nie przyjmuje do wiadomosci, ze to, ze wyszlam za jej syna nie
oznacza ze wyszlam za maz rowniez za to miasto. To, ze ciotka sie
zaaklimatyzowala, nie znaczy ze ja zaaklimatyzuje sie rowniez. A co do
znajomych, owszem nie jestem sama, obracam sie wsrod ludzi, ale to sa tylko
ZNAJOMI. Brakuje mi kogos, z kim moglabym pogadac. Mam przyjaciolke, ale ona
zostala w tamtym miescie. Nie wyobrazacie sobie jak sie czuje, kiedy po
jakiejs klotni z TZ nie mam sie nawet komu wyzalic. Brakuje mi tez
rodzicow - no coz, najmlodsi nie sa, chcialabym z nimi byc poki jeszcze sa a
nie wyrzucac sobie potem, jak juz ich nie bedzie, ze nic nie zrobilam.
Tesciowie tego nie rozumieja, choc maja jeszcze jednego syna, ktory na razie
nie wybiera sie nigdzie, wiec nie byliby zupelnie sami..
Wszystko to takie pokrecone...chcialabym wrocic, ale nie moge zmusic TZ zeby
wszystko rzucil i pojechal ze mna tam w ciemno...szczegolnie, ze dostal
awans i szykuje sie wieksza kasa..z drugiej strony nie zamierzam tez tu
kwitnac do konca zycia. Pomijam fakt odleglosci od rodziny ale po prostu zle
sie tu czuje fizycznie (przeprowadzilam sie znad morza na Slask, wiec juz
chyba wszystko wiadomo...)
Nie wiem co robic...czy naciskac na TZ (choc zmiana pracy i dla mnie bedzie
oznaczala gorsze warunki zycia), czy zostawic to tak i zyc tu w marazmie i
czekac az zaswieci dla mnie slonce... TZ w sumie przyznal, ze bierze
przeprowadzke pod uwage, ale na pewno nie w ciagu kilku nasteonych lat
((( Wyglada na to, ze bede musiala tu kwitnac jeszcze tyle czasu a do
swojego Gdanska jezdzic tylko z wizyta..przyznam szczerze, ze bardzo bym
cieszyla sie przyjezdzajac do Gliwic ale nie jak do domu, tylko wlasnie z
wizyta...chcialabym, zeby sie odwrocilo...jestem totalnie bezsilna, nie wiem
co robic. Kiedys myslalam, ze moge mieszkac wszedzie byle z TZ - teraz wiem,
ze to nieprawda. Tesciowa powiedziala, ze ona nigdy nie zdecydowalaby sie na
taka przeprowadzke, gdyby wiedziala, ze nie bedzie sie umiala przystosowac -
sek w tym, ze ja myslalam, ze bede umiala. Teraz jestem madrzejsza o jedno
doswiadczenie...tylko czy to nie spalilam za soba mostow? Moze trzeba bylo
zostac w Gdansku, postawic na swoim, TZ w koncu i tak zmienial prace...
Domyslam sie, ze nie dostane tu recepty na zycie, ale moze ktos mnie chociaz
pocieszy...
Pozdrawiam,
K.
|