Data: 2003-09-30 06:56:39
Temat: Re: Jak pomoc zonie? (dlugie)
Od: "Slawek [am-pm]" <sl_d[SPAM_BE]@gazeta.pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
"ajtne" <a...@C...op.pl> na takie słowa:
> > Moim zdaniem jedyną skuteczną terpią dla Twojej żony będzie urodzenie
> > dziecka. Prawdopodobnie jej wszystkie złe wspomnienia oraz stany
> > depresyjne miną jak zły sen.
- odpisała:
> Hmmm... Moze tak, może nie... Wydaje mi się, że raczej nie.
> W tej sytuacji byłby to tylko plasterek, pod ktorym stara rana
> nadal by się jadziła...
Dziwi mnie nazwanie przez Ciebie "plasterkiem" wydarzenia, które
wiele kobiet z perspektywy czasu określa jako najdonioślejszy,
najwspanialszy fakt zaistniały w ich życiu. Urodzenie dziecka
potrafi przesłonić jej wszystko, co do tej pory wydawało się
interesujące, sensowne czy warte starań i wysiłków.
Niekiedy bywa całkiem przeciwnie. Na wieść o zajściu w ciążę
dziewczyna wpada w popłoch, wręcz przerażenie. Aby nie wdepnąć
w prawdziwy kanał, nie dać się - w jej odczuciu - pogrzebać żywcem,
bez względu na konsekwencje (a najczęściej nie zdając sobie
sprawy z przyszłych konsekwencji) decyduje się na "zabieg
usunięcia ciąży".
Na pozór moja rada wygląda absurdalnie. Partnerka "zagubionego"
zaliczyła kiedyś opisaną wyżej katastrofę, tymczasem ja proponuję
im powtórzyć pewien taki nieskomplikowany proceder - i wpędzić
ją w kłopoty powtórnie. Wystarczy jednak odpowiedzieć sobie na
jedno proste pytanie, aby zauważyć w tym szaleństwie metodę:
"Kiedy zajście w ciążę jest dla kobiedy błogosławieństwem,
a kiedy przekleństwem?"
Daruję sobie rozwlekanie tematu ponad miarę, przejdę do sedna
sprawy. Obecnie żonę "zagubionego" dręczy poczucie winy
wynikające ze sprzeniewierzenia się naturalnemu powołaniu każdej
kobiety - dawaniu życia. Mogła ona do czasu owego nieszczęsnego
wydarzenia ignorować to powołanie, lekce je sobie ważyć, wręcz
na nie gwizdać - dopóki dziecko jawiło się w jej wyobrażeniach
jako odległa, kosmicznie abstrakcyjna perspektywa. Gdy się jednak
cokolwiek skonkretyzowała, w dużym stopniu (a być może przede
wszystkim) na skutek postawy "zagubionego" postanowiła
rozwijające się już w niej życie zniszczyć.
Teraz z kolei jego dręczą wyrzuty sumienia, gdyż nie okazał się dla
niej oparciem w krytycznym momencie. Prawdę mówiąc dziwię się
nawet, że wciąż są razem, bo miliony innych par na podobnym,
ostrym zakręcie szybko się rozpadły. Widzę tym samym cień szansy
na uratowanie małżeństwa "zagubionego".
Jak zatem naprawić owe błędy i grzechy młodości ich obojga? Jak
przywrócić kosmiczny porządek i harmonię Wszechświata? ;-) Nie
widzę innego sposobu niż taki: on okaże się dla niej prawdziwą
opoką, ona mu bezgranicznie zaufa - i urodzi mu dziecko, a jeszcze
lepiej gromadkę dzieci. Zatrze w ten sposób pamięć traumatycznego
wydarzenia, odkupi swoją winę, być może odnajdzie sens istnienia
albo wręcz poczuje się szczęśliwa.
Brzmi to wszystko jak bajka, ale - niestety - życie zwykle nie jest
bajką. Oboje muszą przeprawić się razem przez ogromną górę
dotychczasowych lęków i rozczarowań. Nie bardzo nawet sobie
teraz wyobrażam, w jaki sposób on miałby obudować w niej
owe magiczne "zaufanie". I wcale nie zdziwiłby mnie rozwój
sytuacji, w której zaufaniem obdarzyłaby ona kogoś innego.
"Zagubiony" musi umieć spojrzeć brutalnej prawdzie w oczy.
Wybacz, Joasiu, ale to Twoje rady wydają mi się "plasterkiem"
na ranę. Nie neguję wartości określonych rytuałów czy psychoterapii,
lecz w opisanym przypadku jest to tylko obchodzenie problemu
dookoła, a nie rozprawienie się z nim. Mogą pomóc im pokonać
ową górę wzajemnych uprzedzeń, mogą nieco zatrzeć złe
wspomnienia, jednak nie są w stanie całkowicie wymazać w nich
poczucia winy i przywrócić im całkowity, święty spokój.
Nic nie poradzimy na to, że mleko się rozlało. Trzeba trochę
posprzątać - i nalać je ponownie do kubeczka. Kropeczka.
Ciekawe, że kiedyś proponowałem zafundowanie sobie gromadki
wnuków (zatem wcześniej gromadki dzieci) jako lekarstwa na
pewne egzystencjalne rozterki. Proszę jednak sobie nie wyobrażać,
że w przypadku każdych większych problemów sugerowałbym
podobne rozwiązanie. Czasami po prostu jedyną metodą pokonania
śmierci jest życie - i w mojej ocenie takiej sytuacji dotyczy omawiana
przez nas historia, nomen-omen z życia wzięta.
Na zakończenie dodam coś jeszcze. Jest mniej istotne, kto z nas
ma tutaj rację, ważniejsze jest, aby pomóc "zagubionemu". Ośmielę
się wyrazić przypuszczenie, że nie jesteś osobą, która kiedyś
przeprowadziła "zabieg", a która później urodziła dziecko. Ja zresztą
też nie zaliczyłem powyższych etapów. A w moim odczuciu relacje
takich osób byłyby tutaj rozstrzygające. Jednak przypominam sobie,
że w trakcie kilku burzliwych dyskusji, które przewinęły się na
forum "psp" na temat aborcji, były wypowiedzi dotyczące fatalnych,
psychicznych konsekwencji przeprowadzenia zabiegu oraz wręcz
cudownego wpływu urodzenia dziecka na jakość jej dalszego życia.
Pozdrawiam
Sławek
|