Data: 2002-06-04 12:32:32
Temat: Re: Mężczyzna na zakupach
Od: "Ania" <i...@w...pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
"Asiunia" <j...@p...gda.pl> wrote in message
news:adi1t4$ain$1@korweta.task.gda.pl...
A moze Ania nie
> zarobila nigdy wlasnych pieniedzy?
I tu się grubo mylisz. Nie lubię pisać o "ubogim dzieciństwie" itd., bo
zaraz część z was zarzuci mi, ze wyszłam za mąż za cudzoziemca dla pieniędzy
a nie z miłości. Ale dobrze. Jak chcecie, to poczytajcie sobie.
Chyba pisałam, jakie studia skończyłam? Na anglistyce nie ma chyba osoby,
która najpóźniej od drugiego roku nie pracuje. A wielu z nas zarabiało
więcej, niż oboje rodziców razem. Ale zaczęłam jeszcze długo przed studiami.
Dokładnie w wieku dziesięciu lat. Tylko wtedy było to wakacyjne zrywanie
owoców, traktowane częściowo jako świetna rozrywka, bo robiliśmy to całą
paczką. Ale ja już tak mam, że jak zarobiłam te pieniądze, to natychmiast
poszłam do księgarni i wydałam wszystko. Bo to były moje pierwsze w życiu
własne "prawdziwe" książki poza podręcznikami, nagrodami ze szkoły, i
książeczką od I Komunii. I jedyne książki oprócz w/w jakie były w domu.
Rodzice książek nie kupowali. Ani mnie ani w ogóle. A poza tym zarabiali
tyle, że starczało w zasadzie na jedzenie i rachunki. I dlatego w ósmej
klasie zarabiałam już regularnie i całkiem sporo udzielając korepetycji z
zakresu szkoły podstawowej z czego się dało. I oczywiście przez całe liceum.
A wtedy to bardzo często ja robiłam zakupy do domu i nigdy nie przyszło mi
do głowy brać na to pieniądze od rodziców. Dlatego przestał istnieć problem
reszty. Początkowo mama chciała się nawet ze mną rozliczać, ale prędko
wybiłam jej to z głowy. Właśnie wtedy celowo nie zwracałam uwagi na to, ile
powinnam zapłacić, ani na żadne ceny, żeby na pytanie mamy "ile zapłaciłam"
odpowiadać z czystym sumieniem: "nie wiem, nie pamiętam, nie zwróciłam
uwagi, nic mnie to nie obchodzi." I tak mi już zostało. A poza tym naprawdę
niewiele mnie obchodziło. Jak miałam pieniądze, to je wydawałam natychmiast,
tylko broń Boże nie na ciuchy, bo gdyby wszystkie kobiety miały do tych
rzeczy taki stosunek, jak ja, to w Warszawie byłby jeden sklep z ubraniami i
jeden z kosmetykami i tłoku by tam nie było:)))) Za to książki i czasopisma
kupowałam maniacko. No i kupiłam do domu kolorowy telewizor i magnetowid.
Fakt, że ja nigdy nie musiałam czekać na pieniądze do pierwszego. I nigdy
się tego nie nauczyłam. Nie nauczyłam się planować, bo nie było mi to
potrzebne. Po prostu miałam stały dopływ gotówki - płacono mi po każdej
lekcji. Jak wydałam wszystkie pieniądze, to wiedziałam, że następne zarobię
następnego dnia, a nie muszę czekać do wypłaty.
Na studiach też zarabiałam więcej, niż wynosiły łączne dochody moich
rodziców. No i miałam najwyższe stypendium motywacyjne - wynosiło niewiele
mniej niż ich renta chorobowa:)))) Ale wtedy zarabiałam o wiele szybciej,
niz wydawałam. Na wydawanie po prostu nie miałam już czasu. Wtedy nie bylo
jeszcze supermarketów i sklepy zamykano o 18.00. A ja kończyłam pracę o
20.00. Więc kupowałam, co chciałam, dalej nie patrząc na ceny, a kupa
banknotów w szufladzie jakoś nie topniała. Mimo tego, że co miesiąc dawałam
rodzicom najmniej milion: to były lata 1991-1994.
W wakacje zarabiałam w Londynie - jako kelnerka, pracując po czternaście
godzin na dobę, siedem dni w tygodniu. A na trzecim roku studiów poznałam
swojego męża. I przez pierwsze dwa lata małżeństwa to ja pracowałam,
praktycznie całe dnie i noce, bo on kończył doktorat. Tyle, że też nie
musialam czekać na wypłatę, bo pieniądze miałam właściwie tylko z napiwków,
czyli codziennie. I też nie musiałam niczego planować. Oczywiście zakupy
robiłam ja, bo to ja uczyłam się metodą prób i błędów, co w angielskim
supermarkecie bywa jadalne. Większość rzeczy jest jadalna tylko dla
Anglików. Skad on mial wiedzieć, co ja potrzebuję, żeby zrobić rosół? Skoro
nigdy w zyciu wcześniej go nie jadł? Ja sama nie wiedziałam początkowo, co
czym można zastąpić, a zawsze jakichś składników tam się nigdzie nie
dostanie. Choćby głupiej Vegety. W obcym kraju chciałam chociaz jedzenie
mieć takie, jak lubię. A poza tym kiedy tylko miałam wolny dzień, to
zapraszałam na obiady wszystkich poznanych tam Polaków. Na Wigilii mialam
raz dwadzieścia pięć osób. Skąd mój mąż miał wiedzieć, co kupuje się na
polskie Święta. On się tego nie mógł nauczyć w domu.
Jak skończył doktorat powiedział, że teraz jego kolej, a ja do konca życia
nie będę musiała pracować. Chyba, że będę miała taki kaprys. Na razie nasze
dziecko ma trzy i pół roku, ja piszę swój doktorat i pracować zarobkowo nie
mam kaprysu.
A nasza sytuacja finansowa na pewno nie jest lepsza niz wielu osób, które mi
to zarzucają. Nie budujemy domu. Nie mamy samochodu. Nie mamy żadnej wieży,
kina domowego, luksusowo wyremontowanego mieszkania, skórzanych kanap itd.
DVD i CD mamy, owszem, ale tylko w komputerach. Komputery to są narzędzia
pracy i codziennej egzystencji - zwłaszcza dla męża. Ma dzięki temu "bliżej"
do kraju. Mamy mieszkanie trzypokojowe w wieżowcu. I na nic innego go nie
zamienię, bo przez całe życie przed ślubem marzyłam o tym, żeby mieć własny
pokój z osobnym wejściem. Moja córeczka ma to juz zagwarantowane. Owszem, na
koncie mamy zdecydowanie więcej niż 1000zł. Nie musimy się martwić o
pieniądze na buty dla dziecka. Ale wątpię, czy w tej grupie są takie
osoby.Za cenę abonamentu do sieci albo impulsów TPSA spokojnie można kupić
buty dla dziecka.
Za to mężowie koleżanek, o których pisałam, i powtarzam, pracujących i
zarabiających, mają samochody, bogato urządzone mieszkania, kino domowe,
wieże, DVD. Byc może na raty albo na kredyt. Ale to oni głównie bawią się
tymi "zabawkami." A żony rozliczają z zakupów na prowadzenie domu i z rozmów
telefonicznych. Sobie nie żałując korzystania z komórek:))))
To ja już wolę swojego.
Wlasne pieniadze trudniej wydac niz czyjes,
> czyz nie?
Po raz pierwszy w życiu spotkałam się z takim stwierdzeniem:)))))) Ja własne
wydawałam dokładnie tak samo. Wiedziałam, że nigdy mi ich nie zabraknie, bo
nawet jak nie będzie stać mnie na ogłoszenie w gazecie o korepetycjach, to
można przykleić kartki na przystankach, zawsze ktoś się zgłosi. A teraz
można ogłaszać się za darmo w internecie.
Ania, bardzo rozbawiona stwierdzeniem, że pieniądze zarabiane przez męża są
cudze, a nie moje.
My z mężem uważamy, że są po prostu nasze.
|