Data: 2006-03-25 22:17:51
Temat: Re: Romans - może dać nową siłę, czy zawsze osłabia związek ?
Od: "Redart" <r...@o...pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
Użytkownik "vonBraun" <interfere@O~wywal~2.pl> napisał w wiadomości
news:e01jkn$2sjc$1@news2.ipartners.pl...
Poruszyłeś kilka bardzo ciekawych kwestii nadających się na dłuższe
dyskusje. Postaram się skupić na kilku aspektach.
> Niejako na uboczu głównego tematu majaczy mi się nowe rozumienie
> "romansu jako argument", czy "romansu jako element przetargu", czy też
> "romansu jako komunikat" wreszcie "romansu dla wzmocnienia pozycji"
> wobec partnera który naszym zdaniem nie słucha lub nie rozumie naszego
> języka.
>
> Rozwijając, chodzi mi o to, że że romans /czy groźba romansu/ poza
> typowymi "przyjemnościowymi" aspektami, może pełnić rolę
> instrumentalną jako narzędzie uzyskiwania od partnera tego, czego nie
> ma ochoty zaoferować. To czego nie można przewidzieć: to do czego
> wykorzysta romans partner i jak na niego zareaguje /to znaczy także :
> jaki komunikat w nim zechce "usłyszeć"/. Próba przewidywania na kilka
> ruchów do przodu jest tu jednak mało efektywna, bo dotyczy dwu osób,
> których motywacje, status, podjęte działania najtrudniej obiektywnie
> ocenić: czyli siebie i osoby z którą jesteśmy związani emocjonalnie.
> Zatem - jak w większości sytuacji ostatecznych -nie będzie tak jak
> byśmy chcieli, lecz "będzie co ma być".
Po pierwsze obniżę nieco "siłę rażenia" jaką niesie ze sobą określenie
"romans" i posłużę się w jego miejsce słowem "zdrada" wyraźnie zaznaczając,
że z wielu punktów widzenia "zdrada" to "dzielnie intymności z osobą trzecią
bez woli/zgody partnera". A więc powiedzmy, że nie mówimy tu o kontaktach
seksualnych, ale o zaangażowaniu emocjonalnym, a w kwestii seksu pozostaniu
co najwyżej na etapie rozbujanych fantazji ;) Może przy takim
przedefiniowaniu
dyskusji więcej osób w tym wątku spróbuje podjąć pewną refleksję dotyczącą
relacji międzyludzkich a nie "czystości aktów seksualnych".
A teraz odnosząc się już bardziej do Twoich słów. W związku z tym, że
inne wypowiedzi w wątku (także na grupie news:pl.soc.seks.moderowana)
dość jednoznacznie sugerują, że sytuacja "zdrady" nie może dawać siły,
uwypuklę dwa "rozumienia romansu", jakie podałeś:
"romans jako komunikat"
"romans dla wzmocnienia pozycji"
Wydaje mi się, że te dwa typy bardzo dobrze wpasowują się w sytuację
związku, w którym istnieje duża nierównowaga między partnerami i trwała
blokada komunikacyjna. Nierównowaga w sensie takim, że parnerzy silnie
okupują własne, mocno rozdzielone sfery życia, na podstawie których
tworzą już mocno wykrzywione obrazy samych siebie i swojej relacji z
drugą stroną. Jest to sytuacja impasu, w którym postawa obrony tego co
jest zdecydowanie dominuje nad postawą wymiany (w sposób smutny sprawdza się
tu przysłowie "lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu" i umiera sfera
marzeń/fantazji). Czyli np. nie istnieje prawidłowa wymiana komunikatów
na temat potrzeb. Więcej: wzajemne potrzeby stają się tabu i partnerzy
wobec wcześniejszych niepowodzeń stopniowo wypierają ze świadomości
temat potrzeb jako czegoś zapalnego i sprzecznego, tracąc kontakt zarówno
z druga stroną, ale co ważne: także z samym sobą. To drugie bym podkreślił,
ponieważ to jest właśnie miejsce, w które z ogromnym impetem wpina się
czynnik zewnętrzny - czyli np. osoba trzecia.
A więc możemy pominąć na razie w ogóle podany przez Ciebie temat
"przewidywania na kilka ruchów do przodu". Ważniejsze bowiem jest tu to,
że czynniki zewnętrzne powodują, iż jedna ze stron niejako budzi się
z letargu i w pierwszej kolejności zaczyna znów myśleć o sobie w sposób
pełniejszy, przypomina sobie o swoich potrzebach, nabiera dystansu
do skostniałej sytuacji, dostrzega przestrzeń i możliwosci ruchu.
To jest właśnie ta siła, o której mówię.
Naturalnym odruchem jest niemal natychmiastowe związanie źródła
tej siły z osobą trzecią i stąd właśnie ogromna potrzeba ucieczki
i samoistny pęd do angażowania się "na zewnątrz" dotychczasowego związku.
Jeśli jednak jesteśmy świadomi tej pułapki (czyli jeśli w stanie
zadurzenia pozostają przy nas choćby skrawki trzeźwego myślenia i pamięć
wcześniejszych, podobnych, młodzieńczych doświadczeń :) to powstaje
właśnie pytanie, które zadałem w wątku: jak tę siłę sprzedać partnerowi.
Obawiam się jednak, że mało kto w ogóle tutaj na tej grupie
( i chyba w ogóle ;) rozważa ten temat w podobnych kategoriach ;).
Na pytanie "jak" odpowiedzieć uniwersalnie się nie da, natomiast
rzeczywiście, to nie jest coś, co da się ułożyć w "plan", "żelazną
strategię". Natomiast można jasno powiedzieć: nasza postawa
musi być pełna szacunku. Trzeba sobie wyraźnie zdawać sprawę z tego,
że w pewnych sferach mamy przewagę, podlegamy ogromnym pokusom itp.
Że partner będzie zaskoczony sytuacją jeszcze bardziej, niż my
(romansów się nie planuje).
Osobiście uważam, że w takiej sytuacji nie ma najlepszego konia, na którego
można postawić. Ani szczerość, ani otwartość, ani milczenie. Jedynie trudna
do poskładania, osobista i pełna pomyłek mieszanka tych postaw. Natomiast
nie widzę tu miejsca na "fałszowanie". Jeśli chcemy, by partner uzyskał
mniej wiecej to samo co my - czyli dystans do sytuacji i zaczął myśleć
o swoich własnych potrzebach - musi mieć możliwie samodzielnie wypracowany
obraz sytuacji i pewność, że nie uprawiamy manipulacji - co najwyżej nie
jesteśmy gotowi o pewnych rzeczach mówić, lub co bardzo częste w takich
trudnych emocjonalnie sytuacjach - sami nie wiemy, jakie są nasze odczucia,
jakie mamy plany, oczekiwania, oceny. Ale musimy, wbrew organicznej wręcz
pokusie ucieczki, udzielić partnerowi pewnego podstawowego wsparcia - okazać
mu szacunek i zaangażowanie. Jest to o tyle trudne, że "czynnik zewnętrzny"
nie jest obrazkiem, ale także osobą z krwi i kości, która przeżywa stan
"zaangażowania".
> Realizacją może być nowy typ romansu: "romans który wzmocni małżeństwo"
> - który rozwiązuje nasze problemy ze współmałżonkiem i symbolicznie
> godzi zwaśnionych rodziców. Zastrzegam, się, że może trafiam
> kulą w płot i to co piszę można rozumieć tylko jako ilustrację
> możliwej "głębokości uwarunkowań" postawionego problemu a nie
> poprawną interpretację.
To bardzo ciekawy aspekt i na pewno nie jest to "kula w płot" ;)))
Natomiast powtórzyłbym tu to, co powiedziałem wyżej: "romansu się nie
planuje". Nawet głęboka świadomość pewnych uwarunkowań nie jest
gwarancją, że nie wejdziemy w koleiny. Czasami wręcz warto się
spytać: czy energia poświecona na to, by omijać przygotowane koleiny
nie dałaby się lepiej spożytkować na to, co spotkamy na skrzyżowaniu
z innymi koleinami ;). Zbytnie skupianie się na walce ze swoimi
uwarunkowaniami to znów jakaś forma egoizmu, która nie pozwala nam przeżywać
rzeczywistości w sposób pozytywny taką jaką ona jest i np. może utrudniać
akceptację faktu, że inni także brną w koleinach i są wobec tego raczej
dość bezradni. Czasem dużo lepiej sprawdzają się tu mądrości ludu w stylu
"Bóg tak widać chciał" i pozostaje tylko odrobina przytomności by
wykonywać na bieżąco drobne korekty. Walkę z Bogiem zostawiamy politykom
z lewicy ;).
> Niezależnie od tego: Wybór jest pomiędzy "byciem sobą" /cokolwiek
> miałoby to oznaczać/ a "zaprzeczaniem sobie" /cokolwiek miałoby to
> oznaczać/. Podkreślam to "cokolwiek", aby nie odbierać w sposób
> uproszczony pierwszego jako "dobre" a drugiego jako "złe", dodając,
> że chodzi mi indywidualne i bardzo subiektywne doznanie możliwej
> granicy kompromisu, poza którą są już tylko rozwiązania z "grubej
> rury". Tu zresztą przebiega granica wiedzy i odpowiedzialności innych,
> choć jak zauważam wiele osób chętnie ją przekracza :-)
Otóż to ... ;)
Ja też troszkę bardziej stawiam na "bycie sobą" (a i tak jest to akrobatyka
do potęgi), ale żadnych radykalizmów tu nie proponuję ...
|