Data: 2004-04-20 23:05:53
Temat: Re: czemu nie można cały czas być szczęśliwym?
Od: "redart" <r...@o...pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
Użytkownik "Natalia" <k...@p...onet.pl> napisał w wiadomości
news:c643c2$9pt$1@news.onet.pl...
> a może ktoś potrafi? ;)
> a tak to niby wszystko jest oki, pełnia szczęscia
> zadowolenie, radość itp
> i nagle pojawia się jakaś przeszkoda
> czy smutek jest nam do czegoś potrzebny?
> jakie byłoby życie bez niego? ;))
Hmmm... Ja tak z grubszej rury od razu: w takowym
buddyzmie promuje się pogląd, że nieszczęście wynika
z pewnej kombinacji przywiązań i nieświadomości.
W szczególności ze słabo uświadomionych przywiązań
lub przywiązań, które narosły w wyniku nieświadomości
i są trudne do wykorzenienia.
Np. taka skłonność do traktowania naszych
partnerów życiowych na sposób przypominający
relacje między naszymi rodzicami - jest zazwyczaj
nieuświadomiona dopóki na stałe i na poważnie się
nie zwiążemy i nie powstaną poważne konflikty. Dopóki
nie zostaniemy zmuszeni do głębszej refleksji nad sobą.
Wtedy może nastąpić uświadomienie, ale w dalszym
ciągu jeszcze możemy pozostać wobec siebie "bezradni".
Ciekawą stroną zagadnienia jest fakt, że nasze umysły
mają "fenomenalną" naturalną skłonność do generowania
przywiązań wszędzie tam, gdzie ich wcale nie ma. Czyli
sami sobie stwarzamy ograniczenia z powodu których
potem cierpimy.
Np. jeśli przyjrzeć się rozwojowi małego dziecka (na
bazie doświadczeń z moją dwuletnią córeczką):
takie dziecko wręcz poszukuje "powodów do niezadowolenia".
Będzie forsować każdą granicę, którą się mu postawi
i konsekwentnie będzie wyrażać swoje (czasem "bardzo głębokie")
niezadowolenie z powodu "nie, moja droga". Ma więc naturalną
skłonność do poszukiwania granic w otaczającym świecie
i dodatkowo, co bardzo ciekawe, pomimo dużej przestrzeni,
jaką otrzymuje w ramach tych granic, osobowość jest na tyle
ekspansywna, że obrazowo rzecz ujmując, istotnie znacząca jej część
przylega na stałe do "miejsc granicznych". Innymi słowy: ego lubi budować
siebie na bazie widzialnych granic. Angażuje ogromną masę energii
na to, by przyczaić się na punktach granicznych i je stale monitorować.
A punkty graniczne mają to do siebie, że są dynamiczne. To punkty
niestabilne, to jeden wielki front. Front życia i śmierci, chciałoby się rzec.
Fron porządku i chaosu. To jest właśnie to miejsce, na bazie
którego akurat bardzo ciężko zbudować coś stabilnego. Będzie to coś,
co trzeba ciągle pilnować, angażować energię, gdzie jesteśmy narażeni
na ponoszenie porażek, niewygody itp. Człowiek dorosły zyskuje tę przewagę,
że uzyskując dojrzałość potrafi lepiej określić swoje granice, ocenić,
które wymagają pilnowania, a które są stabilne same z siebie w dłuższym
czasie (jak często należy aktualizować dane w tych paskudnych urzędach
skarbowych ? :). Potrafi wycofać energię z granic i pozwolić sobie na
większą swobodę wykorzystania przestrzeni, która jest wewnątrz.
Czyli może delektować się uzyskaną przestrzenią, eksploatować
istniejacy w niej potencjał, realizować siebie takim, jakim się widzi.
Problem w tym, że w bardzo wielu wypadkach cecha zachłanności,
ekspansywności pozostaje i dalej ogromna ilość energii jest angażowana
w walkę. Dobrym przykładem mogłyby być niektóre ostatnie dyskusje
na tej grupie, w których pewne osoby widziały cel w angażowaniu
ogromnej energii w to, by kopać wirtualne psy dobierające im się
do wirtualnych nogawek :) ). Bezsprzecznie sytuacja ta z punktu
widzenia "gryzionych" była, jeśli nie cierpieniem, to pewnym
dyskomfortem. A jednak walczyli ! Widzieli w tym sens, widzieli
w tym cel, widzieli w tym sposób na wyrażanie siebie.
To jest pewien paradoks: w pewnym sensie lubimy nasze cierpienie.
Dlatego, że nasze cierpienie w istotny sposób określa naszą
tożsamość. Istnieje ścisły związek między czerpaniem satysfakcji
z poczucia własności siebie samego, a cierpieniem związanym
z utrzymywaniem tej własności. Rzeczywistość ma to do siebie,
że jest nietrwała i "nasza własność" ciągle się zmienia. Musimy więc
ciągle określać ją na nowo, gromadzić rzeczy subiektywnie
wartościowe a odrzucać subiektywnie niedobre. Dokonujemy
podziału ja-reszta świata i angażujemy dużo energii w utrzymanie
tego statusu.
Czasem warto jednak zauważyć, jak dalece iluzoryczny jest ten
podział, jak dalece subiektywny. Jak wiele niepotrzebnych
rzeczy trzymamy jako swoje a których utrzymywanie
jest przyczyną konfliktów z otoczeniem. No bo tak
już mamy: jak jestem "moim ja", to muszą być tego
jakieś konkretne oznaki. Jeśli nie mam już nic, to mam
przynajmniej swoje ciało i swoje myśli. No niestety -
nie mam nawet ciała ... Ciało się starzeje i stopniowo
wymyka naszej kontroli. Generalnie sami sobie ciągle
wymykamy się spod kontroli. Np. w trakcie snu.
"W realu jesteśmy porządni" (w czynach, nie w myślach
i nie samotnie w ubikacji ;).
I co na to poradzić ? :)))
Może da się jakoś wyluzować ? Może da się czerpać
szczęście bez wiązania go z "posiadaniem czegoś", w
szczególności posiadania siebie ? Bez ścisłego przywiązania
do ciała i wrażeń zmysłowych, jakich ono dostarcza ?
Problem jest jednak niełatwy, bo czegoś takiego
nie możemy uzyskać zwykłym "OK. Teraz już wiem.
Od dzisiaj niczego nie posiadam". Niestety ...
Nasz układ nerwowy będący nośnikiem świadomości
ma naturalne, pierwotne, głęboko zakorzenione własności
każące mu z automatu tworzyć podział "ja-reszta świata".
Każda krwinka w naszym ciele ma na sztywno zapisaną
świadomość: "rozpoznaj i zniszcz wroga". Działa
egoistycznie. Jest dwubiegunowość: ból i narkotyczna
przyjemność orgazmu.
Są wiec sprawy, ograniczenia, których nie przeskoczymy
dobrym pomysłem na dalsze życie, nie przeskoczymy ich
zaawansowaną terapią u psychoterapeuty ani nawet
w jakikolwiek inny sposób. Dopóki istnieje ciało, dopóty
istnieją bolesne ograniczenia dla umysłu, który weń
zamieszkuje i który się z nim identyfikuje. To się w
buddyzmie nazywa karma i "ja" - jej właściciel - coś,
czego "nie przeskoczymy". To coś, co musi się wypalić
(no może ...).
Warto jednak podkreślić, że to jednak nie ciało jest
cierpieniem. Karma zaś nie jest czymś "poza nami",
na co nie mamy wpływu. Cierpienie powstaje na styku
ciało-umysł-pojęcie tożsamości. Natomiast przeciętna istota
- czy to ludzka, czy inna - w ogóle nie czyni tego typu
rozróżnień. Dla niej umysł i tożsamość to jedno i w dodatku
na stałe przywiązane do jednego ciała z całą jego krótką przeszłością
i wyobrażeniami o nieskończonej przyszłości. Każdy zamach
na ciało lub subtelniejsze wymiary świadomości jest
odbierany jako zamach na jedynie istniejący, "własny"
wszechświat. Czyli wszystko jest odbierane w kategoriach
osobistych. Mało jest dystansu do tego, co się dzieje w
rzeczywistości, mało jest współczucia do innych istot, mało
jest "obiektywnej" obserwacji.
"Ja" nie znosi pustki: zawsze w pustce znajdzie sobie coś,
co pozwoli mu się określić: "to jestem ja", "a to nie jestem ja".
"To jest moje", a "to nie jest moje". "To jest dla mnie
dobre, a to złe". "To jest fajne, więc bierzemy, a to jest
brzydkie, więc wywalamy i zamykamy drzwi".
Przylgnie do każdego zjawiska i spróbuje ustalić(!) swoją relację.
Ustalić, czyli uczynić niezmienną, rzeczywistą.
Ale - rozpisałem się ... Na razie dość ...
|