Data: 2002-08-23 13:01:16
Temat: Chyba mi smutno (dlugie)
Od: "Andrea " <a...@N...gazeta.pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
Mam Mezczyzne. Kocham go bardzo.
Ale to facet z przeszloscia, a nawet z terazniejszoscia. Kiedy go poznalam
(jeszcze bez emocji, uczuc, romansu) - dobrze ponad dwa lata temu -
wiedzialam, ze ma dzieci i ze mieszka z nimi i ich mama. Wiedzialam, ze to
zwiazek w stanie rozkladu. Potem - duzo potem - cos sie miedzy nami zaczelo
dziac, potem sie pokochalismy. Wersja byla taka, ze mam czekac, bo
wiedzialam, ze on szybko sie stamtad nie wyprowadzi, bo - zeby bylo
smieszniej - dzieli nas prawie 400 km. wiec wyprowadzka wiazalaby sie m.in.
ze zmiana pracy. Na poczatku zapytalam, czy sa malzenstwem - uslyszalam, ze
nie. Dlatego zdecydowałam się na ten związek, jednak slub był dla mnie zawsze
jakims tabu, moja matka tak mnie wychowala – nie pozwoliłabym sobie na
swiadomy związek z żonatym mezczyzna. A potem ustalilismy, ze czekamy -
robiac wszystko, zeby byc razem. Wszystko, czyli trzeba to jakos madrze
poukladac, bo dobro dzieci, bo ich mama nie jest niczemu winna, bo trzeba
poustalac i poukladac tysiac rzeczy. No wiec czekalam. Minelo ponad rok. Nie
zmienilo sie nic - troche za duzo przeciwnosci napotkalismy (chwilami mialam
wrazenie, ze wszystko sprzeciwilo sie przeciwko nam). Spedzamy ze soba 2
weekendy w miesiacu. Poza tym maile, telefony, SMS-y. Ale to malo.
Wierzylam mu ogromnie, jego slowo bylo dla mnie wlasciwie swiete. Nie mialam
zadnych absolutnie watpliwosci. Az do dnia, w ktorym - przez moich rodzicow,
ktorzy rozmawiali z jego mama (no wiecie - dlugi zwiazek, zdazyli sie
poznac) - dowiedzialam sie, ze on jednak jest zonaty. Tylko oklamal mnie -
wiele wiele miesiecy temu, a potem utrzymywal w tym klamstwie. Co wiecej -
wiele razy rozmawialismy o slubie, przede wszystkim koscielnym - a on takiego
slubu wziac ze mna nie moze, bo po prostu ma juz zone. W pierwszym momencie
wpadlam w histerie, chcialam odejsc. Nie umialam nawet tego. On przepraszal,
prosil o wybaczenie, widzialam i wciaz widze, ze cholernie zle sie czuje z
tym, ze mnie oklamal, ze ma wyrzuty sumienia, ze czuje ze zawiodl moje
zaufanie. Twierdzi, ze po prostu sie bal, ze odejde. I fakt – znal mnie już
na poczatku na tyle, ze wiedzial, ze odejde.
Teraz mam ogromne problemy z tym, zeby mu zaufac. Kiedy mowi, ze w koncu
wszystko sie pouklada i w koncu bedziemy razem - brakuje mi wiary. Nie umiem
sie pogodzic z tym, ze on jest juz "zajety", nie umiem o nim myslec jako o
_moim_ Mezczyznie, widze go tylko jako meza innej kobiety. Nigdy nie bylam
mocno religijna, ale chcialam wziac slub koscielny - z dwoch powodow. Jednym
z nich byly dziewczece marzenia o bialej sukni, welonie, kosciele... o tym,
ze jak tam wybrany mezczyna mi przysiegnie, to musi sie udac i bedziemy
szczesliwi. A po drugie dlatego, ze jednak jestem wierzaca (w jakis moze
wlasny sposob), i bardzo chcialam, zeby jakis Absolut czuwal nade mna i nad
rodzina, ktora chce zalozyc. Okazalo sie, ze nic z tego - i to w taki raniacy
mnie sposob. Nie umiem myslec o nim jako o swoim narzeczonym - w moich oczach
to maz innej kobiety, ktorym na zawsze zostanie. Propozycja slubu cywilnego
(ktora oczywiscie natychmiast padla) zranila mnie niemal do zywego - moze to
glupie, ale kiedys moglabym zrezygnowac z ceremonii w kosciele, ale teraz nie
moge przestac myslec, ze Ona i tak na zawsze zostanie wazniejsza, ze ja na
zawsze pozostane _druga_ zona, ta gorsza, bo tylko cywilna - a jej przysiegal
przed oltarzem. I ta propozycja slubu cywilnego - Boze, nie moge sie do tego
przemoc, bo widze to tak, jakbym miala podpisac umowe cywilna przed
urzednikiem - gdziez tu miejsce na uczucie? To ma byc gwarancja zwiazku?
Gdybym byla jedyna, pewnie poszlabym do urzedu - z perspektywa bycia "druga" -
nie jestem w stanie sie przemoc.
I coraz czesciej sie zastanawiam, czy ten zwiazek ma racje bytu, czy odbuduje
w sobie zaufanie do niego, czy bede sie umiala przelamac i isc do USC (teraz
to budzi we mnie obrzydzenie, takie samo jak zycie z nim w konkubinacie - ale
zeby nie bylo niedopowiedzen - ja ABSOLUTNIE nie mam NIC przeciwko slubom
cywilnym ani konkubinatowi, po prostu inaczej wyobrazalam sobie _swoje_
zycie, nie widze siebie w takim zwiazku, szczegolnie w tej sytuacji, kiedy
nie mam wyboru). Myslalam, ze z czasem to we mnie przyschnie, ze troszke sie
uspokoje, tymczasem boli coraz bardziej, coraz wiecej zlych emocji we mnie. I
jeszcze w dodatku czekanie, czekanie, czekanie, i swiadomosc, ze Ona to nie
tylko jego byla partnerka, matka jego dzieci, ale tez jego zona, czyli ktos
kim to ja mialam byc. A teraz nie moge. Nigdy nie mogłam, tylko zylam w
sztucznym, stworzonym przez niego swiecie.
Mam znajomego psychologa - ale wstydze sie do niego isc i powiedziec, ze ten
mezczyzna, ktorego zreszta i on zna - oszukiwal mnie tak dlugo. Zadne z moich
przyjaciol nie wie, ze moj "narzeczony" jest zonaty, nikomu nie przyznalam
sie, ze on - wlasnie on - oszukiwal mnie tak dlugo. Walcze z tym sama.
Zaczelam walczyc z nim. Widze, jak go trace - nie dlatego, ze on odchodzi,
ale ze ja sie odsuwam. I strasznie mi szkoda tego, co nas laczylo a juz sie
zepsulo, tego co mogloby nas jeszcze polaczyc, ale odleglosc to psuje, moich
marzen i jego obietnic. Moze - gdyby byl przy mnie - latwiej byloby mi sie z
tym pogodzic, zniesc to. Ale swiadomosc, ze on wciaz jest z Nia powoduje, ze
wszystkiego mi sie odechciewa. Po prostu.
I bardzo mi smutno.
I chyba potrzebowalam to wreszcie z siebie wyrzucic...
A.
--
Wysłano z serwisu Usenet w portalu Gazeta.pl -> http://www.gazeta.pl/usenet/
|