Data: 2004-09-09 13:46:00
Temat: Re: do Alla - dzis jestem ...
Od: "... z Gormenghast" <a...@p...not.pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
Witaj * kachna * w news:u2E%c.248541$vG5.215774@news.chello.at... :).
/.../
Wyczuwasz puls? Będzie arytmia? To jeszcze nie zawał - jakby co..;)
Niemniej.. warto by się rozejrzeć, za jakąś pomocą medyczną...?;)
> > obiad o ósmej wieczorem... bardzo to romantyczne, /.../
> ;) Niestety nie ma w tym za grosz romantyzmu. Co gorsza, to jedna
> z tych rzeczy, na które nie mam w ogóle wpływu - kolejny dowód
> na brak harmonii w moim życiu ;)
Niestety. I pewnie tak widziana dysharmonia jest rzeczą
praktycznie powszechną :(. Może więc trzeba tej harmonii
szukać gdzie indziej? Na szybkość życia wymuszane warunkami
zewnętrznymi, mamy niewielki wpływ. Może więc trzeba tego
szukać wewnątrz siebie? W tych "azylach", w ich umiejętnej
rozbudowie? W pogodzeniu wody z ogniem? W złotym środku?
> > > > :)). A z wyciszeniem to jest tak, jak z salą koncertową. /.../
> > Bywasz czasem? /.../
> ;) Znów - niestety nie... Ale chociaż czasem chętnie bym poszła,
> nigdy nie byłoby to moją pasją. Dla mnie nawet fałsz jest
> znośny (oczywiście w niewielkich granicach), byle wykonywany
> z prawdziwym, gorącym zaangażowaniem ;))
> Chociaż nagrań koncertowych - czegokolwiek - nie lubię.
:)). Cudnie. Mamy więc wprost przykład drugiego, "skrajnego"
bieguna. Gdybyśmy teraz skupili się na tychże biegunach, okazałoby
się, że ten fragment stanowi barierę nie do przebycia, potencjalne
źródło sporów, zgrzytów, konfliktów, niezadowolenia, żalu.. i czego
tam jeszcze ;))). Cieszę się, że coś takiego się ujawniło :).
Dzięki temu, można zwrócić uwagę na _błąd_, jaki jest podstawą
wszelkich chyba nieszczęść - ignorowanie _uprawnionych w pełni_
postaw, upodobań, racji, innych od naszych...
Mogę się nad tym chwilę zadumać?...;)
Jeszcze nie tak dawno, jeden z Udziałowców PSP ;), perorował
na temat obserwacji, iż szukamy kontaktów o cechach "podobnych"
do własnych preferencji. Że otaczamy się ludźmi o podobnych
zainteresowaniach, gustach, wymaganiach wobec świata zewnętrznego.
Sądzę, że ma to podstawy w prostej zasadzie unikania obciążeń tam,
gdzie to tylko możliwe. Po cóż mamy wiązać się emocjonalnie z grupą
fanatyków piłki nożnej, skoro w kopaniu piłki nie widzimy niczego
interesującego. Po cóż mamy rozwijać kontakt z drugim człowiekiem,
skoro epatuje on wyłącznie pragnieniem udowodnienia, ze dwa dodać
dwa, równa się cztery pik. A piki nas wcale nie interesują, tak jak i inne
kolorowe plamy namalowane na kartach do gry.
Szukamy więc tych, którzy podzielą nasze upodobania.
W tym potwierdzeniu upatrujemy zapewne podświadomie, jakiś korzyści,
poszerzenia własnych horyzontów w wybranych przez nas dziedzinach,
konstruktywnego współdziałania.
I ma to sens. Trudno wyobrazić sobie twórcze współdziałanie trenera
skoczków narciarskich (który świata poza skoczkami nie widzi),
z doskonałym kucharzem, który na widok skoczka dostaje mdłości ;).
Świat jest jednak bardziej złożony, i obok jednych ciekawych rzeczy
istnieją inne, które mogą okazać się równie ciekawe, ale budzą, póki co,
naszą niechęć, na skutek niemożności poznania wszystkiego na raz.
Kłopot rodzi się więc wtedy, gdy zaczynamy _wymagać_ od kogoś,
aby podzielał nasze poglądy, upodobania, preferencje - nie rozumiejąc
dynamiki wszystkich procesów związanych z rozwojem i uczeniem się.
A przecież nic złożonego nie powstaje natychmiast, ale rodzi się od
małych bądź większych iskierek i narasta w kierunku nasycenia.
Stopniowo i powoli. Przez całe nasze krótkie życie.
Jeśli więc teraz spotykamy się w połowie drogi, jest _pewne_, że
nie ma między nami pełnej harmonii. Wypełnieni jesteśmy całą masą
"wrzecionowatych tworów mentalnych" określających nasze poglądy,
upodobania, preferencje, gdzie każde z nich posiada dwa bieguny -
biegun akceptowany i biegun negowany (dodatni i ujemny, biały i czarny).
Regułą jest, że poprzez "kolory" tych właśnie biegunów określamy się
na zewnątrz, jak też jesteśmy poprzez nie postrzegani z zewnątrz.
Bieguny tkwią tak jakby na zewnętrznej warstwie naszej osobowości,
tej która jest pokazywana światu.
Konsekwencją zderzania się, pośpiechu, konieczności podejmowania
szybkich decyzji jest to, że robimy wszystko, by kolory tychże biegunów
nie były rozmyte. Inaczej mówiąc, cały system społeczny wymusza
na nas czytelność w odniesieniu do kolorów biegunów, równocześnie
kompletnie ignorując fakt, że żadna sprawa, upodobanie, pogląd czy
preferencja, nie ogranicza się do bieguna, ale jest continuum pomiędzy
dwoma przeciwstawnymi biegunami. Jest więc RELACJĄ pomiędzy
skrajnościami.
Moim zdaniem, dojrzałość emocjonalna i nie tylko, polega na tym,
że nie koncentrujemy swej uwagi na powierzchni zjawisk, na widocznych
wyraźnie (bądź niewyraźnie) biegunach, które zawsze mogą być czarne
lub białe, puste lub pełne do połowy. Wystarczy tylko jeden mały błąd
interpretacyjny, aby dokonać przeskoku z jednej, na druga stronę...
Dojrzałość tę widzę w dostrzeganiu istnienia środka, jako drogi
wypełniającej skrajności.
Jeśli więc teraz mówisz mi, że:
> nagrań koncertowych - czegokolwiek - nie lubię.
w sytuacji, gdy ja na przykład jestem w takich nagraniach zakochany
po uszy - nie wpadam w panikę!! Nie odtrącam Cię, jako kogoś
nie pasującego do mego świata. Wiem, że suma Twych doświadczeń
zbudowała w Tobie taki a nie inny biegun upodobania - przykładowo
inny od mojego. Ale w żadnym razie nie stanowi to przeszkody
w dojrzałym podróżowaniu we wnętrzu tego przejawu życia, gdzie to
podróżowanie stanowi dopiero o wszystkich smakach i radościach,
w przeciwieństwie do płaskiego delektowania się powierzchowną
zgodnością tego, co widać na jednokolorowych biegunach.
Jak to przełożyć na język tolerancji, umiejętności słuchania drugiego
człowieka, akceptowania tego, co w nim odmienne?
To nie jest sztuka dla sztuki!!
> > > Dopasowywanie się do średniej wygląda jakoś ... łatwiej,
> > > bardziej prawdopodobnie.
> > No i mamy obraz dipoli. Punktów w przestrzeni o odmiennej
> > polaryzacji, z rozpiętymi między nimi liniami pola. Pytanie - czy
> > harmonia oznacza odrzucenie sprzeczności i skupienie się (widzenie)
> > tylko jednego bieguna? Tego, który wydaje się być łatwiejszy?
> > przyjemniejszy? Czy może trzeba stale patrzeć, a nawet wypatrywać
> > RELACJI pomiędzy biegunami?
> Wszystko zależy od tego, co co nazwiemy odrzuceniem. Myślę,
> że właściwe byłoby ... pójście w jednym kierunku, jednocześnie
> zdając sobie sprawę, co jest w drugim, albo przynajmniej - że w ogóle
> jest drugi kierunek. Ale iść trzeba, żeby nie siedzieć na kamieniu
> i nie spoglądać tęsknie raz w jedną raz w drugą stronę.
> W każdym razie ja oczekuję od siebie samej podjęcia takiej decyzji.
> "Tu i teraz". Ale nie umiem. A może źle myślę, może to nie jest
> niezbędne i ktoś mi w końcu powie jak to ze sobą pogodzić?
No tak. Ty chcesz konkretu. Recepty. Mapy drogowej. Sama jej
szukasz, wypatrujesz.
A ja namawiam Cię do czegoś kompletnie nieuchwytnego. No bo
jak można oczekiwać od kogokolwiek by szedł w OBU kierunkach
na raz? ;)). A jednak to właśnie sugeruję, o tym właśnie mówię.
Umiejętność podróżowania w obu kierunkach na raz, to dla
przyzwyczajonych do poruszania się po płaskim terenie umysłów, rzecz
niewyobrażalna. Mówią - "jeśli odwrócę się plecami w jedna stronę,
i pójdę przed siebie, to wybór ten przekreśli mi możliwość podróży
inną drogą". I tak rzeczywiście jest, ale tylko w świecie płaszczaków.
Wystarczy (wystarczy...), odnaleźć tylko jeden wymiar więcej,
aby bez trudu podróżować dwoma drogami równocześnie...
I mieć z tego podróżowania proporcjonalnie (do kwadratu?) więcej
korzyści, radości dawanych i odbieranych.
Czy wyobrażasz sobie, jak można zamknąć w dłoni, tę samą dłoń?
...
> > > Twoja interpretacja jest super. Pies stanowi element ...
> > > pogodzenia się z przypadkowością życia /.../
> > Twoja interpretacja jest super :)^.
> > Lecz gdyby na tym poprzestać, ktoś mógłby wyciągnąć wniosek,
> > że nie ma to jak Pies w Drodze (słuszny), i że znalezienie Go wystarczy,
> > by być szczęśliwym i dawać szczęście. No i tu zaczynają się schody ;)).
> Błąd - gdyby było tak jak piszesz, posiadanie Psa byłoby celem,
> a nie środkiem, pomocą, wsparciem w osiągnięciu celu....
Dokładnie. Przy czym zmieniłbym słowo "posiadanie" na ...
współdzielenie się Psem, jaki potencjalnie tkwi w każdym
podróżnym z osobna...
> > A może to najpierw samemu trzeba stać się Psem?
> "Nawet" dla K. celem jest coś więcej niż tylko Pies. Zwykle nic ich
> nie gna, bo mają swój cel pod nosem, wokół siebie. Nie wiem, nie umiem
> postawić się w takiej sytuacji, ale może wtedy ten pies nie jest tak
> potrzebny? A raczej ... czasem okazuje się po fakcie, że był potrzebny.
> Myślę tu o zaganianych kobietach, praca dom, gdy okazuje się, że
> jakoś bokiem minęły całe lata i kobieta... znikła, że sama stała się
> czyimś Psem - pomocą, towarzystwem, wsparciem... ale przestała
> być sobą. Gdyby w tej drodze miała Psa - może prawdziwych
> przyjaciół, może jakieś "zajęcie dodatkowe" - nie zatraciłaby się tak
> w codzienności.
Masz rację oczywiście. Istnieje ewolucyjna dysproporcja, która
wraz z dokonaniem się połączenia dwóch istot i wykreowaniem
fizycznego skutku ich spotkania, wiąże K i M inaczej. Związanie
Kobiety z dzieckiem i domem jest czymś bezwzględnym, o wiele
mocniejszym niż związanie z tym samym M. M prawdopodobnie
widzi siebie w roli kreatora, a już w mniejszym stopniu konsumenta
spokoju w zaciszu domowym. Tak więc po okresie gonitfy...
zmierzającej do zabezpieczenia bytu rodziny, po ułożeniu tych
wszystkich osłon i ozdób na rodzinnym wigwamie, po dotrwaniu
do chwili, gdy jego syn lub córka mogą już uczyć się samodzielnie
od "reszty świata", M (tak jak i w mniejszym zapewne stopniu K),
tracą wiele ze swoich dotychczasowych racji bytu.
> > Jak w takim razie mogłaby wyglądać Droga do celu?
> (Przyznaję, że podchodzę do sprawy bardzo subiektywnie ale)
> - jedno z moich ulubionych powiedzonek to "nie o to chodzi
> by złapać króliczka, ale by gonić go..."
> Powiedziałabym, że samo podjęcie wyzwania - nie każdego,
> ale tego, jakie uznajemy za istotne - jest czasem celem.
> Pozwala na zbudowanie w sobie pewnej wartości jaką jest
> "próbowałem". Większość ludzi zbyt łatwo rezygnuje z tego,
> ciesząc się namiastką jaką już osiągnęli.
Bardzo mi ten pogląd odpowiada...:).
> Tak naprawdę uważam, że "dobry cel w życiu" ma trzy etapy:
> samo znalezienie tego właśnie celu, podjęcie wyzwania
> i - ewentualnie - osiągnięcie go.
> Niektórzy szczęściarze to pierwsze mają już w sobie, więc
> i wyzwanie jest dla nich czymś naturalnym. Wydaje mi się,
> że im więcej wątpliwości mamy na początku, tym trudniej
> przejść do "punktu drugiego". Dlatego tak przyczepiłam się
> do tego ustalenia właściwego celu...
> Ten ostateczny cel nie musi być "pojedynczy". Podzielenie
> go na jakieś fragmenty sprawia, że ryzyko zawodu jest mniejsze.
> Ale myślę, że jednak konkretyzacja celu jest przydatna. A może
> to tylko dlatego, że to ja nie umiem sobie z tym poradzić?
> Myślę, że to:
> > Celem - harmonią - będzie więc, moim zdaniem, RELACJA
> > pomiędzy marzeniem o ~^miłości^~, a tym, spotkanym na
> > drodze "mirażem",
> jest tu najważniejsze. Jednak w swym pesymizmie wydaje
> mi się to nie do ogarnięcia przez mój maleńki móżdżek.
Jeśli już ukierunkowujemy się na cel w postaci relacji pomiędzy
skrajnościami, to jesteśmy prawie w domu!!
Sądzę, że _dzięki takiemu podejściu_ (takiej optyce), każda dosłownie
sprawa, jaka nas dzieli i mnoży, cieszy i martwi, dostaje nowych skrzydeł.
Patrzymy na siebie nawzajem nie jak na zbiory poszczególnych cech,
nawyków, zwyczajów - do rygorystycznego zaakceptowania lub
równie rygorystycznego odrzucenia, ale jak na zbiory podlegające
zmianom, jak na nosicieli procesów, które się dzieją stale i stale
mogą zmieniać powidoki poszczególnych stanów i wzajemnych relacji.
Jest to podejście zarówno obiecujące jak i maksymalnie interesujące,
coś, co nie pozwala się nigdy nudzić, co daje niemal gwarancję
pełnoskalowego życia emocjonalnego - kto wie - może i na całe życie.
Nie mów więc o swoim "maleńkim móżdżku" z dezaprobatą i poczuciem
winy. Kto zrobił Ci takie kuku!!?
Oczywiście wiem, że to jest maska i w pełni ją, jako maskę akceptuję.
Nie dlatego, że "z małym móżdżkiem" można sobie łatwiej poradzić -
nic podobnego!!!:||. Akceptuję ją jako nieograniczony potencjał, jako
ukazywany na zewnątrz jeden biegun czegoś, co tak naprawdę kryje się
w relacji, w Drodze.
> Poza tym właśnie tu przydałaby się pewne sprecyzowanie,
> czym jest to marzenie.... Bez niego nie da się odróżnić
> celu od mirażu.
Wyżej wspominaliśmy marzenie o ~^miłości^~. Rozumiem jednak,
że jest to przenośnia, model wszystkich innych, mniej pasjonujących
marzeń i celów. Punkt skrajny na skali marzeń.
Czym ono jest? Moim zdaniem marzenia śmiało mogą być wyobrażeniami
Ideałów. Jakichkolwiek. O ile tylko nie traktujemy ich podręcznikowo,
słownikowo, sztywno, schematycznie i rygorystycznie. O ile je również
postrzegamy jak RELACJE. A więc rzeczy dwustanowe z rozpiętymi
między poszczególnymi stanami liniami sił pola emocjonalnego.
W ten sposób każde marzenie jest czymś praktycznie osiągalnym,
mimo iż nadal pozostaje ideałem.
A "miraż"?... Nazwaliśmy mirażem stan realnie osiągnięty. Nie jest to
więc najlepsze określenie. "Miraż" to jakieś złudzenie, coś co "w praniu"
nieodwołalnie wywoła dysonans i zawód.
Realia wcale nie muszą wywoływać zawodu i dysonansu, o ile nie będziemy
sztywno przypisywać im walorów skrajnych, o ile będziemy dopuszczać
w nich wszechobecną dynamikę procesów.
> To trochę jak kula ziemska - żeby człowiek nie wiem jak wysoko
> dotarł, nigdy nie zobaczy jednocześnie całej powierzchni.
> I jak wchodzenie na górę - jeden wystartuje spod południowej ściany
> Lhotse z delikatnie mówiąc marnymi szansami na powodzenie, inny
> weźmie się za coś prostszego i dotrze na górę, ale zgubi po drodze
> okulary i nic nigdy nie zobaczy... ktoś jeszcze inny nie będzie pchał się
> tak wysoko, ale dzięki spostrzegawczości i wyobraźni zobaczy znacznie
> więcej, niż jego towarzysze... a i tak największa grupa będzie uważała,
> że w ogóle nie warto się wdrapywać na górę, bo to niepotrzebne,
> niebezpieczne, a to co najbardziej interesujące i tak jest przy ziemi.
> Trzeba mieć przekonanie, cel, wiarę - tylko to daje siłę.
Opisujesz świat płaszczaków. Rozgwiazdy których szukamy, są
wielowymiarowe.
> No właśnie... problem chyba w tym, że ja uparłam się aby koniecznie
> ubrać cel w "słowa", jakoś go określić, sprecyzować. Może to dlatego,
> że nie widzę wokół siebie niczego, na czym można byłoby się oprzeć,
> niczego pewnego, stałego, tylko wiatr. Jeśli więc nie mogę stanąć
> na niczym trwałym, to chociaż cel chciałałbym zobaczyć jakiś
> konkretny. Ot, żeby mieć się czego przytrzymać.
Nie spróbujesz znaleźć tego w sobie? Weź spróbuj...
Wyobraź sobie siebie wśród skrajności. Dodaj sobie 30 lat.
Odbierz urodę, dodaj ubóstwo. Dodaj zagubienie i niezrozumienie
otoczenia, samotność. Zostaną Ci wtedy ... Ptaki.
Wypełnij je treścią, słońcem, wiatrem, wodą, zieloną łąką
i mnóstwem ławek po drodze. Ciepłych i przyjemnych.
Czy taka podróż wystarczy, aby spojrzeć na siebie dzisiejszą
z boku? Z góry? Z daleka? Czy wystarczy aby się uśmiechnąć,
i powiedzieć "merde".... ku temu, co dzisiaj Tobą targa?
.... nie, oczywiście - nie daję Ci żadnej recepty!! To byłoby
zaprzeczeniem tego wszystkiego, w co wierzę.
A wierzę w Moc Drogi.
> Wspaniale jest móc wyjść z domu - założyć wygodne buty, wziąć
> solidny kijaszek, plecaczek z wodą, otworzyć drzwi, rozejrzeć się wokół,
> odetchnąć głęboko i ruszyć gdzie oczy poniosą. I wrócić potem do
> domu. Ale jest jeden dość istotny warunek, trzeba mieć ten Dom.
> To coś, od czego sie zaczyna i do czego się wraca. Ten Dom jest
> jak Pies - przenośnią - może być poczuciem posiadania korzeni, może
> nim być np. poczucie własnej wartości, przekonanie, że "mam rację",
> Domem może być też np. świadomość sensu wychodzenia z domu,
> i może nim być też prawdziwe własne gniazdo. Wszystko to, co jest
> twardą, solidną podstawą dla pierwszego kroku. Cokolwiek.
> Choćby jedna mała "rzecz".
> A może po prostu mam już dość bezowocnego błąkania sie po okolicy?
Rozumiem to nazbyt dobrze. Nawet jeśli to tylko maski i słowa.
A przecież to nie tylko maski i słowa.
> Ha... tu jest problem... Tak samo jak z pytaniem: "Czy zatem jesteś
> skłonna dalej pracować na harmonią, wiedząc, że bieguny mrozu
> istnieją z całą pewnością?"............ Siedziałam i patrzyłam na nie
> dłuższą chwilę. I wydaje mi się, że wiem o co chodzi, ale odbieram
> to jako drogę nie dla siebie.... A może to jest właśnie jedyna
> najwłaściwsza droga jaką powinnam obrać? może zaplątałam się
> w poprzednich decyzjach wlaśnie dlatego, że wybierałam każdą
> inną, zamiast niej? może właśnie w niej mogłabym znaleźć jakieś
> oparcie - ot, chociażby przez sam fakt, że nią idę? ... Miotam się,
> całkiem prywatnie i zupełnie nie sci.psychologicznie...
A jednak, jest to moim zdaniem bardzo psychologiczne.
Choć zapewne nie sci.
> Na pewno masz rację, ale czy w samej naturze ekspansji nie leży
> agresja? Ekpansja powinna być jak latawiec - na długim sznurku.
> Tak żeby nałożyć na nią pewne ograniczenia, ale też żeby nie leżała
> wiecznie przy ziemi. Myślę, że tym sznurkiem właśnie powinny
> być korzenie. Tak jak napisałeś - trzeba je szanować, trzeba uznać
> pewne zasady jakie wypracowano przez tysiące lat. Ale nie mówię
> tu o sztywnym przestrzeganiu smętnych kodeksów prawnych
> i posłuszeństwie podatkowym...
Dokładnie.
> > > Na igiełki mam na szczęście pudełeczko. :)
> > :)). Na szczęście, to ja bym proponował udziergać jakiś drobiazg -
> > szaliczek na przykład magiczny. Z motylkiem. A w pudełeczku...
> > igiełki niech zostaną :)).
> Magiczny szaliczek, powiadasz ;) może to jest jakiś pomysł, chociaż
> ten motylek... nie wiem. Tylko dlaczego uważasz, że druty są b
> bezpieczniejsze niż igiełki? ;)
Motylkowi w żłoby dano. Zostawmy Go w spokoju :)).
Jest na naszym świecie mnóstwo pięknych skrzydeł.
Druty... zamiast igiełek... Może dlatego, że wszelkie druty
(z wyjątkiem kolczastych) są upakowane w moich własnych
korzeniach :). Nie tylko mogą więc dziergać szaliczki, ale też
przewodzić prądy, przekazywać napięcia, wyrównywać
potencjały. Mogą być spoiwem w przeciwieństwie do igiełek,
których funkcja jest zbyt dwuznaczna ;).
> pozdrawiam!
> kachna
pozdrawiam
All
|