Data: 2006-01-24 21:02:56
Temat: Re: O znęcaniu się nad dziećmi.... [Było: Re: Dorośli(imprezki) i dzieci...]
Od: "Nixe" <n...@f...peel>
Pokaż wszystkie nagłówki
W wiadomości <news:dr62d0$a8t$1@inews.gazeta.pl>
miranka <a...@m...pl> pisze:
> Przeginasz, Nixe. Tu nie chodzi o "pytanie kilkulatka o pozwolenie",
> tylko o zakomunikowanie planów, żeby uniknąć sytuacji, kiedy te plany
> ze sobą kolidują.
Ręce mi już opadają :(
Przede wszystkim odniosłam się m.in. do słów Elske:
"Poza tym ja jestem stroną decydującą i jeśli JA postanowię inaczej to
dziecko nie ma nic do gadania"
W jaki sposób powyższe stwierdzenie kłóci się z tym, co Ty napisałaś? Czy
to, że komunikujesz dziecku o swoich planach powoduje, że to ono podejmuje
odnośnie nich decyzję, czy że jednak ostatecznie to Twoja decyzja jest
wiążąca? Elske ani ja nigdzie nie dałyśmy do zrozumienia, że tak ogólnie
mamy w dupie nasze dzieci i w ogóle nie słuchamy, co mają do powiedzenia.
Ale akurat w przypadku_mojego_spotkania, zdanie kilkulatka na ten temat
naprawdę nie będzie miało dla mnie większego znaczenia, bo niby z jakiej
racji mam się konsultować z dzieckiem w sprawie, która go nijak nie dotyczy?
> Ja w każdym razie zawsze starałam się dać dziecku poczucie, że jego zdanie
> się liczy - od koloru skarpetek, które ma ochotę założyć, po sposoby
> spędzania czasu.
I dlatego napisałam, że moje spotkanie "to nie jest sprawa, która dotyczy
bezpośrednio samego dziecka"
Nigdzie natomiast nie dałam do zrozumienia, że nigdy i w żadnej sytuacji nie
słucham tego, co ma do powiedzenia moje dziecko i że nie zdarzają się
przypadki, że to ono podejmuje decyzję (jakie skarpetki, z czym kanapka, czy
najpierw kąpiel, a potem bajka, czy odwrotnie).
Ale tak czy siak, jeśli ja, jako rodzic, dorosły i odpowiedzialny za
niedoświadczone życiowo dziecko dojdę do wniosku, że jego pomysły są
ryzykowne albo niedorzeczne, to ja podejmuję ostateczną decyzję, od której
nie ma odwołania. I nie sądzę, by ktokolwiek inny robił inaczej. I o to
chodziło Elske, jeśli dobrze ją zrozumiałam.
> Jeśli miał inne zdanie niż ja, starałam się go
> przekonać do mojego, albo ustępowałam, jeśli to było możliwe.
A jeśli nie było, to rozumiem, że to on musiał ustąpić i dostosować się do
Twoich argumentów, prawda?
A co w przypadku, gdy to Ty ewidentnie miałaś rację, a on upierał się jak
muł i nie dawał sobie niczego wytłumaczyć? [domyślam się, że nie było takich
przypadków ;-]
> Jakoś mój autorytet na tym nie ucierpiał,
Przecież to zupełnie nie o to chodzi :(
> a traktowanie dziecka od małego poważnie, dziś procentuje.
Oczywiście, ale przeginanie w tej kwestii jest IMHO po prostu niedorzeczne.
> Nadal po prostu mówimy sobie jakie mamy
> plany i sprawdzamy, czy one nie kolidują z planami reszty rodziny
> (albo ze zdrowym rozsądkiem:).
Ale Twój syn ma już 14 lat, a nie 5!
Wyobraź sobie, że z nastolatkami też będę zupełnie inaczej rozmawiać i
podejrzewam, że dużo więcej będzie kwestii, gdzie ich zdanie i decyzje będą
dla mnie wiążące i to ja nie będę miała nic do gadania. Mówimy jednak cały
czas o kilkulatkach.
> Jeśli kolidują - plany ulegają modyfikacji.
I - wracając do tematu wątku - w jaki sposób Twoje plany odnośnie spotkania
mogłyby kolidowac z planami kilkulatka?
> Prosta sprawa. Nikt nikim nie rządzi, nikt nikomu nie
> wchodzi na głowę, a decyzje zostają uzasadnione i przedyskutowane,
> zanim wywołają bunt czy poczucie krzywdy.
_Wszystko_konsultujesz i przedyskutowujesz ze swoim dzieckiem.
Nawet to, co tyczy się_tylko_Ciebie?
A właściwie powinnam spytać, czy robiłaś tak, gdy miał kilka lat?
> Ty wybierasz opcję - "ja
> wiem lepiej, dzieci będą robiły to, co ja im każę, bez dyskusji". OK.
Nigdzie tak nie napisałam.
Napisałam tylko, że nie widzę sensu w konsultowaniu z kilkulatkiem swoich
planów odnośnie spotkania ze znajomymi, ponieważ nie jest to sprawa, która
dotyczy jego.
> Ale jeśli Twoje dzieci też nie potrafią uznać argumentów drugiej strony, i
> w każdej dyskusji to one MUSZĄ mieć ostatnie słowo i po prostu MUSZĄ
> postawić na swoim, to rzeczywiście dyskutowanie z nimi o czymkolwiek
> nie ma sensu.
I jak widzisz w takim właśnie wypadku konieczne są zakazy i nakazy, bo nie
ma innej możliwości wytłumaczenia, że tego nie należy, a to się powinno
robić.
I żeby nie było, że to moja wina, bo widocznie sama do tego doprowadziłam
swoim postępowaniem, to spieszę donieść, że całkowicie bezproblemowo
dogaduję się z córką i tu faktycznie obywa się bez większych problemów, a
zakazy i nakazy to coś, czego praktycznie nie stosuję w jej przypadku,
natomiast niemal zupełnie odwrotnie jest z synem.
Ale efekty są te same, choć dochodzę do nich zupełnie innymi sposobami.
> Ja z Adamem mogę przedyskutować każdy problem i zawsze
> jakieś polubowne rozwiązanie znajdujemy.
Powtórzę jeszcze raz i mam nadzieję, że ostatni.
Rozmawiam/konsultuję się/daję prawo wyboru/dyskutuję z dziećmi o sprawach,
które dotyczą ich (bezpośrednio lub w dużym stopniu pośrednio).
Nie robię tego, gdy sprawy dotyczą tylko i wyłącznie_mnie_/_mnie_i_męża.
A nie robię, bo nie widzę w tym żadnego sensu.
--
PozdrawiaM
|