Data: 2024-04-26 16:00:43
Temat: Re: "Schabowe"
Od: Jarosław Sokołowski <j...@l...waw.pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
Pan Marcin Debowski napisał:
>> Mieszkania też były drogie, co akurat nie powinno dziwić w zniszczonym
>> wojną kraju. Z wyjątkiem mieszkań, co ja dawali (dawali nie zawsze swoje,
>> czasem komuś zabrali). Ale że własność prywatna nie została całkiem
>> zlikwidowana, domy i mieszkania były w obrocie. Ceny takie, że to już
>> w ogóle nie mieściło się w normalnym budżecie domowyn (w sensie: ile
>> lat trzeba odkładać z pensji starszego referenta, żeby kupić mieszkanie).
>
> Książeczki mieszkaniowe, te sprawy? Pełen wkład chyba się dawało w miare
> szybko uzyskac, tylko na samo mieszkanie czekało do usr...ej śmierci.
Te książeczki też wpisywały się w cykl pod tytułem "PRL bawi się w rynek".
Trudno mi powiedzieć, ile osób to tej gry przystąpiło i założyło dzieciom
książeczki, a ilu liczyło po prostu na jakieś dawanie (np. mieszkań
słuzbowych, "kwaterunkowych", czy co tam jeszcze było). W każdym razie
głosy, że nie warto płacić za coś, co "powinno być za darmo" też się
słyszało.
Ja w latach dziewięćdziesiątych wylądowałem z wkładem nieco ponad 8 PLN
na książeczce mieszkaniowej. Brzmi śmiesznie, ale trzeba pamiętać,
że samochód Fiat 126P na początku produkcji wyceniany był na 6,80 PLN
(czyli 68000 PLZ). Nowa władza poczuwała się trochę do odpowiedzialności
za wybryki starej, więc przy pewnych staraniach można było wkład jakoś
"zrewaloryzować" -- pod warunkiem, że środki zostaną przeznaczone na
"cele mieszkaniowe". Ten warunek udało się jakoś spełnić, więc razem
z książeczką żony wyszła kwota, za którą może by się dało kupić jakiś
mały samochodzik. Do ceny mieszkania było daleko.
>> A zresztą -- Singapur też jest ciekawym przypadkiem podejścia do
>> sprawy mieszkań. Coś wiem na ten temat, ale pewnie wiele mógłbym
>> się jeszcze dowiedzieć.
>
> A co wiesz?
Że we wzorcowo zorganizowanej według liberalnych reguł gospodarce
akurat mieszkania nie podlegają regulacji rynkowej. To kontroluje
państwowo, razczej zgodnie z zasadą "każdemu według potrzeb", a nie
"każdy według swoich możliwości finansowych". Nie jest to dla mnie
żaden paradoks, bo dobra ograniczone (w Singapurze jest to przestrzeń)
zawsze wymagają regulatora. Ale szczegółów praktycznej implementacji
nie znam.
>> Ten koszyk był jak to u Czerwonego Kapturka -- nie mieściły się
>> w nim dobra trwałe, tylko samo jedzenie dla babci.
>
> Dobra trwałe były limitowane i małodostępne (w sensie mozliwości
> wejscia w posiadanie). Tak to też przecież działało. Ale ta
> ograniczona dostepność nie wynikała w zasadzie z ceny.
Zależy dla kogo. To wynika z analizy prostej funkcji y = (x-c)/x,
gdzie c jest constans i oznacza stałe wydatki na żarcie (mówiono
nawet, że "wszyscy mamy jednakowe żołądki"). Wystarczyło mieć trochę
wyższe dochody, by przy permanentnm braku możliwości zakupu tego,
co sie chce, mieć poczucie, że "jest się przy forsie". I to wkurzało.
Prości ludzie o niewielkich dochodach tłumaczyli sobie, że zwyczajnie
ich nie stać, że jest to normalna sytuacja -- przed wojną też nie było
wszystkich stać na wszystko. Może to nawet moja wina, że jestem biedny?
Władza jak mogła, broniła przed wiedzą, że w krajach bez uskiego miru
równie prostych ludzi stać na o wiele więcej.
>> To mnie dołowało najbardziej -- kraj ledwie dycha, gospodarka się
>> sypie, ludzie by mogli coś robić, nawet pieniądze biorą, ale nikt
>> nie jest w stanie im pracy zorganizować i ogarnąć jakoś tego burdelu.
>
> Na poźniejszym etapie było to MZ juz zwyczajnie nie mozliwe, bo ta
> mentalność, która przebija się właśnie też w sentymentach powodowała
> to, ze przeciez ci pałętający się ludzie uważali to za jakąś normę.
> Czy się pałętali czy nie, mieli tyle samo płacone. Zagoniłbyś
> (zorganizował) do roboty, nie sądzę, że przypadłoby to wszystkim
> do gustu.
Zadziwiająco szybko stosunek do pracy zmienił się po zmianie ustroju,
a to przecież już "bardzo późny etap". Jak ludzie widzą, że praca ma
sens, że im przynosi pieniądze, a innym pożytek -- to potrafią się
zorganizować. Ale zmiany muszą być szerokie, nie da się robić ich
tylko lokalnie w jednym miejscu. Bo inaczej, po kopernikańsku, zła
organizacja wyprze dobrą.
Przypomniała mi się najbardziej surrealistyczna reklama w PRL. W samym
centrum Warszawy, na szczycie wysokiego budynku przy ul. Świętokrzyskiej
był niebieski neon -- napis "ODWIEDZAJCIE ZIEMIĘ SĄDECKĄ". Nic więcej,
sam napis. Warszawiacy się do tego przyswyczaili, przestali zauważać,
nikt nie wiedział o co chodzi, ale też nie pytał. Mnie to intrygowało,
kto i skąd miał taki pomysł od czapy.
Dowiedziałem się jak już neonu nie było. Otóż jakaś frakcja w KC (czy
jak to tam mieli zorganizowane) wymyśliła sobie, żeby trochę rozbujać
turystykę w kraju. Ludzie na wsiach mieli spore domy, mogliby je
udostępniać miastowym, trochę pieniędzy by przepłynęło do wsi z miast,
a więc w słusznym kierunku. Dzisiaj nazywamy to "agroturystyką". Do
tego potrzeba jednak ram prawnych, gwarancji, ochrony przed naciągaczami,
informacji. I reklamy każdego takiego mikrobiznesiku. Może nie od razu
Booking.com, ale choćby lokalny katalog dostępny w kiosku na dworcu.
Beton partyjny zareagował tak, że wicie rozumicie towarzysze, może wy
mawet macie rację, ale nie można tak od razu, bo nie wiadomo czy to
się przyjmie. Zróbmy więc najpierw "dla eksperymentu", bo ja wiem,
gdzieś w Nowym Sączu i okolicach. Coś więc zaczęli robić, po swojemu.
Mało na ten temat wiadomo. A z reklam został ten neon.
Jarek
--
Aż tu widzę napis -- LODY,
Taki napis, niech ja skonam!
I maszyna wprost z Zachodu,
I kolejka -- tak skręcona.
|