Data: 2015-09-12 18:31:12
Temat: Re: Sushi i ryby świeże
Od: Jarosław Sokołowski <j...@l...waw.pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
Pani Basia napisała:
> Jeśli jadłeś prawdziwe steki z wołowiny z Kobe, nazwa zastrzeżona, jak
> dla szampana, to jadłeś najdroższą i najbardziej wykwintną wołowinę
> świata, zrobioną z krów, które są masowane, słuchają klasycznej muzyki
> i pozostały do humanitarnej śmierci w stanie dziewiczym. Często też
> sprzedaje się wołowinę z krów rasy Wagyu (z tej rasy pochodzi wołowina
> Kobe), ale nie poddanych takim restrykcjom hodowlanym i niekoniecznie
> z okolic Kobe, ją też potocznie też nazywa się wołowiną z Kobe i choć
> bardzo dobra, nie ma tego legendarnego smaku, co oryginalna. Tę można
> zjeść w Europie, oryginalna jest tylko JAponii.
Najlepiej powiedzieć, co już zrobiłem wcześniej, że jadłem wołowinę
*w* Kobe. Skąd ją tam mieli -- tego nie wiem. Ale może nie przywieźli
z bardzo daleka. Czy jałowicę prowadzano specjalnie do filharmonii,
też nie wiem, ale wątpię. W ogóle sprawa "okolic Kobe" warta jest
dokładniejszego zbadania. Ja sobie wyobrażałem Kioto, dawną stolicę,
jako miejsce spokojne i urukliwe -- zawsze na fotografiach z tego
miasta widywałem pałace, pagody, czy jak te drewniane domki się
nazywają. Wszystko to pośród kwitnących wiśni albo drzew, z których
właśnie spadają różnokolorowe liście. Osaka, Kioto, Kobe i kilka
jeszcze innych lokalnych nazw, które Europejczykowi nie są tak znane,
tworzą jedną wielką aglomerację Kansai. Ludzi tam prawie tyle, co
w całej Polsce. Miejsce wykorzystane do szczętu, gdzie by tam jeszce
można było zmieścić krowę, to ja nie wiem. W tym morzu gęstej zabudowy,
również przemyłowej, tkwią jak nieliczne rodzynki w tanim cieście,
a to cesarski pałac w Kioto, a to zamek w Osace. O tej najbliższej
oborze z masażem (i rzeźni z masarzem) można dziś równie dobrze
powiedzieć, że jest w okolicach Osaki, co w okolicach Kobe.
> Napisz proszę JArku coś więcej na temat doznań smakowych i ceremoniału
> restauracyjnego.
Po prostu dobry kawałek steku wołowego podany z różnymi dodatkami. Ja
testowałem tylko jeden, nawet nie pamiętam który, więc nie mam porównań.
Gdybym nawet zdecydował się na więcej, to też bym pewnie nie poznał,
która krowa słuchała Chopina, a która Mozarta. I z ryżem było. Kawałek
nieduży raczej. Tu ceremoniał restauracyjny odmienny był od teksańskiego
podejścia do wołowiny, czy też chińskiej obfitości przy biesiadowaniu.
Gdy ktoś stosuje się do znanych i dobrych zaleceń, by "jadać tam, gdzie
miejscowi", nie znajdzie w miejskiej knajpie umalowanych gejsz w kimonach,
ni odwołań do obyczajów samurajskich.
Ten kraj w ekspresowym tempie przeszedł od feudalizmu i absolutyzmu
wprost do zachodniego stylu życia z demokracją i kapitalizmem. U nas
każdy by chciał teraz w dworku i z sygnetem na palcu. Bo niby Tradycja
taka. Ale wiadomo, że to ściema i na niby, bo jeśli nawet tradycja, to
dla nielicznych. Mam wrażenie, że w Japonii wciąż nie wypada bez biletu
wsiadać do samurajskiego wagonika. Nie-samurajów było tam więcej niż
chłopstwa u nas, pewnie ponad 99%. A ta warstwa praw żadnych nie miała,
żadnych tradycji im się wytworzyć nie udało. Stąd tak bardzo zwykli
Japończycy chłoną z Zachodu co się da, wypełniają pustkę.
Piszę o takich zwykłych miejscach w gąszczu przemysłowego Kansai. Tu
można całymi dniami (i nocami) chodzić po ulicach i nie spotkać bladej
europejskiej twarzy. Nawet w ścisłym centrum Osaki, gdzie na mój rozum
powinno roić się od biznesmenów z całego świata, też są sami miejscowi.
W zbliżonych kręgach hipsterskich teraz moda, by jeździć do Japonii
-- "żeby poznać kraj i mieszkańców jego". Przeważnie latają do Tokio.
Tam trochę inaczej. Ale nie wiem na ile bierze się to z tego, co kiedyś
mądrze zauważył Werner Heisenberg, że obserwacja zawsze wpływa na obiekt
obserwowany.
> Do Japonii pewnie nigdy nie dotrę, a jeśli, to nie będzie mnie stać na
> befsztyk z Kobe, bo kosztuje ok. 400 funtów/kg, a i pewnie wolałabym
> tę kasę przeznaczyć na inne cele.
Te cele dobrze jest zdefiniować jeszcze przed wyjazdem. Zaoszczędzone
na befsztyku pieniądze najlepiej przeznaczyć na miesięczny (tygodniowy,
dwutygodniowy itp) bilet kolejowy. Specjalny bilet Japan Rail, sprzedawany
tylko obcokrajowcom i *tylko* poza granicami kraju. Jak się już przyleci
na miejsce, jest za późno. Taki bilet sprawia, że koszty przemieszczania
się dramatycnie maleją, a poza tym są z góry określone i już poniesione,
więc nie żal. A bilety, to może być główny koszt wyprawy.
> I w ogóle napisz na temat japońskiego menu.
Jak Maryna z Hrubego szła na dół ku wsi, to ją na bok prasło, w pole
z grulami. Człek uprawaia czasem tak odczapistyczne podróżowanie,
że nigdy nie wie z góry, że się znajdzie na przykład w Japonii. Ja
dowiedziałem się może ze trzy dni wcześniej. Nie było nawet czasu,
by zastanowić się nad tym, na jakie menu się tam trafi. Na miejscu
hotel tak centralnie położony, jak jakiś Mariott w Warszawie. Hotel
duży, ze trzydzieści pięter, ale w środku tylko nędzny Starbucks.
Co mi po Starbucksie, zwłaszcza o drugiej w nocy w Japonii? Idę więc
w miasto. Człowiek po długiej podróży, zmianie czasu i kilkugodzinnym
śnie nieco otumaniony, ale daję radę. Tylko strach, żeby nie zabłądzić
-- w kraju, gdzie idea ulicy jako sposobu porządkowania przestrzeni
miejskiej nie chciała się przyjąć, o pobłądzenie trudno nie jest.
Wskazówka mojego osobistego barometru wciąż pokazuje zero -- obiektów
zbiorowego żywnienia w okolicy brak. Ale są spożywczaki. I to otwarte,
choć środek nocy. Ludzi też zresztą wokół jak mrówków. Wchodzę. Różne
tam rzeczy, ale centralne miejsce zajmuje regał na zupki-zalewajki.
W kubeczakach i miseczakach z plastiku, w większych lub mniejszych.
Myślę sobie: dobra nasza, choćby na tym, ale do jutra przeżyję. W pokoju
mam czajnik i gorącą wodę. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Jeszcze wino
kupiłem -- australijske [yellow tail], dokładnie takie samo jak u nas
stoi po teskach i kauflandach. Jak się później okazało, obecne w każdym
sklepie. A nie że jakaś choya, gruszeczki, śliweczki, szczupłe buteleczki.
Mieli też sake, zapakowane na sposób tych zupek -- że można było pić od
razu z opakowania. Teraz kombinuję jak tu wrócić do pokoju i nie narzucać
się ze swoim wieśniactwem -- bo czymże innym może być parzenie zupki
zalewajki w porządnym hotelu? Ale udało się. Zupka była całkiem całkiem,
dużo powyżej (naszej) średniej krajowej. To jednak oryginał, pomysł jest
japoński, a nie chiński. Całkiem sporo liofilizowanych różnośći, tak
pochodzenia zoologicznego, jak i botanicznego, które po zalaniu wodą
odzyskały naturalną konsystencję i smak.
Wczesnym rankiem wstaję i jadę windą na dół. I co widzę w hotelowym
holu -- tłum ludzi stojących w kolejce na wjazd na piętra. Każdy z nich
w ręce trzyma zakupową torebeczkę-jednorazóweczkę. Z każdej torebeczki
wyziera miseczka z zupką, która lada moment zostanie w pokoju zalana
wrzątkiem i ze smakiem zjedzona. To był hotel w całości zaludniony przez
Japończyków w delegacji i rozjazdach służbowych -- ludzi przeważnie
młodych i zawsze uśmiechniętych, płci obojga. Po zupki do sklepu chodzili
sami, ale rano przed progiem każdego pokoju pojawiała się płachta jakiegoś
lokalnego "sinbuna" (tylko pod moim nie było, zagaduję, że czasową
prenumeratę trzeba było sobie osobno zamówić w recepcji). Tak oto wygląda
menu człowieka pracy. Mam nadzieję, że nie zanudziłem, jeśli nawet nie
o takie japońskie menu chodziło.
Jarek
--
Był pewien pan z Krakowa,
który niedźwiedzie hodował
i zawsze po obiedzie
tańczył z jednym niedźwiedziem,
a właściwie to była krowa.
|