Data: 2015-09-12 21:35:35
Temat: Re: Sushi i ryby świeże
Od: FEniks <x...@p...fm>
Pokaż wszystkie nagłówki
W dniu 2015-09-12 o 18:31, Jarosław Sokołowski pisze:
> Pani Basia napisała:
>
>> Jeśli jadłeś prawdziwe steki z wołowiny z Kobe, nazwa zastrzeżona, jak
>> dla szampana, to jadłeś najdroższą i najbardziej wykwintną wołowinę
>> świata, zrobioną z krów, które są masowane, słuchają klasycznej muzyki
>> i pozostały do humanitarnej śmierci w stanie dziewiczym. Często też
>> sprzedaje się wołowinę z krów rasy Wagyu (z tej rasy pochodzi wołowina
>> Kobe), ale nie poddanych takim restrykcjom hodowlanym i niekoniecznie
>> z okolic Kobe, ją też potocznie też nazywa się wołowiną z Kobe i choć
>> bardzo dobra, nie ma tego legendarnego smaku, co oryginalna. Tę można
>> zjeść w Europie, oryginalna jest tylko JAponii.
> Najlepiej powiedzieć, co już zrobiłem wcześniej, że jadłem wołowinę
> *w* Kobe. Skąd ją tam mieli -- tego nie wiem. Ale może nie przywieźli
> z bardzo daleka. Czy jałowicę prowadzano specjalnie do filharmonii,
> też nie wiem, ale wątpię. W ogóle sprawa "okolic Kobe" warta jest
> dokładniejszego zbadania. Ja sobie wyobrażałem Kioto, dawną stolicę,
> jako miejsce spokojne i urukliwe -- zawsze na fotografiach z tego
> miasta widywałem pałace, pagody, czy jak te drewniane domki się
> nazywają. Wszystko to pośród kwitnących wiśni albo drzew, z których
> właśnie spadają różnokolorowe liście. Osaka, Kioto, Kobe i kilka
> jeszcze innych lokalnych nazw, które Europejczykowi nie są tak znane,
> tworzą jedną wielką aglomerację Kansai. Ludzi tam prawie tyle, co
> w całej Polsce. Miejsce wykorzystane do szczętu, gdzie by tam jeszce
> można było zmieścić krowę, to ja nie wiem. W tym morzu gęstej zabudowy,
> również przemyłowej, tkwią jak nieliczne rodzynki w tanim cieście,
> a to cesarski pałac w Kioto, a to zamek w Osace. O tej najbliższej
> oborze z masażem (i rzeźni z masarzem) można dziś równie dobrze
> powiedzieć, że jest w okolicach Osaki, co w okolicach Kobe.
>
>> Napisz proszę JArku coś więcej na temat doznań smakowych i ceremoniału
>> restauracyjnego.
> Po prostu dobry kawałek steku wołowego podany z różnymi dodatkami. Ja
> testowałem tylko jeden, nawet nie pamiętam który, więc nie mam porównań.
> Gdybym nawet zdecydował się na więcej, to też bym pewnie nie poznał,
> która krowa słuchała Chopina, a która Mozarta. I z ryżem było. Kawałek
> nieduży raczej. Tu ceremoniał restauracyjny odmienny był od teksańskiego
> podejścia do wołowiny, czy też chińskiej obfitości przy biesiadowaniu.
> Gdy ktoś stosuje się do znanych i dobrych zaleceń, by "jadać tam, gdzie
> miejscowi", nie znajdzie w miejskiej knajpie umalowanych gejsz w kimonach,
> ni odwołań do obyczajów samurajskich.
>
> Ten kraj w ekspresowym tempie przeszedł od feudalizmu i absolutyzmu
> wprost do zachodniego stylu życia z demokracją i kapitalizmem. U nas
> każdy by chciał teraz w dworku i z sygnetem na palcu. Bo niby Tradycja
> taka. Ale wiadomo, że to ściema i na niby, bo jeśli nawet tradycja, to
> dla nielicznych. Mam wrażenie, że w Japonii wciąż nie wypada bez biletu
> wsiadać do samurajskiego wagonika. Nie-samurajów było tam więcej niż
> chłopstwa u nas, pewnie ponad 99%. A ta warstwa praw żadnych nie miała,
> żadnych tradycji im się wytworzyć nie udało. Stąd tak bardzo zwykli
> Japończycy chłoną z Zachodu co się da, wypełniają pustkę.
>
> Piszę o takich zwykłych miejscach w gąszczu przemysłowego Kansai. Tu
> można całymi dniami (i nocami) chodzić po ulicach i nie spotkać bladej
> europejskiej twarzy. Nawet w ścisłym centrum Osaki, gdzie na mój rozum
> powinno roić się od biznesmenów z całego świata, też są sami miejscowi.
> W zbliżonych kręgach hipsterskich teraz moda, by jeździć do Japonii
> -- "żeby poznać kraj i mieszkańców jego". Przeważnie latają do Tokio.
> Tam trochę inaczej. Ale nie wiem na ile bierze się to z tego, co kiedyś
> mądrze zauważył Werner Heisenberg, że obserwacja zawsze wpływa na obiekt
> obserwowany.
>
>> Do Japonii pewnie nigdy nie dotrę, a jeśli, to nie będzie mnie stać na
>> befsztyk z Kobe, bo kosztuje ok. 400 funtów/kg, a i pewnie wolałabym
>> tę kasę przeznaczyć na inne cele.
> Te cele dobrze jest zdefiniować jeszcze przed wyjazdem. Zaoszczędzone
> na befsztyku pieniądze najlepiej przeznaczyć na miesięczny (tygodniowy,
> dwutygodniowy itp) bilet kolejowy. Specjalny bilet Japan Rail, sprzedawany
> tylko obcokrajowcom i *tylko* poza granicami kraju. Jak się już przyleci
> na miejsce, jest za późno. Taki bilet sprawia, że koszty przemieszczania
> się dramatycnie maleją, a poza tym są z góry określone i już poniesione,
> więc nie żal. A bilety, to może być główny koszt wyprawy.
>
>> I w ogóle napisz na temat japońskiego menu.
> Jak Maryna z Hrubego szła na dół ku wsi, to ją na bok prasło, w pole
> z grulami. Człek uprawaia czasem tak odczapistyczne podróżowanie,
> że nigdy nie wie z góry, że się znajdzie na przykład w Japonii. Ja
> dowiedziałem się może ze trzy dni wcześniej. Nie było nawet czasu,
> by zastanowić się nad tym, na jakie menu się tam trafi. Na miejscu
> hotel tak centralnie położony, jak jakiś Mariott w Warszawie. Hotel
> duży, ze trzydzieści pięter, ale w środku tylko nędzny Starbucks.
> Co mi po Starbucksie, zwłaszcza o drugiej w nocy w Japonii? Idę więc
> w miasto. Człowiek po długiej podróży, zmianie czasu i kilkugodzinnym
> śnie nieco otumaniony, ale daję radę. Tylko strach, żeby nie zabłądzić
> -- w kraju, gdzie idea ulicy jako sposobu porządkowania przestrzeni
> miejskiej nie chciała się przyjąć, o pobłądzenie trudno nie jest.
>
> Wskazówka mojego osobistego barometru wciąż pokazuje zero -- obiektów
> zbiorowego żywnienia w okolicy brak. Ale są spożywczaki. I to otwarte,
> choć środek nocy. Ludzi też zresztą wokół jak mrówków. Wchodzę. Różne
> tam rzeczy, ale centralne miejsce zajmuje regał na zupki-zalewajki.
> W kubeczakach i miseczakach z plastiku, w większych lub mniejszych.
> Myślę sobie: dobra nasza, choćby na tym, ale do jutra przeżyję. W pokoju
> mam czajnik i gorącą wodę. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Jeszcze wino
> kupiłem -- australijske [yellow tail], dokładnie takie samo jak u nas
> stoi po teskach i kauflandach. Jak się później okazało, obecne w każdym
> sklepie. A nie że jakaś choya, gruszeczki, śliweczki, szczupłe buteleczki.
> Mieli też sake, zapakowane na sposób tych zupek -- że można było pić od
> razu z opakowania. Teraz kombinuję jak tu wrócić do pokoju i nie narzucać
> się ze swoim wieśniactwem -- bo czymże innym może być parzenie zupki
> zalewajki w porządnym hotelu? Ale udało się. Zupka była całkiem całkiem,
> dużo powyżej (naszej) średniej krajowej. To jednak oryginał, pomysł jest
> japoński, a nie chiński. Całkiem sporo liofilizowanych różnośći, tak
> pochodzenia zoologicznego, jak i botanicznego, które po zalaniu wodą
> odzyskały naturalną konsystencję i smak.
>
> Wczesnym rankiem wstaję i jadę windą na dół. I co widzę w hotelowym
> holu -- tłum ludzi stojących w kolejce na wjazd na piętra. Każdy z nich
> w ręce trzyma zakupową torebeczkę-jednorazóweczkę. Z każdej torebeczki
> wyziera miseczka z zupką, która lada moment zostanie w pokoju zalana
> wrzątkiem i ze smakiem zjedzona. To był hotel w całości zaludniony przez
> Japończyków w delegacji i rozjazdach służbowych -- ludzi przeważnie
> młodych i zawsze uśmiechniętych, płci obojga. Po zupki do sklepu chodzili
> sami, ale rano przed progiem każdego pokoju pojawiała się płachta jakiegoś
> lokalnego "sinbuna" (tylko pod moim nie było, zagaduję, że czasową
> prenumeratę trzeba było sobie osobno zamówić w recepcji). Tak oto wygląda
> menu człowieka pracy. Mam nadzieję, że nie zanudziłem, jeśli nawet nie
> o takie japońskie menu chodziło.
Mogłabym czytać nawet o tym, jak kanapkę z masłem i solą jadłeś.
Ewa
|