Data: 2006-03-22 22:41:53
Temat: [koszmarnie dlugie] Nie lubimy się, ale ciebie chcę
Od: BrokenglaSS <m...@p...przed.wyslaniem>
Pokaż wszystkie nagłówki
Witam!
Dzisiejszy post z serii problemów z wiązaniem się, czyli "o jak mi źle,
o jak mi niedobrze" ;-).
Pewien grupowicz stwierdził w swojej odpowiedzi na temat problemów ze
związkami, że jeśli facet nie będzie do końca pozbierany w sobie, nie
będzie pewny tego co robi i tego co chce, nie będzie mazgajem, będzie po
prostu książkowym, powerboksowym beciarzem to jego związek najczęściej nie
będzie udany i skazany na setki problemów.
Otóż rzecz ma się tak: osiemnastu lat nie mam skończonych, pochodzę z
rodziny niepełnej, gdyby zsumować mój czas spędzony z ojcem przez moje
krótkie życie to wyszłoby może z 30 godzin. Dochody nie są najniższe, ale
nie pławię się w luksusie. Mam też niską samoocenę, uważam się za
brzydkiego (chociaż kogo się nie spytam to mi powiedzą co innego, ale
wiadomo jak to jest -- nigdy nie powie się koledze, że jest on brzydki).
Odkąd sięgam pamięcią byłem nieśmiały. Moje pierwsze zakochanie miało
miejsce jeszcze w wieku przedszkolnym. Była to moja bardzo dobra koleżanka,
zresztą sąsiadka. Z przerwami byłem w niej zauroczony około 3 lata. W
między czasie były dwie dziewczyny z przedszkola, do jednej bałem się przez
ten cały okres podejść i choćby słowo zamienić. Następnie podstawówka,
bodajże 4 lata trwało zadurzenie w jednej dziewczynie, jej też nigdy nie
powiedziałem, że mi się podoba, ale i tak się o tym dowiedziała -- od
innych. Pod koniec szóstej, ostatniej klasy podstawówki była jeszcze jedna
dziewczyna, z nią juz trochę miałem kontakt, ale nie tak dobry jakbym tego
chciał.
Dość kluczowy moment w moim życiu nastąpił w gimnazjum. Poznałem przez
internet dziewczynę, która mieszka dosłownie na drugim końcu Polski, dość
szybko spodobaliśmy się sobie, mieliśmy się spotkać, ale jakoś nic z tego
nie wychodziło. Nawet się w sobie zakochaliśmy i "chodziliśmy" ze sobą ok.
10 miesięcy. Po wymianie zdjęć spodobaliśmy się także pod względem
fizycznym, była to pierwsza osoba, której uwierzyłem, iż jestem przystojny.
Można uznać to za mój pierwszy związek (choć powinienem to dać w
cudzysłów), mimo iż wiem, jak bardzo wtedy byłem niedojrzały. Pamiętam, że
mocno cierpiałem przez to, że nie możemy być ze sobą bliżej, dotykać się,
całować, trzymać za ręce, chodzić na spacery, etc. Bolało, płakałem,
dochodziły do tego myśli samobójcze (i nic poza tym). Przeżywałem to
wszystko, chyba bardziej od niej.
W ciągu ostatnich 2-3 miesięcy naszego "związku" zaczęło się sypać.
Miewała dziwne nastroje, mówiła, że jej nie kocham, potrafiła się upić, a
potem za to wszsytko przepraszała i mówiła, że też tego nie wytrzymuje
Wierzyłem jej. W końcu uzgodniliśmy, że to było tylko zauroczenie, ale miło
byłoby być razem w realu, na razie będziemy przyjaciółmi. Podczas imprezy
na sylwestra poznała starszego o 5 lat chłopaka, mówiła, że to tylko jej
kolega, ale cóż -- stało się. Po dwóch tygodniach zakochała się w nim,
miała z nim swój "pierwszy raz", ale nasze stosunki dobrze się utrzymywały,
sama mi się zwierzała ze wszystkiego. Tylko, że te dobre relacje to były
pozory z mojej strony. Gdy była obawa o to, że może być w ciąży zachowałem
się jak ostatni skurczybyk. Udawałem, że sie tym przejmuję, ale tak
naprawdę to życzyłem jej tej ciąży. W końcu się po ok. miesiącu
pokłóciliśmy (powiedziałem jej bratu -- z którym dalej mam kontakt -- że
jest głupia) i już więcej ze sobą nie gadaliśmy. Mi przeszło, jest dla mnie
obojętna.
Pewnego wieczoru, koleżance z osiedla, z którą na żywo nie gadałem (ale
z widzenia się znamy) napisałem niby romantycznego SMS-a o Księżycu, tak
dla żartu. Byłem przekonany, że jej sytuacja nie uległa zmianie i dalej ma
chłopaka. Rankiem przeczytałem jej odpowiedź i na mojej twarzy pojawił się
od dawna oczekiwany uśmiech. Poczułem się lepiej, szczęśliwy. W trakcie
naszej SMS-owej rozmowy wyszło na to, że owa koleżanka rozstała się ze
swoim chłopakiem. Pocieszaliśmy się nawzajem, rozmawialiśmy na wiele
tematów, czasami bywało bardzo romatycznie (szczególnie motyw gwiazd). Po
około 2 miesiącach wróciła do byłego, dalej go kochała, mimo zapewnień, że
już do niego nie wróci i będzie tylko miłym wspomnieniem, jak pierwsza
miłość. Nie utrzymywaliśmy już tak intensywnych relacji.
Minęło lato, dziewczę -- oczywiście SMS-em -- oznajmiło mi, że znów
jest samo (oczywiście nie tak bezpośrednio). Wyczułem sytuację i znowu
zaczęliśmy ze sobą gadać. Raz, omyłkowo wysłałem jej wiadomość adresowaną
do kolegi, ale o niej. O tym, że nie wiem czy dałbym z nią radę na żywo
gadać. Cóż, jak to się mówi: przypał. Chyba została uświadomiona, że mi się
podobała, IMHO ja jej też, przynajmniej pod względem wewnętrznym. Jakoś
udało się sprawę odkręcić, zaproponowałem spotkanie, ale dziewczyna
wiecznie zajęta -- z racji uprawianego sportu ciągle jeździ na obozy i
zawody. I znowu wróciła do byłego. Przeżyłem, nie bolało tak mocno, dość
szybko doszedłem do siebie.
W między czasie zdałem do najlepszego w mieście liceum. Jak to bywa,
nowi ludzie, a spośród nich wybieranie dziewczyn, które mi się podobają i
mógłby być z tego jakiś związek. Ja, nieśmiały, nie dałbym rady zagadać
żadnej z nich na przerwie. Wpadła mi też w oko jedna dziewczyna kolegi z
klasy. Nazwijmy ją L. Nic nadzwyczajnego, średniej urody, możliwe, że
bogata wewnętrznie, nie zwracałem większej uwagi na nią, bo po co? I tak
nie miałbym u niej szans. Rok minął, przypadkiem zdobyłem jej numer GG.
Czemu by jej nie poznać bliżej, zwłaszcza, że ostatnio zaczynała mi sie
coraz bardziej podobać. Pod koniec grudnia ubiegłego roku postanowiłem
"niechcący" zagadać. Nawet dobrze się rozmawiało, szczerze mówiąc liczyłem,
że uda mi się przełamać w sobie, swoje kompleksy i spodobać się jej. Akurat
ferie były, więc raczej nie wiedziała kim jestem, ale kojarzyła mnie, nawet
zaprosiła mnie na sylwestra jako osobę towarzyszącą, ale niestety,
transportu dla mnie nie udało sie załatwić. Moja wina, powiedziałem, że nie
mam żadnej propozycji dzień przed sylwestrem.
W szkole z kolegą do niej podszedłem, ona się go spytała, który to
Bartek. Wskazał na mnie. Jej słowa normalnie mnie powaliły: "Aaaa, to
ooon...". Bił z niej taki optymizm jak z nieboszczyka. Postanowiłem olać, i
tak nie liczyłem na to, że się jej spodobam.
Kolega robił osiemnastkę, a że to nasza wspólna znajoma zaprosił także
ją, ze względu na mnie. Trochę z nią pogadałem, ale to nie był rekord
świata. Gorsze jeszcze było odprowadzanie jej. Stałem sam na sam na
przystanku z nią. Tylko 4 zdania na 10 minut czekania. A to, że mi się
podoba było podobno widać.
Nasz kontakt przez internet trochę osłabł. Moja "swatka" (poznana na
tej osiemnastce, pierwsza osoba która wyczuła moje uczucia i postanowiła mi
pomóc) po rozmowie z L. oznajmiła, iż przedmiot moich zainteresowań nie
jest gotowy na żadne związki, nie chce mnie ranić, etc, ale mnie lubi.
Wziąłem się w garść i postanowiłem się z L. umówić na spacer, aby o tym
podyskutować. Sam zaskoczony byłem, nawet umiałem się konkretnie odezwać,
choć mogło być lepiej. Nic nowego się nie dowiedziałem.
I znów nasz wirtualny kontakt osłabł. Raz do niej zagadałem,
zażartowałem, że sprawdzam, czy się do mnie odezwie. Ona najwyraźniej tego
nie zrozumiała ("co ty o mnie myślisz, że ja jakaś fochowata paniusia
jestem, żeby się nie odzywać?"), widocznie dla niej też to było ciężkie.
Nasza znajomość sypała się na oczach. Dobił ją chyba mój SMS-owy żart o
lekko pikantnej (powiedziałbym, że czekoladowej raczej) treści, niby nie do
niej. Oficjalnie już się nie znamy i nie widujemy w szkole. Moja była
swatka (z którą też się niedawno pokłóciłem), przekazała mi rozmowę z nią o
mnie. Wg L. ciągle się użalam nad sobą (a to dziwne, rzeczywiście, użalam
się, ale akurat przy niej tego nie robiłem), taka postać jak ja może być
ciekawa tylko w filmie czy w książce, ale nie do życia na codzień.
Zostało to tylko olać i znów żyć bez nadziei na związek. Ale: mimo, że
od tego zdarzenia minął miesiąc nie mogę jednak zapomnieć o L. Wiem, nie
pasujemy do siebie pod względem charatkerów, nie za bardzo podoba mi się
też jej styl życia, z takiego związku nic by nie było. Zacząłem natomiast
czuć większy niż do tej pory pociąg natury, hm, seksualnej -- czyt. podoba
mi się zewnętrznie bardziej, niż kiedy ją poznałem. Ostatnio nieświadomie
zacząłem sobie wyobrażać, że jakoś się pogodziliśmy i jesteśmy razem. Ba,
nawet niedawne sny dotyczyły moich marzeń o byciu z nią. Zazwyczaj żal po
znajomościach z płcią przeciwną, do której coś czułem szybko mi mijał, ale
tutaj jest inaczej. Czy może to być przyczyna taka, że mimo wszystko miałem
z nią najbliższy i najmocniejszy rzeczywisty kontakt?
Uprzedzając -- chcę się wyleczyć z nieśmiałości i zbyt szybkiego
zakochiwania się, już nawet mam umówioną wizytę u psychologa, z racji wieku
muszę na pierwszy raz przyjść z rodzicem.
Pozdrawiam i przepraszam za ponad osiem i pół tysiąca znaków.
--
author:after {
redirect-to: url(http://warum.jogger.pl);
content: "Bartosz Marcin Kojak";
}
|