Data: 2015-02-20 15:22:21
Temat: Re: Bigos dla Iwanosa
Od: Jarosław Sokołowski <j...@l...waw.pl>
Pokaż wszystkie nagłówki
Pani Basia napisała:
>> Uff, ale przecież mamy ciekawsze tematy, choć zbliżone. Ciekawe jest
>> spojrzenie poprzez kuchnię na różne działania imperialno-kolonizatorskie.
>> Dwa nurty można odnaleźć. Idziemy na tereny dzikich, a poza armatami
>> zabiermy ze sobą jadło i napoje, bo co tam będziemy jeść i pić -- wodę,
>> jak zwierzęta? To jest to pierwsze podejście. Drugie jest takie, że
>> się imperator w swym imperium powoli rozpuszcza. Północnoamerykańskim
>> kolonizatorom nic nie wpadło do gara od tubylców, tak samo w Australii.
>
> No jak to. Europejczykom przybyłym do "Indii", czyli na Bahamy
> odrażające co prawda wydały się wielkie tłuste pająki i białe pędraki,
> źródło białka tubylców, ale chleb z manioku, znaleziony na Kubie
> powitali entuzjastycznie, tak Hiszpanie, jak i później Francuzi, którzy
> uważali go nawet za lepszy od pszennego. Jednak to kukurydza zrobiła
> największą karierę i Hiszpanie zaczęli ją importować w rejon Morza
> Śródziemnego, potem zabrali się za to Wenecjanie, rozprzestrzeniając ją
> na bliskie Ci Bałkany i dalej po całej Europie, i na Bliski Wschód.
> Potem przyszła z Ameryki fasola i pomidory, dołączyła papryka. Po drodze
> przyplątały się indyki. W XVI w. do Hiszpanii dotarły ziemniaki, a z
> Sewilli szybciorkiem, choć z przeszkodami rozprzestrzeniły się po całej
> Europie i stały się naszym narodowym warzywem ;)
> Do europejskiego gara, czyli i naszego wpadło z Ameryk całkiem sporo,
Cieszę się z pojawienia odmiennego stanowiska i zaistniena pola do
dyskusji między nim, a moim (jak zwykle) tendencyjnym. Po coś ci
ludzie finansowali awanturnicze dusze skore do płynięcia przez ocean
na podbój nowych lądów. Oględnie mówiąc, po zasoby, także kuchenne.
Ktoś mógł potem na zimno spojrzeć i powiedzieć "wiecie co panowie,
te mięsiste podziemne bulwy i one śmieszne żółte ziarenka na kiju,
to mogą i nam się przydać, ma to potencjał, że tak powiem". Cóż z
zachwytu maniokowym chlebem, skoro nawet Francuzi obstają do dzisiaj
przy robieniu bagietek z przenicy. Wątpię, że kiedyś będzie masowo
sprzedawany w każdym Tesco w Hawanie. Przejęcie produktów i przejęcie
kuchni, to co innego. Frytki -- nie wymyślił ich z nudów stary farmer
MacDonald. On raczej myślał o tym, jak tu zrobić sobie nową Szkocję
jak najbardziej przypominającą starą. Nie nauczył się ich smażenia od
Indianki, która od zwasze kładła pokrojone bulwy do gorącego tłuszczu
z bizona. Trzeba było te ziemniaki przywieźć do Europy, pokazać je
Belgom, a oni dokonali reszty. A potem nazad pchnąć je za morze.
W kuchni świeże oko jest w cenie. Nasze "365 potraw z ziemniaka"
ustępuje frytkom sławy, ale wstydzić się ich nie potrzebujemy.
O, jeszcze jedna rzecz znamienna mnie teraz naszła. Te ziemniaki,
co je kiedyś z Ameryki przywieziono na Wyspy Brytyjskie, w połowie
XIX dotknęła zaraza ziemniaczana. Też zresztą przywleczona z tego
samego miejsca. Lokalna gospodarka tak już od tej rośliny była
uzależniona, że nastał wielki głód, w Irlandi szczególnie dokuczliwy.
I byliby sczezli Irlandczycy, lecz ratowali się podróżą w kierunku
odwrotnym -- do ojczyzny ziemniaka. Tam jakoś dało sie przeżyć.
> A i Europejczycy przywieźli do Nowego Świata to i owo, kruche
> ciasteczka, sałatkę colesław, kiszoną kapustę - Niemcy, bo to
> kiszenie kapusty onych Niemców wynalazek. Klopsy, ciasto drożdżowe.
To ten pierwszy nurt przeze mnie wyróżniony. Wszystko by przywieźli,
gdyby tylko mogli.
> Australia? No tak, Brytyjczycy lekceważyli aborygenów wraz z ich
> zwyczajami. Jednak powolutku odkryli smak żółwi i ostryg, a nawet
> kangurów, przedkładając wciąż nad nie fasolę przywiezioną przez
> siebie.
Australia w ogóle jest jak przenicowana Europa (słońce wschodzi na
zachodzie, w zimie dni długie, a kierownice są po prawej stronie --
w tym sensie). Z lokalności zaskakująca mało tam przejęto, wszystko
po europejsku porobione.
>> Jak już się rozsmakowali nasi praojce, to nie zamykali się w swoich
>> granicach. Dość w nich miejsca na winne uprawy, które zresztą
>> prowadzono. Ale nie wstyd było uznawać węgrzyna, za element w kuchni
>> niezbędny, nie do zastąpienia wyrobem krajowym.
>
> Nie tylko węgrzyn i tatar. Pieprzno i szafranno było ważne, a bez tego
> czym byłby nasz rdzenny staropolski bigos i baby? Czym byłoby śniadanie
> bez kaffy, czy herbaty?
To rzecz jasna i oczywista -- kawa i herbata nie chce rosnąć obok
wierzby rosochatej. A my pić chcemy. To samo z korzeniami -- łatwiej
nam było o nie, niż tym z zachodu. Chwalę praojców za to, że obiektywnie
podeszli do rzeczy. Nie, że nasze (wino) dobre, po co nam cudzoziemskie.
Dzisiejsze kołtuństwo (nie tylko do wina) podchodzi inaczej. Jeśli da
się upichcić choćby namiastkę czegoś, to pichcić będziemy, a oryginału
obcego do ust nie weźmiemy. Czytałem artykuł, zupełnie poważnie przez
autora potraktowany, że możemy w Polsce przygotować przemysłową produkcję
cytryn. Ale to było w stanie wojennym (chyba w "Przeglądzie Technicznym"
-- to był pierwszy tygodnik wznowiony po przerwie). Gomułka chciał w ogóle
bez cytryn, witeminę C dostarczać klasie robotnicej pod postacią kiszonej
kapusty. Więc w teorii, to jakiś postęp. W praktyce -- sam nie wiem.
Ale wiem, że duchowi spadkobiercy Gomułki (i tego autora z "PT") wciąż
są aktywni.
Jarek
--
Robotnik nie musi żłopać kawy!
|